Bike2capes - czyli: rowerem na przylądki albo rower i 2 przylądki lub 2 rowery i przylądki. Wielu turystów-rowerzystów jako jeden z pierwszych celów wypraw rowerowych obiera sobie Nordkapp. Trochę na przekór pomyśleliśmy: a dlaczego by nie na south cape albo west cape?
W ten sposób powstał projekt wyprawy pod kryptonimem "bike2capes" czyli - rowerem na południowy koniec Europy - Punta Marroqui w Hiszpanii (35°58' N, 5°36'W)oraz zachodni kraniec - Cabo da Roca w Portugalii (38°46'N, 9°30'W). Trzecim najważniejszym celem było zdobycie najwyższego asfaltowego podjazdu w Europie - Pico Veleta w górach Sierra Nevada (3398 m n.p.m.).
Czechy – Niemcy /1-4 lipca/
Wyjazd zaplanowany na 20.04 pociągiem do Katowic. Ledwo zdążamy wyjść z domu i na stację wjeżdżamy rzutem na taśmę. Do Chałupek przyjeżdżamy spóźnieni o 10 minut. Jeżeli dodać, że do Bohumina jest 5 km, Cassovia do Pragi za pół godziny, a do tego nie wiemy gdzie jest dworzec... robi się nerwowo. Na peron wbiegamy znów rzutem na taśmę, witani śmiechem czeskich kolejarzy. Rowery zostają skierowane do wagonu bagażowego, a my szukamy wolnego przedziału. Na szczęście znajdujemy i zaraz uderzamy w kimono. Szybko docieramy do Pragi, skąd pociąg do Lublijany o 6.23. Oczywiście konduktor zobaczywszy nasze rowery stojące w ostatnim przedsionku jak Bóg przykazał dostał niemal furii i kazał przetransportować je do bagażówki (oczywiście przez cały pociąg). W Cernym Krizu przesiadamy się do “motoraczka”, w którym razem z nami jedzie z 20 czeskich rowerzystów. Stacja Nove Udoli okazuje się być zaraz przy przejściu granicznym, na którym zresztą nie ma żadnego pogranicznika. Stamtąd jedziemy raz w dół raz w górę do Deggendorfu. Po przekroczeniu Dunaju droga staje się płaska jak stół. Zbliża się wieczór, nocleg znajdujemy w Sautorn, wiosce, której nie ma na mapie, za to gospodarze są fantastyczni.... dostajemy kolację, i długo rozmawiamy. Po prostu Bawaria....



Rano dostajemy jeszcze kawę i śniadanie. Trudno się wyjeżdża z tak miłych noclegów, ale cóż. Na szczęście droga jest płaska, więc do 12.00 robimy 65 km. Za Landshut zakaz jazdy rowerem, więc musimy zjechać na ścieżkę rowerową, która, jak to ścieżki mają w zwyczaju, kluczy niemiłosiernie. Zirytowani, po 20 km zjeżdżamy na główną drogę, potem udaje nam się znaleźć szutrową drogę wzdłuż Izary, którą dojeżdżamy niemal do Monachium. Oglądamy z daleka Allianz Arenę, niestety jest zamknięta ze względu na półfinał mistrzostw świata. Nocleg znajdujemy za trzecim podejściem na łące obok kościoła. Nasz gospodarz częstuje nas owocami, ciastem i sokiem... Niemal do końca wyprawy dzisiejszy dystans (niemal 170 km) zostanie nie pobity. Następnego dnia po pysznym śniadaniu na słodko i kawie ruszamy na podbój Ammersee. Kąpiel w lodowatej wodzie, kilka fotek i jedziemy dalej. Trochę senny nastrój. Kilka fajnych zjazdów, ale generalnie droga jest uciążliwa. W jakiejś małej wiosce znajdujemy sklep rowerowy, doskonale zaopatrzony i ze sprzedawcą znającym angielski. Po wytłumaczeniu problemu z licznikiem okazuje się, że trzeba wymienić czujnik. Sprzedawca dał nam special price, więc wydatek niewielki. Przejeżdżamy przez Kempten, przy okazji spotykamy Polaka i rozmawiamy z nim dłuższą chwilę. Jeszcze pod górę, zjazd i znajdujemy nocleg obok domu, gdzie miejsca starczyło właściwie tylko na namiot... i oglądaliśmy półfinał MŚ :).
