Trasa wyprawy przebiegała przez 10 państw - Polskę, Czechy, Niemcy, Austrię, Szwajcarię, Włochy, Francję, Andorę, Hiszpanię, Portugalię oraz Gibraltar - chociaż przez niektóre państwa przejeżdżaliśmy niemal symbolicznie. Ogółem w ciągu 49 dni przejechaliśmy 5529 km.Portugalia /28 lipca - 2 sierpnia/
Rano zbieramy się jak zwykle po ciemku. Droga na mapie jest wzdłuż Tagu. Na mapie... po 30 km w miarę płaskich zaczynają się góry i doliny. Pierwszy odpoczynek w Gaviao, a potem gubiąc kilka razy drogę aż do Torres Novas. Tam znajdujemy.... Intermarche, a zatem znów lody 'Adelie' 1 litr. Stamtąd bocznymi nieoznakowanymi drogami do Fatimy. Wjeżdżamy w góry, po drodze zrywa się wiatr, który niemal zwala nas z nóg, a na dodatek jakiś wściekły tir o mało nas nie zmiata z powierzchni ziemi. Po wyczerpującym podjeździe jeszcze 15 km płaskiej drogi i trafiamy do Fatimy. Pojawiamy się na ogromnym placu przed bazyliką, gdzie wzbudzamy zainteresowanie kilku pielgrzymów z Polski. Dostajemy kontakt do darmowego domu pielgrzyma. Co za ulga... Po obiedzie i prysznicu wybieramy się, aby zwiedzić sanktuarium i wziąć udział w wieczornym międzynarodowym różańcu.



Po nocy w wygodnym łóżku odwiedzamy jeszcze raz na rowerach plac przed bazylika. Tym razem zostajemy z niego niegrzecznie wyproszeni przez strażników. Zmierzamy w kierunku największej jaskini Portugalii – Mira d'Aire. Jaskinię zwiedzamy z wycieczką emerytów i rencistów, których interesuje wszystko, tylko nie nacieki jaskiniowe. Jaskinia urządzona jest w nieco kiczowato – jarmarcznym stylu, łącznie z podświetlanymi fontannami na podziemnej rzece. Po zwiedzeniu jaskini cały dzień odludnymi górkami, oczywiście przez nieistniejące na mapie wioski. Jedziemy totalną prowincją, musimy pytać kilkakrotnie o drogę. Nie możemy znaleźć miejsca na rozbicie namiotu. Zrezygnowani decydujemy się jechać na Cabo da Roca, w końcu to tylko 40 km. Kątem oka zauważamy jakiś ruch przy jednym z domów. Nie wierząc Tomek idzie zapytać o możliwość noclegu. Okazuje się, że młoda właścicielka mówi po angielsku, ma remontowany dom w środku wioski i ochotę nas tam ugościć. Dom jest obskurny i z karaluchami, ale noclegowi pod dachem nie zagląda się w zęby.



