Dystans dzienny: 147,77 km
Wyruszamy… wcześnie rano.
Tylko pierwsi mieszkańcy cichaczem przemykają przez miasto. I my w pełnym wyposażeniu. Kasujemy liczniki – tutaj zaczynamy i tutaj skończymy (oby) Sesja zdjęciowa na rynku – oby móc bez wstydu zrobić kolejną za parę tygodni. Pierwszy kilometr na terenie Dębicy. Dalej dojeżdżamy do rogatek. Pożegnanie ze znakiem i jeszcze parę zdjęć. Pierwsze górki. Powoli się rozkręcamy. W Jaśle pierwszy, obowiązkowa fotografia na rynku. Stuka pierwsze sto kilometrów. Świętujemy... ale to po raz ostatni… Potem świętowaliśmy już tylko okrągłe tysiączki.
Sanok – tu odpoczywamy przy torach. Pierwszy raz czujemy stopy (podeszwy) i siedzenia (znaczy tyłki). Dojeżdżamy do Leska, znajdujemy naszego gospodarza, prowadzi nas na swoją działkę (on samochodem, my na rowerkach). Ścigamy się z górki i prawie wygrywamy. Pierwszy nocleg. Trzeba zrobić zakupy na kolację (smażenina), wyprysznicować (na razie nam zimna woda w niczym nie przeszkadza), troszkę posprzątać i się rozłożyć. Ustaliliśmy, że każdego dnia kto inny trzyma „wartę” przy rowerach… pomimo, że jesteśmy zamknięci i nic im nie grozi to Łukasz przy nich czuwa (czyli śpi)… a nuż się złodzieje o wartownika potkną jak będą przechodzić. Warto zauważyć, że dotarliśmy na ten nocleg o całkiem przyzwoitej porze… to się często powtarzać nie będzie.



DZIEŃ 2
Dystans dzienny: 108,18 km
Rano lekki deszczyk. Znad Bieszczad ciągną ciemne chmury… ruszamy… Najpierw kierunek na Ustrzyki Górne. Kilkanaście kilometrów przed nimi odbijamy na północ przecinając w poprzek kilka pasm górskich, czyli z górki pod górkę i tak parę razy. Trasy są rowerowe… niektóre oznaczone na znakach jako „extreme”. Na jednej z przełęczy robimy zdjęcia… prorocze? To tu – na zjeździe pobijemy swoje rekordy prędkości maksymalnej (te na tej wycieczce i te życiowe). Droga dziurawa… pędzimy w dół w pozycji zjazdowej. Zakręty… Nagle zza zakrętu wypada samochód… Udaje się go ominąć. Dalej pędzimy… rekord już jest… może jeszcze będzie bardziej z górki. AAAA!!! W jednym miejscu brakuje pół drogi. Po górkach chwile odpoczynku. Postanawiamy nawiedzić Kalwarię Pacławską. Świetne miejsce widokowe. Widać ze szczytu pola zachodniej Ukrainy. Kalwaria umieszczona jest na sporym wzgórzu. Podjazd ma jedynie 2 km, ale jest niezwykle stromy i kręty. I co chwilę w obie strony zasuwają samochody odwiedzających pielgrzymów i zaopatrzenia sklepów na górze. Na górze odpoczynek, zwiedzanie. Bardzo miłe panie w sklepie oferują kawę, herbatę, wrzątek. W zamian kupujemy co się da, piszemy i wręczamy kartkę – naszą jedyną i niepowtarzalną pocztówkę w bardzo ekskluzywnym nakładzie. Teraz do Przemyśla. Jak do Przemyśla to na lody przemyskie. Siedzimy, jemy i delektujemy się… widokami. Bo dziewczyny w Przemyślu to mają prześliczne. I tak nam schodzi do zmroku. Planu już dziś nie wykonamy.
DZIEŃ 3
Dystans dzienny: 145,55 km
Usiłujemy wstać rano. I nawet się udaje. Śniadanie, kartka dla gospodarzy, przegląd sprzętu i w drogę. Prujemy do Jarosławia. Następnie przecinamy A4 i dalej w kierunku Lubaczowa. Robi się płasko. Pola, łąki, pastwiska. Wschodnia granica zbliża się (znaczy już się zbliżyła bardziej, ale teraz ją „czuć”). Przy drodze tyle kościółków co cerkwi. Zmiana województwa. Po raz pierwszy wyjeżdżamy z Podkarpackiego. Lubelskie. Trochę zaczyna padać. Jedziemy jednak aż… aż się na dobre nie rozpadało. Siadamy chwilkę na przystanku… co by sakwy nie przemokły. Jednak jesteśmy już do tyłu w stosunku do planu więc jak deszczyk nieco słabnie ruszamy dalej. Widoczki bardzo przyjazne. Droga schnie. Dziś zanocujemy w Twierdzy Zamość. Chłopaki gnają naprzód noclegu szukać. Spotykamy się w Zamościu. Znajdują szkołę. Bardzo miły Pan Stróż pozwala nam przekimać na sali gimnastycznej. Idealnie. Nie każe płacić. Niskie ukłony i wyrazy szacunku.