Austria – Szwajcaria – Włochy /5-9 lipca/



Rano szybka jazda do Lindau, i tradycyjna kąpiel w Bodensee. Stamtąd też sprawnie przejeżdżamy przez Austrię do St Margarethen, i jemy śniadanie nad Renem. Jak zwykle w Szwajcarii ścieżki rowerowe prowadzą nas szybko i bezbłędnie, tyle że niemal zaraz po zjeździe z doliny Renu czeka nas 7 km długości i 500 m wysokości podjazd w kierunku Appenzell. Jedzie się ciężko, bo nad nami ostre słońce. Na szczęście udaje się nam znaleźć nocleg w stodole, bo burza, jaka się rozpętuje trwa długo w noc. W oborze jest przytulnie, za ścianką krowy, tyle, że wszędzie pełno much. Krowy mają pełną mechanizację, łącznie z maszynką do czochrania po grzbiecie, która uruchamia się automatycznie, gdy krowa stanie pod nią i trąci grzbietem. To chyba tu jest ta ojczyzna szczęśliwych krów, które dają mleko, z którego produkowana jest pewna czekolada.... ;)



Budzeni co chwila przez muchy wstajemy rano razem z krowami :). W połowie dnia pogoda lekko się załamała, z Wattwill jedziemy na przełęcz Ricken, kompletnie przykrytą przez siwe chmury. Zjazd jest długi i piękny i doprowadza nas do Rapperswill, Zaczyna świecić słońce. Następnie przeprawiamy się przez góry do Zug, a tam znowu chmury. Przed Luzerną nawet padało. Oglądamy Luzernę, przepiękne miasto, z zamkami, mostami, kamienicami i Internetem za 4 ChF/10 min.... Ku naszej wielkiej radości znajdujemy nocleg w miejscu, gdzie się tego nie spodziewaliśmy... nad samym Jeziorem 4 Kantonów, na osiedlu bogatych domków jednorodzinnych. Okazało się, że był jeden dom normalny, z normalną rodziną... nawet miał oborę i pole. Gospodyni okazuje się fantastyczną osobą, znakomicie mówiącą po angielsku...
Sen od piątej rano przerywany werblami deszczu o namiot, ale nasza gospodyni rekompensuje nam pogodę pysznym śniadaniem w towarzystwie bardzo ładnej córki :-). No, ale raj kiedyś musi się skończyć, także wyjeżdżamy w mżawce w trasę dokoła Vierwaldstattersee. Jezioro jest śliczne, i skąpane w chmurach przypomina niemal fiordy. Po przepłynięciu promem jedziemy dalej wzdłuż jeziora, oczywiście trasa rowerowa jest doskonale oznakowana, znów trafiamy na tunele tylko dla rowerzystów. Pniemy się ciągle pod górę, mijając Tellskapelle, czyli miejsce upamiętniające narodowego bohatera Szwajcarii – Wilhelma Tella. Zjeżdżamy do Altdorf, a następnie zaczynamy podjeżdżać doliną rzeki Reuss w kierunku Andermatt. Im bardziej w górę tym piękniejsze widoki. Ostatni odcinek przed Andermatt jest bardzo ostry, na dodatek poprowadzony częściowo stromymi długimi tunelami. Wreszcie wjeżdżamy w prześliczną polodowcową dolinę, w której leży Andermatt. Nocujemy w oborze, w kompleksie pięćsetletnich zabudowań pasterskich przebudowanych na domek letniskowy. Co prawda gospodarze mówią tylko po niemiecku, co nie przeszkadza nam cały wieczór “gawędzić” przy kawie.