Rano wstajemy lekko zaniepokojeni czy karaluchy nie zeżarły nam sakw. Ale wszystko jest w całości. Wyruszamy modląc się, aby żaden z mieszkańców domku nie postanowił nam towarzyszyć. Jedziemy do Mafry.. jak się okazuje przez spore przełęcze... tam szukamy kościoła. Jest 8:30, po paru kilometrach przymusowego zwiedzania miasta osiadamy na placu przy Katedrze.. jest 9:15. Okazuje się, że spis mszy w Mafrze wisi wewnątrz katedry, którą otwierają o 10 :). Czekamy więc. O 10 z kartki dowiadujemy się, że jedyna msza jest właśnie tam o godzinie 11:30. Po wyjeździe z Mafry nareszcie zjeżdżamy do oceanu... (myślimy sobie) o głupcy! ... owszem zjeżdżamy, ale na sposób iberyjski... czyli przez góry. Jak się okazuje nie byle jakiej... pokonujemy kilka przełęczy, a bezpośrednio przed Cabo da Roca podjeżdżamy na 260 (niby nic, ale z poziomu morza...) W końcu zjeżdżamy na przylądek i co najważniejsze... nad oceanem jest błękitne niebo. Tam właśnie.. na końcu czasów... spędzamy przepiękne chwile wśród wiatru, zapierniczających chmur, dzikich turystów, błysków fleszy, latającego piasku i szumiącego oceanu. Siedzimy tam prawie godzinę, i praktycznie ze łzami w oczach zbieramy się do odwrotu... do ... domu. Droga do Lizbony wiodła pięknie.. wzdłuż wybrzeża. Było już późno, a my przed sobą mieliśmy sporo kilometrów bardzo zatłoczoną drogą. Kilkanaście kilometrów przed metą utworzył się korek i trwał on praktycznie do bram miasta. Korek.... to co rowerzyści lubią najbardziej...:) mijaliśmy rzesze samochodów, to z prawej , to z lewej, to środkiem, to chodnikiem. Ekstaza...:D jakimś cudem nie spowodowaliśmy żadnego wypadku i dojechaliśmy szczęśliwie do Lizbony.. a tam czekała dopiero misja: niemożliwa. Dostać się na kamping Monsanto.. Najbezpieczniejszy kamping na świecie... bo najlepiej ukryty. Jak tam dojechać wiedzą tylko taksówkarze oraz kierowcy autobusów i to też tylko ci zasłużeni. Po długich poszukiwaniach i paru rozmowach o 23 stajemy u bram twierdzy Monsanto.
Wstajemy baardzo późno. Autobus z campingu zawozi nas prosto do Parc des Nacoes, gdzie położone jest jedno z największych oceanariów na świecie. Po dwóch godzinach zwiedzania tego przybytku czujemy się młodsi o parę miesięcy. Po odwiedzeniu zwierząt wodnych z całego świata udajemy się metrem na stare miasto. Zwiedzamy staromiejską dzielnicę Baixa, odwiedzamy Alfamę, katedrę, oraz zamek. Lizbona jest prześliczna. Następnie udajemy się do informacji turystycznej, aby zasięgnąć wieści odnośnie centrów handlowych. Miła panienka objaśnia nam mapę, i twierdzi, że z centrum Amoeiras NIE DA SIĘ dojść do campingu, bo jest to za daleko!!! Po zrobieniu zakupów bierzemy zatem azymut na camping i idziemy na wyczucie. Jak się okazuje, wyczucie nas nie myliło. Resztę dnia poświęcamy na tzw byczenie.



Wstajemy, i pełni wiary we własne możliwości próbujemy wyjechać z Monsanto rowerem i dostać się do centrum... :) eeeee, zaliczamy każdą ekspresówkę w okolicy, i półtorej godziny od startu, po przejeździe alejkami parku Monsanto, lądujemy w końcu w Belem ... ale to nie koniec. Po dokładnym obejrzeniu Pomnika Odkryć Geograficznych udajemy się w podróż na drugą stronę Tagu... :) eeeee, trzy i pół godziny po starcie z kampingu stajemy na drugim brzegu, wysiadając z promu. W Setubal kolejny prom i znów jedziemy wzdłuż złotych plaż. Udaje nam się również wykąpać, chociaż nie było to łatwe. Plaże od drogi oddzielał 500 metrowy pas piasku i zarośli...
Od rana wzniesienia, ale droga bardzo przyjemnie wiedzie przez miły dla oka las dębowy (proszę nie myśleć o lesie w pojęciu środkowoeuropejskim). Postój robimy już na 35 km, atmosfera jest leniwa. Przez cały dzień przebijamy się przez wioski w kierunku granicy. Droga łatwa i z górki. Nocleg w ostatniej miejscowości przed granicą, u marynarza, który raczy nas melonem i sałatką.