DZIEŃ 4
Dystans dzienny: 200,49 km
Musimy się zmyć przed 7.00. Wtedy przychodzi zmiana warty. Wyjeżdżamy więc na zamoyski rynek. Popodziwiać, porobić zdjęcia i dospać jeszcze trochę. I kolejne kilometry. Gnamy do Chełma. Pogoda przednia. Bardzo przyjazny znak… Ale droga nieciekawa. Bez pobocza. Krzyże przy drodze. Dużo krzyży. Na 20 km naliczyłem 8… świeżych. Droga śmierci? Jak najszybciej pomykamy na szersze asfalty. Nie pozwalamy się wyprzedzać inaczej jak drugim pasem – nawet jak trąbią. Tak jest bezpieczniej dla nas. Niekoniecznie dla nich. Włodawa. Łukasz łapie gumę. Guma jak guma. Zmiana dętki, albo łatka… już nie pamiętam. I jedziemy dalej. Droga robi się wyboista… płyty kamienno-betonowe pokryte cienką warstwą masy bitumicznej. Jak „autostrada” do Wrocławia. Tudum tudum… jak w pociągu. Niedobre dla d… . Ale energii nie brakuje. Dziś gnamy do Białej Podlaskiej. Zajeżdżamy na miejsce. Noc. Ciemno. Hostelu… ni ma. Hotele… od 90zł/osobe za noc… Szkoły – zamknięte. Namiot… za zimno… Może pojedziemy dalej – do Janowa… wyjeżdżamy za miasto… kilometr, drugi trzeci. Ciemno. Zaczynamy się trząść z zimna (w nogach już 200 km)… Przyspieszamy. Nie pomaga. Decyzja – nawrotka. Jeszcze jedna próba znalezienia noclegu – nieskuteczna. Trzeba znaleźć ciepłe miejsce… DWORZEC!!! czynne całą dobę. Bezdomni kimają to i my przeżyjemy. Jak nas nikt nie wyrzuci. I tak zaczynamy pierwszą noc życia kloszardów. Śpimy na zmianę… Czuwam ja 1,5h. Potem Kamil 1,5. Do pomocy ma Łukasza. Prosi o zmianę. Zmiana się dokonuje, ale zmiennik zasypia. I tak sobie śpimy. A tu pierwsze poranne pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają. Dobry SOK’ista pilnuje rowerów. Rano.
DZIEŃ 5
Dystans dzienny: 144,45 km
Rano. Niedziela. Dekośmy niedospani. Wyruszamy powolutku. Zimno. Słońce jeszcze nie wzeszło. Może jak wzejdzie to nas rozgrzeje. Słońce wschodzi. Zwalniamy w nasłonecznionych, a przyspieszamy w zacienionych miejscach. Żeby się dogrzać. Ciągle zimno. I tak dojeżdżamy do Janowa Podlaskiego. Powinno być dużo koni. Nam się nie daje żadnych wypatrzeć. Może w niedziele mają wolne. Kościół. Trzeba by na mszę. Ale jeszcze godzina. No to dokumenty pod głowę i śpimy na ławeczkach grzejąc się w słoneczku… Budzik. Pełno ludzi dookoła spieszy do kościoła. Po mszy ruszamy dalej. Na Siemiatycze. Województwo mazowieckie wysuwa się tu wąskim językiem w kierunku wschodniej granicy. No i my o ten język zahaczamy. Chwilę dalej się skończy. Siemiatycze. Zmiana architektury. Wszystko tutaj z żółtej cegły. Domy, płoty, kościoły i cerkwie. W Siemiatyczach na chwilę się gubimy. Chłopaki nieco dalej odjeżdżają. Pytamy o drogę kierowców autobusów. 2 drogi. Asfaltowa i mniej wybieramy asfaltową. I gnamy. Po drodze Święta Góra Grabarka. Trzeba odbić parę kilometrów od naszej planowanej trasy, ale nic to. Warto. Na miejscu ubieramy się najlepiej jak potrafimy i możemy. Niestety nic ponad dresy nie udaje się w sakwach znaleźć. Dobre i to. Przynajmniej długie rękawy i nogawki. Zdjęcia. Zwiedzanie. I dalej w drogę. Do Hajnówki. W Hajnówce schroniska nie mają. Szkoła zamknięta. Wracamy do agroturystyki w Poryjewie, którą wypatrzyliśmy po drodze. Tu odpoczniemy dzień. Gospodarze bardzo mili. Pranie, kąpiel itp.
DZIEŃ 6
Dystans dzienny: 12,00 km
Rano zakupy. Wymyśliliśmy jajochę. Kupiliśmy co trzeba. Zapomnieliśmy szczypiorku i masła. Prosimy gospodynię o pomoc. Daje nam co trzeba…. I pyta po cośmy kupowali jajka, jak są. I po co cebulę jak rośnie w ogródku? Pukamy się w głowy… aleśmy przecież nie wiedzieli. Umawiamy się z gospodarzami na grilla na wieczór. Sami ruszamy do Białowieży. W klapkach. Rowery przywiązujemy do płotu plebani w Hajnówce. Stawiamy księdza na straży. Zapewnia, że będą bezpieczne. W tutejszym markecie wykorzystujemy kafejkę, żeby zgrać fotki na płytkę. Spacerujemy po parku, gdzie królowie na polowania jeździć zwykli i w nimżesz nocowali. Wracamy. Rowery stoją jak stały. I pedałujemy z powrotem. Mnie szprychy odmówiły nieco posłuszeństwa… szukamy serwisu… jednak nie dziś. Pan zbyt zajęty. Grill. Kiełbaska.