O bladym świcie ze smutkiem opuszczamy nasze XV-wieczne schronienie i ruszamy na Furkę. Zrobiliśmy kilka odpoczynków i po przejechaniu 13 km podjazdu zameldowaliśmy się na Furkapass. Tuż przed przełęczą wyjrzało słońce i towarzyszyło nam do końca dnia. Na zjeździe zatrzymaliśmy się jeszcze przy lodowcu Rodanu, na moment w Gletsch, a potem... 60 km zjazdu. Z początku bardzo ekscytującego, potem trochę mniej stromego, aż dolina rozszerzyła się na tyle by droga wydawała się płaską :). Cały dzień zjeżdżaliśmy doliną Rodanu w pięknym słońcu, ale niestety byliśmy znużeni. Na noc zatrzymaliśmy się u Portugalczyków mieszkających 10 km przed Martigny. Akurat załapaliśmy się na grilla :)
Trasa zaplanowana na ostatni dzień w Helwecji jest nie do zrealizowania. Wstajemy wcześnie, żeby zdążyć na Mszę do Martigny, ale okazuje się, że pierwsza jest dopiero o 9.30. Czekamy... Tuż po spotykamy Polaków, którzy pracują tu na budowie. Ruszamy powoli w górę. Początkowe 17 km podjazdu jest łatwe, a potem zaczyna się źle, gorzej, tunel, jeszcze gorzej, itd... Przy wjeździe do właściwego tunelu GSB spotykamy Holendrów, którzy również jadą na górę z sakwami. Z tego miejsca czeka nas jeszcze 7 km. Spotykamy tutaj również “naszych” Polaków z Martigny. Zaczynamy podjeżdżać, i rzeczywiście ostatnie kilometry są bardzo ciężkie. Kilkukrotnie się zatrzymujemy. Zjazd do Aosty jest bardzo długi i szybki. Miasteczka wyglądają na wymarłe. Nagle w całym mieście wybucha gwałtowny okrzyk, klaksony itp. No ta, właśnie włosi grają mecz o mistrzostwo świata i strzelili gola. Chcąc nie chcąc udajemy się na camping. Całą noc trwa impreza...



Włochy – Francja /10-17 lipca/
Jedziemy na małego Bernarda. Pogoda bardzo słoneczna, co pogorszyło samopoczucie na podjeździe. Drugą stroną medalu były fantastyczne widoki z monumentalnym Mont Blanc na czele. W skwarze podjeżdżamy 23 km pokonując wiele tuneli i serpentyn. Jazdę można określić jako pogoń za przerwą w cieniu. Na przełęczy widoki kapitalne, masa zdjęć, dużo śniegu i tylko trochę chłodniej :). Zjazd piękny, tylko droga kiepska. Na dole robimy zakupy i po naradzie postanawiamy zjechać w dół doliną omijając tym samym resztę przełęczy, które mieliśmy w planach pokonać. Znajdujemy nocleg u gospodarza, po czym w miejscu gdzie mieliśmy rozbijać namiot zaskoczył nas jakiś wesoły Francuz pytając English? Deutsch? I zapytał czy nie wolelibyśmy nocować u niego na polu. Trawę miał ładniejszą :), zresztą jego propozycja była zdecydowanie korzystniejsza. Koniec końców wylądowaliśmy w małym domku stojącym obok basenu, gdzie na podłodze leżały dwa dmuchane materace :).