Hiszpania II /3-19 sierpnia/
Wstajemy ciężko, ale w dobrych humorach. Nasz ciepły Portugalczyk przyszedł zrobić nam zdjęcie i dać adres. Godzinę później z niekłamaną radością i weselem wjeżdżamy do Hiszpanii. O dziwo pani Andaluzja sprawia nam prezent. Pod koniec dnia zjeżdżamy na pewnego rodzaju równinę, co pociąga za sobą długie zjazdy. W ten sposób dostajemy szansę nadrobienia kilometrów. Dzięki temu kończymy dzień tuż przed Sewillą w San Lucar. Tam, dopiero na ostatnim podwórku, po długim aczkolwiek bardzo miłym dialogu :) Hiszpanie nie mówiący po angielsku dają nam nocleg. Trudno opisać nasze zdziwienie i wdzięczność zarazem. Dostajemy jeszcze napój z lodówki... który w czasie naszej wyprawy jest towarem wręcz absurdalnie deficytowym.



Rano 15 km w dół doliny do Sewilli. Docieramy na stare miasto, gdzie zwiedzamy największa katedrę gotycką na świecie, odwiedzamy grób Krzysztofa Kolumba i wchodzimy na wieżę – minaret – La Giraldę skąd piękny widok na całą Sewillę. Po zwiedzeniu ruszamy na Plaza de Espana, i zwiedzamy resztę miasta. Wyjazd z miasta wydaje nam się prosty... tak prosty że trafamy do jednostki wojskowej. Oczywiście na mapie jest zaznaczona normalna droga. Dopiero napotkany rowerzysta wyprowadza nas szutrówkami na właściwy kierunek. Po znalezieniu właściwej drogi 30 km jedziemy absolutnie płasko po terenach zalewowych Guadalkiwiru, potem znów wjeżdżamy w góry, aby dojechać do jednego z 'Pueblos Blancos' – Arcos de la Frontera.
Zgodnie z nową świecką tradycją słońce jeszcze pod horyzontem, a my wstajemy. Potem już zwykłymi dla Hiszpanii górami i zwykłym leniwym tempem jedziemy przez pustkowia w kierunku drogi narodowej numer 340. Upał... upał... W połowie dnia pojawia się urozmaicenie. Nasz stary druh Wmordewind. Czegoś takiego nie przeżyliśmy nigdy wcześniej. 48 kilometrów do Tarify pokonujemy wykuwając każdy metr w wietrze, niemal zwalani z rowerow. Mijamy setki, może nawet tysiące wiatraków. Zdziwiłbym się, gdyby ich tutaj nie było. Zdobywamy przełęcz, mijamy setki campingów, i zajeżdżamy do Tarify. Wieje tragicznie. Zawijamy na cel numer dwa wyprawy – przylądek Marroqui, a właściwie groblę prowadzącą na półwysep zajęty przez jednostkę wojskową. Szukając kawałka wolnej plaży spotyka nas Szwajcar, który zaprasza nas na pole na klifie obok jego domu. Wspinamy się na klif. Na górze wieje okrutnie, udaje nam się jednak robić namiot. Nasz szwajcarski Hiszpan obdarza nas reklamówką jedzenia i wina. W przeginanym wiatrem namiocie i wśród syren okrętów przepływających przez cieśninę gibraltarską próbujemy usnąć...
Rano nasz gospodarz budzi nas raźnym 'dzień dobry' - okazuje się że gościł w Polsce kilkanaście razy. Później, walcząc z tragicznym wiatrem, który niemal zwala z nóg wspinamy się na przełęcze oddzielające Tarifę od Algeciras. Tam definitywnie okazuje się, że ceny promów są poza naszym zasięgiem. Jemy śniadanie pod palmami i ruszamy w jedyną drogę do Gibraltaru – drogę ekspresową dostępna dla rowerów. Jeszcze miłe dwie celniczki z nienagannym brytyjskim akcentem i jesteśmy w brytyjskiej kolonii. Na samym początku miasta zostajemy wyproszeni z rowerów przez straż miejską, kupujemy pamiątki i dużym podjazdem dojeżdżamy na koniuszek Gibraltaru – Europe Point. Wracamy niemal do przejścia granicznego, aby się dostać na plaże, ale na jedną prowadzą schody, a na drugą jak mówi policjant: "you must have permit". Wyjeżdżamy wściekli i idziemy na plaże w La Linea. Plaża jest nieprzyjemna, z kożuchem na wodzie i pływającymi odchodami. Ale można się przynajmniej ochłodzić pod prysznicem. Z La Linea wracamy do ekspresówki, aby dojechać nią do piekielnie drogiego campingu.