DZIEŃ 7
Dystans dzienny: 123,47 km
Trzeba trochę posprzątać. Pożegnania. Wymiana prezentów (nasza pocztówka za wizytówki). Wszystkim z czystym sercem polecamy nocowanie w tej okolicy. Wybieramy się jeszcze raz do Białowieży. Jeszcze nam nie dość. No i musi być zaliczona jednośladem, bo by było wstyd. W Białowieży nawrotna i wbijamy w Puszczę. Odwiedzamy „rezerwat pokazowy”. Ruszamy szutrową drogą przez puszczę. Po drodze oberwanie chmury. Jedziemy dalej dzielnie. Nie ma się gdzie zatrzymać… szutrówka przechodzi w błotnistą. Sesja zdjęciowa w puszczy i z brudnymi rowerami. Atakują nas jakieś latające robale… Jedziemy dalej. Po drodze żuraw. Myjemy rowery. Mamy zabawy na prawie godzinę. Kilometrów mamy mało. Czasu również. Ale postanawiamy dociągnąć do Białegostoku. Niestety po drodze opóźnia nas nieprzyjemna burza. Utykamy na zasikanym przystanku. Burza jak na złość… przechodzi bokiem. Dojeżdżamy do Białegostoku. W ciemno zaczynamy rozpytywać o Akademię Medyczną. Mając z powyższymi ludźmi bardzo dobre doświadczenia stwierdzam, że nam pomocy nie odmówią… szczególnie, że zapraszali. Ale znajdujemy jakieś akademiki. Pan jednak się bardzo stresuje naszą obecnością i rzuca sumą nie do przyjęcia… Szukamy dalej. Inne akademiki. Tym razem skutecznie. Salka telewizyjna bardzo miła. Niskie ukłony dla pani portierki za poratowanie w potrzebie.
DZIEŃ 8
Dystans dzienny: 183,91 km
Wstajemy znowu za rano. Białystok w porannej mgle, która szybko opada. Ruszamy dalej na północ… na Mazury. Zaraz za Białymstokiem skansen. Potem parking i polanka. Dosypiamy w słoneczku. Drogą mknie cała masa ciężarówek. Na Litwę. Z nowymi samochodami. Co trzecie auto to taka ciężarówka. Nie ma pobocza. Nie da się tak jechać. Zjeżdżamy na boczne drogi. Niestety nie wszędzie jeszcze asfalt dotarł. Kocie łby… Przekleństwo dla czterech liter. I kolejna burza wynurza się zza horyzontu. Trzeba się schować. Gospodarstwo przy drodze przyjmuje podróżnych. Bez kartki się nie obędzie. Papu, piciu i gadu gadu. Ruszamy dalej. Kocie łby ciągle dają w … znaczy dają popalić. Wjeżdżamy w Biebrzański Park Narodowy. Płasko, szuwary, Biebrza. Lasów ni ma. I tak ślicznie. Robi się ciepło. Czas trochę przysmażyć ciało na słońcu. Biebrze skręca. Teraz jedziemy wzdłuż Kanału Augustowskiego do… Augustowa. Po drodze mała konsternacja z powodu gałęzi, która trochę zasłoniła chłopakom strzałkę na drogowskazie. Tymczasem wbijamy na plażę nad Neckiem. Przecinam sobie palca… u nogi. Będzie bolało przy jeździe. Odkażanie, opatrunek, zdjęcia i znowu w drogę. Dziś chcemy wbić nad najgłębsze jeziorko w naszym pięknym kraju. Hańcza jest naszym celem. Ale najpierw przejeżdżamy przez biegun. Polski biegun zimna – Suwałki. Naprawdę jest tu zimno. Zajadamy się kiełbachą i chlebem. Dość żwawo ruszamy dalej. Już ciemno – oświetlamy się dzielnie. Jedziemy za mapą i za znakami. 5km. 2km. 1km. 150m. 50m… NIE WIDAĆ JEZIORA!!! Jak można schować najgłębsze jezioro w Polsce??? Jeździmy jak głupi tam i z powrotem. W końcu się poddajemy. Znajdziemy rano. Pole namiotowe. Budzimy pijanego właściciela. Negocjujemy stawkę. Rozbijamy namiot. Rowery do środka i kima. Trochę ciasno między sypialniami… 3 rowery. Ale nic to. Śpimy.