Od rana cały czas w dół, aż do Moitiers. Stamtąd udaje nam się wyjechać po pół godzinie, bo główna droga zamienia się nagle w ekspresówkę. Klucząc i klnąc dojeżdżamy do Albertville. Tam drugie śniadanie, a potem dalej płasko bocznymi drogami, a potem główną do Grenoble. Po drodze upał staje się tak nieznośny, że decydujemy się na pierwszą sjestę. W Grenoble jesteśmy o 19. Gdyby nie zapytany o drogę młody człowiek, który nas wyprowadził na rowerze z miasta, to byłoby ciężko nam wydostać się w miarę szybko. Przedmieścia Grenoble, w których planowaliśmy nocleg to w zasadzie miasto, ale udaje nam się znaleźć kawałek łąki i zezwolenie od gospodarza. Zasypiamy w cieniu masywu Vercors....



Po niemal upalnej nocy wyjeżdżamy o 8.00, żeby jechać jak najdłużej, zanim zacznie się upał. Droga główna i raczej nudna. Jedziemy przez miejscowość o wdzięcznej nazwie Romans :-), a następnie kierujemy się w stronę Valence. Tam czeka nas przebicie się przez miasto pocięte robotami drogowymi, ale odbijamy sobie półtoragodzinną drzemką w parku. Co ciekawe znajdujemy bardzo szybko drogę wyjazdową i ruszamy do wyznaczonego celu gonieni przez burzę. Nocleg znaleziony chyba za 15 razem, w ostatniej chwili, bo już lało. Śpimy w nieużywanej przyczepie campingowej służącej za magazyn i sypialnię kotów.
Po nocy pełnej kociego włosia wstaje piękny poranek. Zbieramy się i wyjeżdżamy do Avignon. Poranek wydaje się chłodny, ale to tylko złudzenie. Cały czas jedziemy doliną Rodanu. W Orange jemy lody i szukając poczty i antycznego teatru wjeżdżamy w uliczki starego miasta. Akurat dzień targowy, więc miejsca za dużo nie było. Sprawnie przeciskamy się między ludźmi, straganami i odnajdujemy rzymski teatr. W Avignonie oglądamy plac przed pałacem papieskim, gdzie akurat wystawiono spektakl. Potem oglądamy katedrę i odpoczywamy przy moście św. Benezeta. Jedziemy w stronę Millau, zachaczamy o centre commercial i wjeżdżamy we wsie. Oglądamy akwedukt rzymski z listy UNESCO i znajdujemy nocleg u staruszka, który upierał się, że burza przejdzie bokiem. Dopiero, kiedy zaczęło lać, pozwolił nam spać w komórce.
Rano zbieramy się szybko, ale i tak od 8.00 jest straszny upał. Cały dzień jedziemy bocznymi dróżkami i jest trochę pod górkę, w końcu dzisiaj mamy wjechać w "dzikie góry" - Sewenny. Droga prowadzi wśród sawanny umilana odgłosami cykad. W południe sjesta + standardowy zestaw Intermarche: lody 1 litr + melon + 3 litry picia Top prix. Po przejeździe przez egzotycznie brzmiącą miejscowość Ganges wjeżdżamy w góry doliną rzeki i pniemy się na przełęcz 804 m npm. Na samej górze wita nas kilkusetmetrowy nieoświetlony tunel. Faktycznie góry sprawiają wrażenie opuszczonych. Pod wieczór wjeżdżamy do Parku Narodowego Grand Causess. Gospodarze w St Jean sami nas ściągają wzrokiem. Namiot mamy rozbity w ogródku, mamy dostęp do prysznica, a na kolację puree z parówkami i fasolką.



Rano morze pysznej kawy, doskonałe pieczywko z czekoladą plus nutella i dżem oraz przesympatyczni gospodarze - oto recepta na doskonały poranek. W świetnych humorach ruszamy w dół 40 km zjazdem do Millau. Przepiękne dolinki, widoczki, miasteczka, lasy, rzeczki, mgła, skały... jak w bajce. Dojeżdżamy do Millau, kłaniamy się wiaduktowi, w jego cieniu jemy śniadanie, oglądamy małą wystawę o nim i ruszamy dalej w góry. W drugiej części dnia widoki jak z Beskidów, planujemy przejechać 140 km, ale musimy szukać noclegu wcześniej, bo goni nas burza.... Znajdujemy nocleg w Laucane u przemiłej rodziny i dostajemy kawę w termosie i drożdżówki na rano...