Rano budzik nie zdołał nas obudzić. Wyjeżdżamy po 9.00, i od razu jedziemy ponoć jedną z najniebezpieczniejszych dróg w Europie - autostradą przez Costa del Sol. Mijamy największe kurorty – Marbella, Torremolinos, Malaga. Autovią. Jedzie się bardzo wydajnie, ale przeszkadza hałas i smród spalin. Co kilka kilometrów wjeżdżamy do centrów, gdzie dużo sygnalizacji świetlnych i dzikie tłumy. Czuliśmy się jak osioł wjeżdżający ze Shrekiem do Zasiedmiogórogrodu - dużo hipermarketów, blisko morza (czytaj kąpiele). Gdy wyjeżdżaliśmy z tego turystycznego zagłębia i wjechaliśmy do Torre del Mar, zaczęliśmy szukać noclegu. Pierwszy camping pełen, na drugim campingu zażądano od nas.... legitymacji naturysty..... na szczęście następny camping był niedaleko i niedrogo. A na deser – obok rozbici byli Polacy....
Rano już tradycyjnie udaje nam się zaspać. Wybrzeże jest bardzo urokliwe, więc racząc się widokami dojeżdżamy do jednego z kurortów – Salobreny, gdzie rozkoszujemy się hiszpańskim specjałem – zmrożonym napojem Granizado i wędrujemy do wody. Morze jest wreszcie czyste i z małymi falami. Teraz odbijamy na północ w kierunku Granady. Wjeżdżamy w wielokrotnie wyśnione góry Sierra Nevada. Po 16 km jest duży podjazd, a po jeszcze pięciu..... zakaz jazdy rowerem – początek drogi ekspresowej. Ale że innej drogi brak, więc ignorujemy znak i poboczem jedziemy dalej. Okazuje się to dobra decyzją, bo przejeżdżająca policja też nas ignoruje. Przełęcz ma mieć 850 m n.p.m. i zanim na nią wjeżdżamy, to osiągamy 850 m tak z trzy razy, a ostatnie metry są zupełnie płaskie Z przełęczy Suspiro del Moro piękne widoki na miasto... Zjeżdżamy i uciekając przed burzą szukamy campingu. Camping 'Sierra Nevada' jest niemal w centrum, jest czysty i w sumie niedrogi... Czego chcieć więcej? BILETÓW DO ALHAMBRY!!!