DZIEŃ 9
Dystans dzienny: 97,89 km
Poranek. Piękna pogoda. Musowo trzeba się popluskać w Hańczy. Tylko gdzie ta Hańcza. 15 METRÓW OD NAMIOTU!!! Tylko za domem właściciela. No to pływamy, opalamy się, suszymy… A tu zaczyna znowu padać. No to my rura do sauny a potem do namiotu… pada i pada. Przestaje dopiero wieczorem. No i co tu robić. Za wcześnie przeca na kolejny jednodniowy postój. Może choć parę kilometrów zrobimy. Zakupy w miejscowym sklepie. Ubieramy się ciepło (od tych deszczów ciągle to temperatura spadła). Światła na dyskotekę i jedziemy. Powinno być w opisie nie dzień 9 a noc 9, bośmy trochę ujechali. Nocna jazda. Samochodów jak na lekarstwo. Mgła. Wąsko. No i te „Drzewa w skrajni”. Spać nie dają. A tak serio to oczy się kleją. Kto na przedzie i wypatruje drogi (czy aby nie skręca) to jeszcze półprzytomny. A reszta tylko kima i jedzie „na słuch” – wsłuchując się w szum kół poprzedzającego. Zimno, ciemno i mgła. No i niedospanie. To męczy. Odpoczywamy sobie przy (na) drodze. Dojeżdżamy do Gołdapi. W piekarni ciepłe jeszcze drożdżówki i chlebek. Jemy na rynku. Pełno tubylców. Hałasują, ale są bardzo przyjaźni. Wskazują sklep, gdzie jeszcze możemy uzupełnić płyny. Do Węgorzowa. Tam dojeżdżamy o czwartej nad ranem… wybieramy drogę nad Mamry przez „promenadę”. Błotniste bajoro nad kanałem dla żaglówek. Dojeżdżamy do „plaży” nie ma siły już na nic. Rozwijamy kari/alumaty i śpiwory. Szuwary. Życie koczownicze ponownie staje się naszym doświadczeniem. Nocleg alternatywny nr 2 (po dworcu odmiana na świeżym powietrzu).
DZIEŃ 10
Dystans dzienny: 82,70 km
Pobudka wcześnie rano. Około 7.00 Tzw „nocleg” został nam przerwany przez wędkarza. Śpimy sobie grzecznie a tu ktoś nam zwraca uwagę, że to jest miejsce niezbyt bezpieczne na pozostawianie rowerów bez warty. Podobno lokalne menele łowią tu ryby, żeby zaoszczędzić na jabola. Pan nie dość, że nas ostrzegł to jeszcze popilnował rowerów przez jakiś czas... żebyśmy mogli sobie spokojnie spać. Krótka kąpiel w jeziorze Mamry, chwila delektowania się przepływającymi żaglówkami i znów ruszamy w drogę... Dalekośmy nie dojechali – z „promenady” do „centrum”. Tam zakupy, wizyta w banku no i najważniejsze – kafejka i zgranie zdjęć na płytkę. Przy okazji parę razy na siku. No i trzeba troszkę dospać... znaczy popilnować karimaty. Z Węgorzewa ruszamy między jeziorkami. Opuszczamy Warmińsko-Mazurskie i wieczorem docieramy do Mikołajek. Tutaj powitał nas lekki deszczyk. Na szczęście szybko przeszedł. I tu pojawił się poważny problem. Mikołajki, Mazury, lato, ładna pogoda = ZERO KWATER... po wielu wieeeeelu nieudanych próbach w końcu znajdujemy schronisko PTSM. Zakamuflowane w szkole i dobrze, że nam ktoś powiedział gdzie stróż mieszka, bo by była bida. Wyspać się trzeba porządnie biorąc pod uwagę jak „wygodnie” nam było poprzedniej nocy. Schronisko nie wiem której kategorii ale prysznic mieliśmy z garnka na głowę. Kuchenka niby działała, ale z obawy o życie użyliśmy własnej. Nic to – grunt, że łóżka wygodne i wyspaliśmy się za tę noc i za poprzednią.



DZIEŃ 11
Dystans dzienny: 152,57 km
Wstajemy wcześnie rano. 8.30 to niemalże skoro świt. Dziś przed nami długo i bardzo odpowiedzialna droga – ruszamy z odsieczą pod Grunwald. Pierwszy przystanek w Mrągowie. Akurat się ludki zjeżdżały na Festiwal Country. Cała masa samochodów „amerykańskimi patriotami”. Flag hamerykańskich było więcej niż naszych. W Mrągowie śniadanie umilali nam lokalni chuligani – pijani o 10.00 – rzygając i posikując na sąsiedniej ławeczce. Po smacznym posiłku jedziemy dalej. Docieramy do bardzo ciekawego miasteczka – Olsztynka. Rynek niemalże pusty pomimo ładnej pogody. Za to wokół rynku parami i trójkami krążą całkiem ładne dziewczyny. Olsztynek jest jednym z tych miejsc, do których warto się po żonę wybrać... przynajmniej jeśli bierze się pod uwagę walory estetyczne tutejszych dziewczyn. Wieczorkiem docieramy na Pola Grunwaldu. Pod pomnikiem spotykamy grupę przyjaznych tubylców, którzy informują nas gdzie śpi stróż nocny (NAPRAWDĘ KTOŚ PILNUJE PÓL GRUNWALDZKICH W NOCY!!! – co by ich nikt nie ukradł). Stróż wskazuje nam miejsce, gdzie możemy rozbić namiot, i kranik z wodą. Nic nam więcej nie potrzeba. W te pędy zamykamy się w namiocie broniąc się przed najazdem, a właściwie nalotem komarów. Na kolację – chińska zupka z torebki. W nocy lekki deszczyk...