Musimy wstać bardzo wcześnie, żeby zdążyć do Brassac na mszę i nie tracić zbyt wiele czasu. W jednej z malutkich wiosek słychać dzwony – zjeżdżamy, i okazuje się, że dojeżdżamy akurat na początek Mszy. Po wyjściu z kościoła oczywiście stanowimy wioskową atrakcję. Z Mazamet cholernie długi podjazd w kierunku Carcassonne w niesamowitym upale. Po wyjeździe z gór ukazuje się nam olśniewający widok – szeroka równina z widokiem na majaczące w oddali Pireneje. Dojeżdżamy do Carcassonne. Zdobywamy Cite, ale z racji niedzieli są tam miliony turystów. W połączeniu z upałem powoduje to, iż faktycznie ładnie zachowane miasteczko nie wywołuje pozytywnego wrażenia. No, ale fakt, że mury mogłyby służyć do kręcenia ekranizacji Krzyżaków, Pieśni o Rolandzie i Robin Hooda na raz. Wyjeżdżamy lekko zdegustowani tłumami. Po 15 km od Carcassonne znajdujemy nocleg w Rouffiac, zostajemy przyjęci jak rodzina – pełnym stołem, siedzimy przy kolacji do 22 i rozmawiamy niemal na migi, robimy zdjęcia, i dostajemy prezenty w postaci t-shirtów, dostajemy poduszki do spania w hamakach.... dzisiejszy wieczór jest lekko niewiarygodny....
Rano po pysznym śniadaniu i całusach od gospodyni ruszamy w drogę. Jedziemy do Quillan, gdzie szukamy internetu i robimy odpoczynek. Dojeżdżamy do miasta w czasie sjesty i wszystko jest zamknięte... odpoczywamy dwie godziny. O 14 w informacji turystycznej dowiadujemy się, że kafejka jest w barze 50 m obok.. oczywiście bary są otwarte w czasie sjesty....:). Po kolejnych 10 km wjeżdżamy na płaskowyż, którego nie opuścimy do końca dnia. Od 16 straszy nas burza, potem dwie burze, a na wieczór już burze są wszędzie dookoła. Po długich poszukiwaniach znajdujemy gospodarza, leśnika mówiącego po niemiecku. Zanim wymyśliliśmy suche miejsce gdzie będziemy spać, to zrobiło się ciemno i burze się rozeszły :). Ostatecznie spaliśmy w Transicie - wersja kampingowa.



Andora – Hiszpania I /18-27 lipca/
Po nocy spędzonej pod szyber dachem i 30 cm przestrzeni nad głową dostajemy śniadanie – świeże bagietki z musem z moreli. Podjazd bardzo przyjemny wjeżdżamy na kolejny poziom płaskowyżu i zdobywamy kolejno 3 przełęcze około 1200 – 1400 m npm. Na przełęczy Tomek stwierdza, że coś mu stuka w tylnym kole. Cóż, takie stukające stukanie nie stuka bez powodu jak mówił Kubuś P. Zjeżdżamy do Ax-Les-Thermes. Po zdjęciu sakw okazuje się, że zaczyna pękać lekko sfatygowana obręcz. Po krótkich konsultacjach w informacji turystycznej okazuje się, że najbliższy sklep rowerowy jest albo 70km w zupełnie przeciwnym kierunku, albo w Andorze... 