Wstajemy o 6.30 licząc na cud nad Alhambrą. Po przyjeździe spotykamy jakieś 334567344 osób czekających w kolejce. Uznajemy, że jedynym sposobem dostania się do środka jest mało chlubne, staropolskie wepchanie się do kolejki. Stając w kolejce nagle słyszę głos: 'Jola, ten facet za nami chyba chce się tutaj wepchnąć' Ucieszony przedstawiłem się, i w ten sposób całkiem legalnie staliśmy się posiadaczami najbardziej pożądanego kawałka papieru w promieniu kilku kilometrów. Z racji, że bilety sprzedano nam na jednym blankiecie, to w polskim towarzystwie spędzamy pół dnia w Alhambrze. Wrażeń z misternych arabskich pałaców i ogrodów nie sposób opisać... to trzeba zobaczyć... Po powrocie ulubiona nasza czynność – byczenie się :-)



10 sierpnia - wspomnienie św. Wawrzyńca męczennika. Z tą myślą ruszyliśmy na podbój "Carretera mas alta de Europa". Zaczynamy z pełnymi sakwami, 8 litrami wody, czekoladami, ciastkami i innym prowiantem. Na początku jazda tragiczna, główna droga z dużym ruchem. Serpentynami wspinamy się na grzbiet, a szczytu wciąż nie widać. Zatrzymujemy się na odpoczynek co 4 km, ale już wchodzimy w rytm podjazdu i jest lepiej. Wyżej również nie ma takiego słońca. Na wysokości 2500 metrów parking i mały bazar, a także szlaban dla samochodów. Kupujemy brakującą wodę (za 1,5 euro) rozmawiamy chwilę ze sprzedawcą i ruszamy dalej. Asfalt jest już gorszy, i droga zaczyna się robić coraz bardziej stroma, choć i tak spodziewaliśmy się gorszej nawierzchni. Stromo, wąskie serpentyny niemal wyrwane w skałach, ale również niesamowite widoki na kilkadziesiąt kilometrów. W końcu docieramy do rozwidlenia: na szczyt i do Capileiry. Asfalt pod sam koniec zmienia się w szuter, a na końcu skały. Nasze rowery zatrzymują się na wysokości około 3480 metrów i to jest najwyższe miejsce gdzie mogły wjechać asfaltem w Europie. Na sam szczyt prowadzi ścieżka – kilkanaście metrów. Jest 19.00 - 11 godzin podjazdu. Siadamy na szczycie i kontemplujemy, ale że jest późno musimy się zbierać na nocleg. Co ciekawe pod szczytem wieje, a na samym szczycie nie.... Zjeżdżamy do 'refugio' na wysokosći 3200 m, czyli samoobsługowego schroniska, gdzie śpimy w międzynarodowym towarzystwie – czworo Polaków, dwoje Holendrów – sakwiarzy i dwójka Hiszpanów.
Wstajemy o 7 razem z wszystkimi atakującymi Mulhacen. Zjazd jest boski, ale zimny. Na dole jest już upał, jesteśmy tam o 10.00. Ruszamy w drogę, której nie dość, że nie ma na mapie, to jeszcze jej istnienie wzbudzało dyskusje w informacji turystycznej – mieliśmy sprzeczne informacje co do jej istnienia. Droga okazuje się być cudownie położona, z asfaltem o charakterze dywaniku. Oczywiście brak oznakowań na drodze powoduje, że w jednym z miast się gubimy, ale po perturbacjach dojeżdżamy do La Pezy. Zjeżdżamy do Guadixu. Tam na postoju okazuje się, ze bagażnik Tomka złamał się, a na dodatek ułamał mocowanie. Myślimy, że to już koniec wyprawy. O ile sam bagażnik da się spiąć obejmą, to rama....rozpacz. Sprawdzamy pociągi. Tomek w ramach desperacji szuka sklepu rowerowego. Tam mechanik z wesołą miną mówi : no problem, i wyciąga zza lady.... spawarkę..... W 20 minut mamy naprawiony rower, a na dodatek sprzedawca nie chce od nas żadnych pieniędzy!!!! Zapytany o autostrady tłumaczy, że wszyscy tutaj jeżdżą rowerami po ekspresówkach....Jeśli mamy się nie przejmować, to się nie przejmujemy, i zajeżdżamy do Bazy. A tam oczywiście żadnego campingu, jedynie hostal. Nie mając ochoty na wydatki znajdujemy przystanek za wsią i śpimy....



Sen na zmianę nie daje szans na zbyt wiele odpoczynku. Wyjeżdżamy o 6.00, i godzinę jedziemy po ciemku do następnej wsi. Wraz ze wschodem słońca jemy tam pierwsze drugie i trzecie śniadanie. Cały czas jest zimno, więc rękawiczki idą w ruch. Grudzień. Powoli w czasie drogi zaczyna się ocieplać i do 12.00 już mamy z powrotem sierpień. Droga jest męcząca, poruszamy się przez krainę z wyżłobionymi wąwozami w skale podobnej do lessu, więc co chwila zjeżdżamy w wąwóz w poprzek drogi i równie szybko z niego wyjeżdżamy. W Huescarze znajdujemy sklep i jakiś miejscowy przedsiębiorca zachwala nam swój sklep i pensjonat rowerowy. Druga część dnia po wjechaniu do Murcji to jeden wielki zjaaaaazd aż do Calasparry, gdzie znajdujemy przyzwoity nocleg u gospodarza(!!!)