DZIEŃ 12
Dystans dzienny: 171,76 km
Niedziela. Pobudka na polach Grunwaldu. Leje. Śpimy dalej... Znowu pobudka. Przestało lać. Trzeba wysuszyć namiot, żeby nie dociążał sakw. Po suszeniu ruszamy w drogę. Bez śniadania. Trzeba nieco nadgonić. Śniadanie kupujemy w przydrożnym sklepie... kilka pajd kiełbasy i chleb. Do tego chiba ketchup a jak nie to musztarda... bardzo pożywne. Droga bardzo przyjemna. Zapowiedzieliśmy się na wieczór w Pruszczu Gdańskim, więc warto mocniej pociągnąć. W tym dniu mało zdjęć za to przyzwoita liczba kilometrów i całkiem przyzwoita średnia. W Iławie lub Lubawie zatrzymujemy się dla dopełnienia katolickiego obowiązku niedzielnego. Dbając o dobre samopoczucie współuczestników mszy św. pozostajemy na zewnątrz. Wczoraj nie bardzo się było gdzie wykąpać. Potem papu i dalej w drogę. Dziś jedziemy bardzo żwawo. Tylko kilka przerw na siku i czasem coś więcej. Żadnego zwiedzania aż do Malborka. Co chwilę nerwowe telefony, że czemu ciągle tak daleko jesteśmy. Na zamek nas już niestety nie wpuścili, bo przygotowywali jakiś pokaz świateł i laserów. Można było wejść, ale za pieniądze i dopiero za godzinę. Zadowalamy się więc sesją zdjęciową od zewnątrz i z paru stron. Ruszamy żwawo dalej... już ciemno... To jest chyba najgorszy odcinek drogi jaki pokonaliśmy. Najpierw na zachód. Silny wiatr w oczy, brak pobocza i dziesiątki TIR’ów przejeżdżających bardzo nieprzyjemnie blisko. Decydujemy się na starą technikę blokowania pół drogi. Kierowcy nie są szczęśliwi, ale przynajmniej wyprzedzają nas szerokim łukiem – we w miarę bezpiecznej odległości. Na szczęście po ok 10 kilometrach mamy pobocze z którego zaczynamy skrupulatnie korzystać. Wiatr niestety przywiewa wielką burzową chmurę, która błyska piorunami i grzmi gromami... I gna – prosto na nas. Plan taktyczny to jechać ile się da i wbić na jakąś stację benzynową tuż przed czołem chmury burzowej następnie przeczekać i dalej. Chmura coraz bliżej... a tu nie ma żadnej stacji... do tego kawałkami zwinęli asfalt i zostały kocie łby!!!!! Nic nie przyspieszymy bo nam ręce i d... odpadną. Zmiana planów. Przed nami skrzyżowanie z drogą krajową na Gdańsk – trzeba tam jak najszybciej dotrzeć i spróbować umknąć na bok od burzy. I tu pogoda robi nam znów psikusa – wiatr się zmienia i wieje chmurę prosto na północ... Bezpieczni pogodowo zaczynamy znowu walczyć z czasem. Gnamy na północ... trochę to tak wyglądało jakbyśmy gonili tę chmurę. Między Malborkiem a Pruszczem tylko jeden przystanek – na dokupienie kalorii, płynów no i siku. Tym razem na Orlenie – kij w nery monopoliście... złodziejskie ceny, a my bez wyboru. Środek nocy, niedziela, po burzy – więc był jedynym źródłem kalorii (naszych batoników) w okolicy. Późną nocą dojeżdżamy do Pruszcza Gdańskiego. Nie bez kłopotów znajdujemy nasz nocleg. Tym razem gościmy w bardzo miłym domu. Ciepło, sucho. Prysznic był nam wszystkim baaardzo potrzebny. Po kolacji lulu... do następnego dnia.



DZIEŃ 13
Dystans dzienny: 116,85 km
Dziś się wysypiamy. Gospodarze nalegają, żebyśmy zostali. Nie chcemy jednak nadwyrężać ich gościnności i ruszamy dalej. Nie mamy ambitnych planów, więc delikatnie i powolutku zwiedzamy Trójmiasto. Najpierw Gdańsk, ulica Długa. Trafiliśmy na jakiś większy targ. Na placu śpiewają śpiewacy operetkowi i gra prawdziwa orkiestra... Po niemal 2 tygodniach wsłuchiwania się w szum przejeżdżających samochodów miła odmiana dla zmęczonych uszu. Ukulturalniamy się jakiś kwadrans. Potem mały slalom przez tłum, katedra, dwór Arthusa i Neptun. Potem ruszamy poszukać serwisu rowerowego. Powoli klarują się problemy rowerowe każdego z nas. Każdy ma swoją zajawkę awaryjną: Ja – szprychy, Kamil – podnóżka, Łukasz – dętki. Dostajemy wskazówki do sklepu, ale niestety nie mają serwisu. Postanawiamy odłożyć naprawy na nieco później. Czas odwiedzić kolejne miejsce polskiej dumy narodowej – Westerplatte. Mała konsternacja – nowa droga i nowy most na Westerplatte nie przewidują ruchu rowerowego. Krzyczy o tym wielki znak zakaz wjazdu rowerami. Tylko jakoś wcześniej na drogowskazach się tubylcom nie chciało nas ostrzec. Pokonaliśmy niemal pół Polski, pokonamy i to. Znajdujemy drogę alternatywną i docieramy na miejsce. Zwiedzamy co trzeba – omijając tylko czołg, który tutaj średnio pasuje