50 km dalej pokonując przełęcz 2407 m... Ale cóż wracać się nie będziemy, więc jedziemy do Andory. Pierwsze kilometry są w miarę płaskie. Potem zmagając się z wiatrem, podjeżdżamy serpentynami i długą prostą do Pas de la Casa. W międzyczasie zaczyna nas gonić burza i ostatni kilometr przed Pas de la Casa przejeżdżamy w deszczu. Na szczęście w Pas de la Casa zaczyna się nieco przejaśniać. Samo Pas de la Casa robi piorunujące wrażenie: olbrzymie centrum handlowo rozrywkowe na tle trzytysięczników... stamtąd jeszcze 3-4 km do samej góry. Gdy zatrzymuję się żeby złapać oddech z jasnej chmury nad nami 10 metrów przed nami strzela piorun w przydrożny słupek. W te pędy resztkami sił ruszyliśmy do widocznej przed nami stacji benzynowej. Tam czekaliśmy niemal godzinę aż burza minie, jeszcze kilkaset metrów podjazdu i znajdujemy się na najwyższej drogowej przełęczy Pirenejów. Teraz czeka nas długi zjazd niemal przez całą Andorę, a w zasadzie przez Centrum Handlowe Andora :-). Na dodatek, gdy dojeżdżamy do stolicy kilometrowe korki, z regulowanym na każdym skrzyżowaniu ruchem przez policję. Jedynym sposobem na przedostanie się jest jazda środkiem ulicy pomiędzy pasami ruchu niemal ocierając się o samochody. Żeby nie nocować w Andorze decydujemy szukać sklepu rowerowego w La Seu de Urgell w Hiszpanii. Nocleg w pierwszej wsi koło romańskiego kościółka, gdzie niemal się nie rozbijamy na starym cmentarzu...



Rano wstajemy i walcząc z lekko zachmurzonym niebem dojeżdżamy do La Seu. Nawet chwilę pada... Przez dwie godziny szukamy supermarketu i sklepu rowerowego. Znajdujemy dwa sklepy rowerowe, ale oba zamknięte i do tego nie bardzo wiadomo kiedy je otworzą. W końcu pojawia się sprzedawca, ogląda Tomka rower, obręcz i stwierdza "new wheel" " it's too much work". Po wypowiedzeniu kilku niecenzuralnych słów w języku polskim, oddajemy uśmiechniętemu Hiszpanowi mój rower. Serwisant obiecuje, że wydobędzie ze starego koła piastę. Jak powiedział tak zrobił, szprychy ze starego koła wykręcaliśmy sobie sami... W końcu ruszamy z ogromną stratą.... Humor tragiczny, pełno tuneli i wiosek, których nie ma na mapie... POZDRAWIAMY WYDAWNICTWO MARCO POLO... na 120 km jedziemy doliną, a właściwie przełomem jakiejś rzeki, fantastyczne widoki.
Rano nie niepokojeni przez nikogo zbieramy się spod wiaty i wyjeżdżamy. Po 16 km jesteśmy w Lleidzie. Tam wyciągamy pieniądze z bankomatu DB, znajdujemy pocztę i robimy zakupy. Droga, którą wybraliśmy na dzisiaj (N II) biegnie cały czas wśród autostrady, zatem wywnioskowaliśmy, że będzie mniej uczęszczana. Taaa. Przez 70 km jechaliśmy wzdłuż milionów tirów, które jechały niemal jeden za drugim. Na pociechę znajdujemy Intermarche i jedyne w swoim rodzaju lody Banana Split adelie. Skręcamy w boczne drogi Aragonii, przejeżdżamy przez Ebro i szukamy noclegu. Jedynym miejscem, które zostaje nam polecone, jest klub strzelecki, gdzie znów śpimy pod wiatą, mamy do dyspozycji kran z wodą do mycia oraz 8 litrowy baniak wody mineralnej.