Najkrótszy dzień. Rano znajdujemy kościół, Jakaś Hiszpanka wita nas po polsku, oczywiście miła pogawędka. Z Calasparry wyjeżdżamy drogą niezbyt stromą, lecz w sam raz i jedziemy aż do Yecli. Po drodze zagłębie owocowe – brzoskwienie, winogrona, gruszki, śliwki, zatem kończy się to szukaniem toalety. W Yecli dzwonimy do znajomego z Hospitality Club – Marciala, ale każe nam czekać jeszcze godzinę, gdyż nie ma go w mieście. Przyjeżdża po nas na skuterze. W domu wrzuca do pralki nasze ciuchy, pokazuje pokoje i zaprasza na kolację z pyszną sałatką z owoców morza. Potem jeszcze tylko sprawdzenie poczty i seeen.
Nie da się opisać jak przyjemnie się odpoczywa bez roweru na wyprawie. A jeśł dzieje się to w domu fantastycznego Hiszpana, to należy tę wartość podnieść do kwadratu. Najpierw sen, potem mega śniadanie, potem byczenie. O 14 zostaliśmy zaproszeni na paellę -narodową potrawę z ryżu i wielu innych składników. Po obiedzie sjesta i sen, a o 19:00 spacer po mieście z wejściem do bazyliki i wspinaczką na górujący nad miastem zamek. Po powrocie kolacja, i pakowanie się z przerwą na ciastka lody i kawę. Atmosfera jest tak cudowna, że aż nie da się jej opisać.



Z Yecli wyjeżdżamy na dopalaczach pilotowani do rogatek prze Marciala na skuterze. Kanapki przygotowane przez niego jemy dopiero na 60 i 116 km. Cały czas droga prowadzi w dół, ale miejscami robi z nas idiotów, musiy zrobić niemal kółko, aby trafić na właściwą trasę (znów N-340). Następnie zjeżdżając do Xativy i nad morze, podjeżdżamy 6 km. Potem już jest płasko aż do Walencji, najpierw przez niekończące się sady pomarańczowe, a potem przez niekończące się przedmieścia. Na sam koniec musimy przejechać 6 km płatną autostradą :-) W centrum jesteśmy o 19:00, więc nie ma czasu na zwiedzanie, szybko wyciągamy potrzebne informacje o pociągach i ruszamy szukać noclegu. Walencja obdarzyła nas prezentem w postaci najprostszego wyjazdu z miasta. Noc decydujemy się spędzić na plaży opodal krzaczka.
Co tu dużo mówić – ostatni dzień na rowerach. Motywacja do jazdy zatem żadna, tym bardziej że droga nieciekawa, przeplatana ekspresówkami, autopistami itp. W ramach relaksu zjeżdżamy do Alcampo (hiszpański Auchan) i jemy olbrzymie lody. W międzyczasie właściwa droga nam ucieka i nadrabiamy kilka kilometrów szukając właściwej. Za to obiecujemy sobie parę godzin kąpieli w kurorcie Orpesa del Mar. Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy. Woda fantastyczna, przy olbrzymich falach bawimy się jak dzieci. Niestety pojawia się 'bandera roja' czyli czerwona flaga, która wygania nas z wody. Po relaksie jeszcze jeden podjazd, i melinujemy się na dworcu kolejowym w Vinaros, gdzie koczy się rowerowa część wyprawy.