i do tego jest oblegany przez tłumy młodych ludzi z wycieczek szkolnych. Za to pierwszy raz uwieczniamy widok na Wielką Wodę. Na razie jeszcze tylko zatoka, ale już ma fale i szumi. Obiecujące. W drodze powrotnej z Westerplatte raczymy się świeżymi owocami z kramu i lodami wodnymi z ujemnymi kaloriami. Podobno jak jest lód wodny dobrze z mrożony to więcej energii się zużywa, żeby go ogrzać niż sam zawiera. Nie chodzi nam jednak o odchudzanie, lecz o ochłodzenie, bo dzień gorący. Przez całe Trójmiasto ciągnie się droga rowerowa. Trochę upierdliwie przeskakuje z jednej strony na drugą, ale jest bardzo znośna. Wstępujemy do lokalnego serwisu na małe zakupy. Kamil usilnie negocjuje ze sprzedawcą zakup podnóżki, ale ten udaje głupa i twierdzi, że nie wie co to jest. Kierownik wycieczki nie zniechęcony uporem przeciwnika tłumaczy mu grzecznie jak takie ustrojstwo wygląda i do czego służy. Po dłuższym wywodzie sprzedawca stwierdza, że podnóżek nie ma, ale ma nóżki, które wyglądają i działają tak samo. Decydujemy się wziąć takie cudo na spróbowanie. Sprawdza się całkiem przyjaźnie – przynajmniej w północnej części Polski, bo w południowej działają tylko podnóżki. W Sopocie odbijamy z drogi rowerowej na molo. Wstęp płatny, a ja już byłem, więc tylko pilnuję rowerów. Próbujemy coś zjeść, ale nam kiełbasa nieco zzieleniała... pewnie z wrażenia. Jedziemy dalej. Promenada się kończy ślepo, więc musimy nieco wrócić i wyjechać na uczciwą drogę. Dylemat: jechać dookoła Gdyni przez obwodnicę czy wbijać w miasto. Wbijamy w miasto – i to był błąd. Droga niby prosta niby z górki, ale wprowadziła nas w sam środek portu, a tam nic nie widać tylko magazyny i dźwigi. Do tego zwinęli asfalt (kocie łby!!!) i pochowali drogowskazy. W labiryncie między magazynami jedziemy na mojego czuja, co okazuje się nie najgorszym wyborem. Wyjeżdżamy na drogę do Władysławowa – kto by pomyślał, że nad morzem są TAAAAKIE góry!!! No i zaczyna się kaszubszczyzna. Mijamy Puck i grzejemy na północ. Dojeżdżamy wieczorem. Już na peryferiach straszą nas w oknach wielkie znaki „BRAK WOLNYCH MIEJSC”. Uderzamy w kilka noclegowni, ale bezskutecznie. Centrum informacji upewnia nas, że nie ma ani pół wolnego metra kwadratowego podłogi w mieście. Jedyna rada to ruszyć za miasto i szukać noclegu po wsiach. Ale kto nam otworzy na wsi w środku nocy.... Znajdujemy całodobowy sklep „między innymi z jedzeniem”, który zachęca paroma ławeczkami. Zgłaszam się na ochotnika do pilnowania rowerów. W nocy tylko parę osób wstępuje do sklepu uzupełniając zapasy płynów. Ja też kilka razy korzystam dojadająć i dopijając. Żeby nie zasnąć rysuję głupoty w zeszycie z notatkami z wyprawy. Najciekawszy moment w nocy zdarzył się kiedy sprzedawczyni obsługując jednego z klientów wystraszyła się Łukaszowego chrapania. Wychyliła głowę przez okienko i się jej micha roześmiała...



DZIEŃ 14
Dystans dzienny: 25,13 km
Pobudka o 5:00 – to chyba jedyne miejsce na naszej trasie, gdzie możemy zobaczyć wschód Słońca nad morzem. Po śniadaniu ruszamy na podbój pomorskich wsi. Ciągle problemy ze znalezieniem noclegu. Pomocny okazuje się łebczański kioskarz, który nas kieruje do kolejnych mieszkańców z którymi próbujemy negocjować. Nocleg nie bez oporów na dwie noce oferuje nam pewna baaardzo niemiła kaszubka. Nic to – nam się chce spać. Zostajemy tu 2 noce. Na śniadanie (już drugie w tym dniu) – jajocha... nawaliliśmy tyle jaj, że chciała z patelnie wyskoczyć... A robiona nad piecem.. Udało się zrobić i nie uronić. Ja śpię do popołudnia – potem ruszam na poszukiwanie serwisu. Moje powykrzywiane obręcze ledwo mnie utrzymują. Po drodze do Władysławowa szczela kolejna szprycha. Niestety serwisu we Władysławowie nie ma. Ruszam do Pucka. Tam znajduję. Zostawiam rower i relaksuję się przez 2h w kafejce. Odbieram gotowy... dopiero 2 dni później się zorientowałem, jaki to był słaby serwis. Póki jeździłem bez sakwy było dobrze... po 5 km z sakwą szprychy zaczęły ponownie strzelać. Wracam do Władysławowa. Tam już czekają chłopaki. Robimy sesję zdjęciową na plaży. Tym razem nad morzem. Przy zachodzie. TO PRAWDA, że słońce nad morzem zachodzi bardzo szybko. Patrzysz, patrzysz i ciągle jest. Odwracasz się na kilka sekund i już nie ma... Wracamy na nasz pierwszy kaszubski nocleg. Jo!