Wstajemy żwawo o 6:00, przygotowując się oglądamy wschód słońca. Jemy musli z kisielem i ruszamy w Aragonię... Niestety jedzie się tragicznie... już o 8:00 jest ponad 25 stopni. Droga wyboista, góry dookoła. Dużo ładnych widoków, ale przygnębienie narasta. Postoje robimy częściej niż zwykle, żar leje się z nieba a wiosek jak na lekarstwo. Na szczęście w wioskach znajdujemy Spar'y. Dużo ładnych ruinek, ale generalnie wszystko strasznie zaniedbane.. nie mówiąc o martwych zwierzętach wprasowanych w pobocze. Koło 14-15 robimy leżankę. Aby znaleźć nocleg musimy zboczyć 4 km z trasy. Wjeżdżamy do wsi, pytamy, a tu cała wieś się złazi, dużo dzieci (nie wiedzą gdzie leży Polska). Generalnie harmider. Dobrotliwa pani proponuje, że nas wpuści na podwórko... za 17 euro.. :) chociaż w tej wiosce ostatni turysta przez przypadek wylądował chyba 300 lat wcześniej... Na szczęście w międzyczasie ktoś mówiący po angielsku !!! pokazał Łukaszowi fajne miejsce. Ponoć zrobiliśmy taką sensację, że przez następny rok wieś będzie huczeć od tego wydarzenia...
Burzy w nocy w końcu nie było. Za to było zimno! Ale, jako że spaliśmy zupełnie poza wsią mieliśmy okazje oglądać niebo, jakiego w mieście nigdy się nie zobaczy... Jedzie się całkiem przyjemnie, mimo że jest sporo pod górę. W Molinie jesteśmy o 11. Kupujemy znaczki, picie na zapas i w drogę..., ale którędy? Zapytany Hiszpan stwierdza, że nas wypilotuje samochodem kilka kilometrów. Droga wiedzie do parku narodowego a następnie mamy znaleźć sami szutrówkę, która nas zawiedzie do drogi głównej. Po drodze szukając szutrówki gubimy drogę dwa razy, a gdy znajdujemy, Tomkowi rwie się łańcuch. Chce nam się wyć! Na szczęście skucie łańcucha jest bezproblemowe i jedziemy dalej. Zjeżdżamy w dolinę Tagu. Znajdujemy urocze miejsce do kąpieli, zatem korzystamy z ochłody. Potem góry i na końcu podjazdu.... jest płasko przez 35 km... Cholerne góry płytowe.... Zjazd dopiero przed samym noclegiem poprzedzony ucieczką przed zdziczałymi psami, które urządziły sobie regularne polowanie na Łukasza. Zjeżdżamy jeszcze trochę, po czym znów ten sam problem, nikogo w ogródku. Spotykamy jedyną osobę we wsi, która mówi po angielsku (dziewczyna około 18 lat), i chwali się nam, że zna też zdanie po polsku: “jestem ładna i mądra” Wszyscy wysyłają nas na boisko ze ścianką do squasha (!!!) (wioska 500 mieszkańców). Dostajemy zgodę sołtysa na rozbicie się tam i śpimy.

Rano z trudem zwlekamy się z karimat, przygotowujemy się do odjazdu zeskrobując zewsząd terra rosę. Jest 8:30, logika nakazuje, aby droga prowadziła w dół, no ale to jest Hiszpania, więc podjeżdżamy i zjeżdżamy... męczarnia. W końcu nie trafiamy na żadną Mszę. Jakimś cudem odzyskujemy humor w połowie dnia... Planujemy nocować na kampingu, więc jesteśmy pewni noclegu... W doskonałych humorach dojeżdżamy do Aranjuez, miejsca naszego noclegu... dojeżdżamy do kampingu z basenem..:D ... dupa... Camping cerrado... znaczy się, że zamknięty. Nerwowa tułaczka po mieście i za miastem, kilka desperackich prób znalezienia gospodarza w mieście... i lądujemy w hostalu za 32 jurki....