Noc jakich mało.... około 1:00 na dworzec przychodzi stado miejscowych w celach słonecznikowo-alkoholowych. Zmyliśmy się więc po angielsku w stronę miasta. Szukaliśmy z 20 minut, znaleźliśmy kawałek plaży, niestety okazała się niewystarczająco komfortowa - nawet zupełnie nie. Jedziemy dalej, naszą uwagę zwraca cofający samochód, dzięki któremu znajdujemy fajne skałki na klifie. Kładziemy się na skałach i drzemiemy. Koło 4.00 przyszedł, a właściwie przyczłapał z wrzaskiem na ustach jakiś Hiszpan o nieodgadnionej wymowie. Chyba krzyczał z rozpaczy. Siadł na skraju urwiska i darł się w morze, chyba przez łzy, czasem poklaskując. Jednak nie miał zamiaru rzucać się w morze, po 20 minutowym seansie jodowym wstał i poczłapał z powrotem. A my leżąc pod śpiworem na skale staraliśmy się drzemać, czasem się udawało. O 6:00 jedziemy na dworzec, kupujemy bilety i pakujemy się do pociągu. Zajeżdżamy do Barcelony, znajdujemy camping, recepcjonistka wita każdego przybysza powitaniem w jego ojczystym języku. Jemy obiad i wracamy zwiedzać.
Rano jemy musli z hiszpańską specjalnością - horchatą, składamy się, jedziemy do Barcelony, droga okazało się, że jest w miarę prosta, przynajmniej będziemy wiedzieli na drugi raz :-) Wjeżdżamy do miasta, skręcamy w kierunku Camp Nou... Gdy docieramy na miejsce, do bramy podjeżdża Frank Rijkaard, macha grupie fanów i przy wrzasku w/w wjeżdża na teren klubu. My wchodzimy do muzeum, potem idziemy na stadion i bierzemy udział w Camp Nou Tour, czyli łazimy po całym stadionie. Wypas stadion, godny swego klubu. Po zwiedzaniu zajrzeliśmy do kilku sklepów po kartony. Znaleźliśmy, umówiliśmy się na odbiór wieczorem, i pojechaliśmy do Parku Monjuic i do miasteczka olimpijskiego, potem do portu i na plażę. O 18 odebraliśmy kartony, i jak je dostaliśmy to zrozumieliśmy, czemu rowery wozi się w kartonach, a nie na odwrót. Po odstawieniu cyrków dotarliśmy na dworzec, gdzie cyrków ciąg dalszy, nerwy, mało informacji, nie wiadomo, z którego peronu pociąg, będzie wiadomo 3 minuty przed odjazdem, rower nie mieści się przez bramkę i nie chce zjechać ruchomymi schodami, gdzie jest winda, jest winda, rowery się nie mieszczą do windy, jedziemy pojedynczo, tłum na peronie podjeżdża pociąg, na szczęście długi, drzwi się zatrzaskują.... uffff... jesteśmy w środku. Zajmując połowę przejścia dojeżdżamy do stacji przy lotnisku.



Noc spędzamy jak wielu pasażerów na ławkach, spakowawszy wcześniej rowery do pudeł. Rano oczekiwanie...... na szczęście uprzejmy pracownik lotniska widząc nasze toboły - w sumie 8 sztuk odprawia nas przed wszystkimi, poza kolejką, i "nie zauważa" 5 kg nadbagażu. Za resztki euro kupujemy słodycze w strefie wolnocłowej, i czekamy na samolot, który się nieco spóźnia. Oczywiście jak to samolot do Polski, Polacy muszą robić wiochę jakby miało zabraknąć miejsc w samolocie. 2 godziny lotu i jesteśmy w Pyrzowicach, skąd zostajemy zabrani przez tatę Tomka Transitem jak to zwykle już bywa.... koniec...
Bikeworld.pl był oficjalnym patronem medialnym wyprawy.
Więcej informacji na: https://velozone.net/
Sakwy serii Dry otrzymliśmy dzięki uprzejmości firmy Crosso. Serdecznie dziękujemy!!!
Zobacz też:
Bike2capes - część pierwsza.