DZIEŃ 15
Dystans dzienny: 95 km
Dzień 15 – dzień odpoczywacza. Ja przespałem cały. Chłopaki pojechały na Hel. Kamilowi stuknęło 9000 km na tym rowerze. W drodze powrotnej wyprzedzili ok 300-400 samochodów stojących w korku ciągnącym sie od Helu do Władysławowa. No cóż – tam tylko jedna droga. Trochę szkoda, że mnie tam nie było – nie codziennie wyprzedza się Porche. Ale za to okazałem się pożyteczny wysłaliśmy ładnych parę kilo do domów w paczkach. Ja byłem wysyłaczem. Pod opieką Poczty Polskiej udało się w długą podróż na południe ładnych parę ubrań, niepotrzebne szpeje i jedna z sypialni namiotowych.
DZIEŃ 16
Dystans dzienny:149,65 km
Dziś znowu bierzemy się do roboty... z delikatnym poślizgiem... Ruszamy na północ, żeby zaliczyć jeden z kluczowych punktów naszej wycieczki – Przylądek Rozewie. Najbardziej na północy wysunięty punkt naszego kraju. A na przylądku – latarnia morska i latające nadeń samoloty turystyczne. Przez Jastrzębią Górę (kolejne kilometry korków i kocie łby) gnamy do Łeby... trzeba zaliczyć, choć nie po drodze. Plażujemy się chwilkę i ruszamy dalej. Na drodze do niej napotykamy miasteczko na wzór z Dzikiego Zachodu. I dalej kolejne kilometry po dwudniowym odpoczynku. W nocy dojeżdżamy do Słupska. Zrobiło się zimno... baaardzo zimno. Ubieramy się cieplutko, żremy dużo tłustej kiełbasy i szukamy noclegu. Podążamy za wskazówkami taksówkarzy gdzieś daleko na ciemne, zimne przedmieścia. Tam znajdujemy schronisko PTSM. Tym razem lepszy standard niż w Mikołajkach. Prysznic jest uczciwy. Portierka młoda. Trochę tylko krzywo nam za dużo nazajutrz policzyła. A na dodatek robiła problemy przy przyjęciu. Nic to – dzięki, że nas przyjęła.



DZIEŃ 17
Dystans dzienny:132,78 km
Dziś dzień wyjątkowy. Przyzwoicie wyjechaliśmy z noclegu i przyzwoicie na następny dojechaliśmy. O przyzwoitej porze znaczy się. Rano wcześnie wyzbieraliśmy się z noclegu. Nawiedziliśmy Ustkę, zamoczyliśmy nogi w morzu. Sił mamy dość, ale kontroli nad nimi niewiele. To tutaj zaczynały się problemy z koordynacją i równowagą. Ale wyłącznie jak nie byliśmy w siodle. Gdy nie trzymamy kierownicy z trzęsących się rąk wylatują różne przedmioty (bidon, mapa) a trzymanie roweru zamiast dosiadania go kończy się ubrudzeniem sakwy o ziemię. Wjeżdżamy w zachodniopomorskie. Tutaj wyjątkowo daje się nam we znaki znane powiedzenie: „Rowerzyście zawsze wiatr w okulary”. Za to mieszkańcom to chyba graj, bo sobie produkują z wiatru prąd. Odpoczywamy chwilę w Koszalinie i mkniemy do Ustronia Morskiego. Tutaj gości nas Magda z rodziną. Kłaniamy się nisko i dziękujemy.
DZIEŃ 18
Dystans dzienny:65,38 km
Ten dzień się dłuuuugo zaczynał. Dziś postanowiliśmy dopełnić niezbędnego na takiej wycieczce obowiązku - pisania kartek. Nasze firmowe, jedyne, niskonakładowe kartki rozeszły się stąd we wszystkie strony świata... tak naprawdę głównie na południe. Tutaj też najmilej morze nas przywitało. Duże fale, szum... mmmhmmmm.... Pospacerowaliśmy chwilę po Ustroniu i załapaliśmy się jeszcze na obiad. I ruszamy z kopyta kwadrans po 16. Później się żywcem nie dało. Planowaliśmy jechać aż do Międzyzdrojów. Plany pokrzyżowała późna godzina wyjazdu i... pogoda... Przemknęliśmy przez Kalisz i pognaliśmy wzdłuż wybrzeża. Niestety północno zachodni wiatr nawiał nad nas ciemne chmury. Co chwilę nadciągały nad nas znad morza czarne jak smoła, burzowe bałwany. W pewnym momencie utknęliśmy pod pewnym supermarketem, żeby przeczekać oberwanie chmury z błyskawicami.