Skoro już spaliśmy w tak wypasionych warunkach to postanawiamy wstać godzinę później. Szybko się zbieramy, ale przeklęta miejscowość nie chce nas wypuścić ze swoich szpon. Jedziemy na zakupy: niestety E.Leclerc jest czynny od 10.00. Szukamy innego sklepu.... Żeby w wielkim mieście był jeden market? Gdy stoję z zakupami przy kasie, psuje się jedna kasa, a potem następna. W końcu wyjeżdżamy o 10.00 Na szczęście drogę wyjazdową znajdujemy bez problemu, ale nawierzchnia jest tragiczna, zakończona niespodziewanie... samoobsługowym promem przez Tag. Dalej już bez niespodzianek do Toledo. Miasto już z daleka robi duże wrażenie, ale żeby je zobaczyć z bliska trzeba podjechać pod duuużą górę. Katedra robi niesamowite wrażenie. No duża jest :-). Szkoda tylko ze wstęp kosztuje 6 euro... Potem włóczymy się chwilę po mieście, robimy zapasy jedzenia i ruszamy w drogę ogromnym podjazdem w kierunku Montes de Toledo. Po górach, dolinach dojeżdżamy do Navarhermosy, w której nie dość, że nikt nie jest nam w stanie polecić miejsca do rozbicia się, to nie chce dać nam paru litrów wody.... Noc spędzamy w gaju oliwnym wpatrując się w cudownie gwiaździste niebo.
Rano wstajemy godzinę przed świtem. Droga, którą jedziemy przypomina chyba dzieciństwo Franco, asfalt jest wąski zryty i czerwony. Ale trzeba przyznać, że jazda prowincją ma swoje uroki, widoki są śliczne. Po zjeździe do La Nava wjeżdżamy na równinę, która kończy się przełęczą w górach Sierra de Altamira. Podjazd ma 21 km z różnicą poziomów 200 metrów, ale i tak końcówka ma ponad 8%. Za Puerto de San Vincente okazuje się, ze dalsza droga do Guadalupe prowadzi niemal cały czas przez góry. Podjazd 3 km, zjazd 10 km i na odwrót i w kółko Macieju. Wcześnie dojeżdżamy do celu, gdzie znajdujemy rewelacyjnie tani camping – za całość zapłaciliśmy 8,5 euro, basen & ciepła woda included. Rozkładamy namiot i szybko udajemy się zobaczyć średniowieczne centrum z klasztorem. Atmosfera wewnątrz jest znakomita, jednak jest już późno i musimy szybko wracać. Basen okazuje się być już nieczynny, ale za to mamy prysznic i o to chodzi.



Dzień wstaje ciemny jak zwykle. Jak zwykle z trudem wstajemy, po 30 minutowym zbieraniu chęci, pokonując mroki namiotu. Przygotowujemy się powoli i wyjeżdżamy na "przełęcz z rana jak...". Okazuje się być ona łatwiejsza niż przypuszczaliśmy i ... niższa niż podaje to tabliczka na tejże. Potem przyjemne widoki, dużo górek, upał... tradycyjny zestaw... no ale jedzie się zadziwiająco przyjemnie. Nasz wyjazd ze starówki w Trujillo lekko się opóźnił, ponieważ musieliśmy poczekać aż policja odjedzie... najkrótsza droga prowadziła bowiem pod prąd. Jak już wyjechaliśmy z miasta to musieliśmy sprostać ogromnemu wyzwaniu... żeby nie zasnąć... trzaskaliśmy się bowiem przez 50 km prostą jak strzała drogą do Caceres... W Caceres drapiemy się na starówkę.. tradycyjnie już łamiąc tonę przepisów, głównie jadąc pod prąd. Nobel w dziedzinie Idiotyzmów. Następnie jedziemy za miasto szukać noclegu. Jako że był to dzień paradoksów znajdujemy nocleg na gospodarza... Hiszpan mówi po angielsku, wpuszcza nas do łazienki i przynosi chłodne napoje...

Bikeworld.pl był oficjalnym patronem medialnym wyprawy.
Więcej informacji na: https://velozone.net/
Sakwy serii Dry otrzymliśmy dzięki uprzejmości firmy Crosso. Serdecznie dziękujemy!!!
Zobacz też:
Bike2capes - część druga.