Wykorzystaliśmy tę chwilę na zakupy, papu i siku. Niestety ledwie jedna chmura przeszła już nadciągała druga. I tak x3... Zrobiło się późno (21) i ciemno... do tego zimno. A jeszcze nam supermarket zamknęli... No i zaczęliśmy się łamać co zrobić dalej... najbardziej desperacki pomysł to autobus do Międzyzdrojów i rano powrót autobusem w to samo miejsce. Głupie pomysły z głowy wybił nam Kamil, który jako jedyny w ciemnościach zachował świeżość umysłu... świeżość nastawioną na cel podróży. Między burzami ruszyliśmy dalej. Zaraz za miastem zaczęło padać. Kluczyliśmy trochę między burzami a trochę przez... tylko w światłach przejeżdżających samochodów mogliśmy zobaczyć jak bardzo leje. Inaczej się tego nie dało ocenić, bo się znieczuliliśmy na mokre i zimne. Wiedzieliśmy, że zatrzymać się możemy tylko na nocleg – gdziekolwiek by był. W Międzyzdrojach byłoby idealnie, bo na nas czekano, ale tam jeszcze 70km. Do zrobienia, ale w bezchmurną przyjemną noc... Zawzięliśmy się... jesteśmy tak mokrzy, że musimy dojechać albo zostać. Naszą determinację złamało dopiero porządne oberwanie chmury tuż przed Rewalem. Tak dolało zimnem, a my dopiero po kilku minutach dognaliśmy pod dach właśnie zamykanej stacji benzynowej. Już nie było ani sił ani chęci – trzeba się gdzieś wysuszyć i wyspać. Szukamy w Rewalu. Wszystko pełne. Chłopaki próbowali wbić na plebanię do księży, ale (znowu) się nie udało. Przeniosło nas do następnej miejscowości – Trzęsacza. W sukurs przyszła nam tym razem... Policja. Zaczepiony radiowóz wskazał nam po konsultacjach z centralą miejsce, gdzie miało być „prywatne” schronisko młodzieżowe. Prywatne nie prywatne wbijamy, bo wyboru już nie ma. Na szczęście udało się dopaść nocną porą Panią, która pilnowała miejsca. Wyprosiliśmy kawałek podłogi w dość dużej hali, służącej za świetlicę. Zimno, twardo i bez żadnych wygód. Wodę na herbatę dostaliśmy. Najważniejsze, że na głowę nie padało. Krótko przed północą nawiedził nas jeszcze strasznie pijany „stróż”, który kazał nam się wynosić i zaczął straszyć jakimś księdzem. Po dłuższych negocjacjach, głównie dzięki Łukaszowi raczył się odp.....ć. Zrobiliśmy ciepłe picie, nałykaliśmy się witaminki C po 1g na głowę i wskoczyliśmy do śpiworów. Spaliśmy w czym jechaliśmy – nie było sensu się przebierać. Wszystko w sakwach nawet nie, że było mokre, ale pływało. Zdjęliśmy tylko buty... i to był błąd... Tak dotrwaliśmy do rana.



DZIEŃ 19
Dystans dzienny:141,03 km
To był chyba najzimniejszy nocleg podczas tej wyprawy. Co ciekawe ubrania wyschły na nas w śpiworach. Buty, które zostały obok niestety nie. Najbardziej bolesny moment to wyjście z ciepłego śpiwora i włożenie mokrych, zimnych butów na nogi. Potem spacer do przewiewnej ubikacji, ciepła herbatka. Chwilę po 8 zaczęli się prawowici mieszkańcy tego ośrodka dobijać do swojej świetlicy. Czas było się zbierać. Przy drzwiach zamkniętych szybko przygotowaliśmy się do wyjazdu. Nie chcieliśmy się za bardzo rzucać w oczy temu księdzu, którym nas wczoraj pijak straszył. Po wyjściu natknęliśmy się na niego i tą miłą panią, która nas wpuściła dzień wcześniej. Ksiądz okazał się być równie miłym i do tego rowerzystą! Ośrodek założył i prowadzi dla celów wypoczynkowych i rekolekcyjnych. Przedstawiliśmy się ładnie i poruszyliśmy gdzieś dawno zapomniane marzenia. Okazało się, że zawsze chciał objechać Polskę dookoła jednośladem z pedałami, ale czasu brakło. A może determinacji. Dostało nam się jeszcze śniadanie. Pożegnaliśmy się ładnie i ruszyliśmy dalej. Pięknie dziękujemy zarówno Księdzu jak i Pani, a panu pijakowi nie. Tym razem z większym szczęściem pomykamy do Międzyzdrojów. Po drodze tylko parę przelotnych opadów. Docieramy na spotkanie z Mateuszem, który poprzedniej nocy czekał na nas z noclegiem. Mateusz gości nas w swoim na plaży, gdzie przeczekujemy kolejny deszcz. Nawiedzamy międzyzdrojskie molo i wskazaną przez naszego przewodnika jadłodajnię. Mamy plan jeszcze obrócić do Świnoujścia. Obiecujemy wrócić na nocleg jeśli fatalna pogoda się utrzyma. W sakwach ciągle woda i wszytko mokre. Jedziemy na zachodni koniec wybrzeża – do Świnoujścia. Kierownik Kamil w drodze wyjątku zgadza się na podróż promem przez Świnoujście, ale dopiero jak przekonujemy go, że żadnej innej drogi nie ma – ani mostu ani tunelu ani nic. W Świnoujściu z okazji niedzieli trafiamy do lokalnego kościółka. Tymczasem pogoda się klaruje w kierunku bezopadowym. Dajemy znać Mateuszowi, że nie przyjedziemy. Dziękujemy za gościnę i za gotowość do przenocowania nas. Jedziem dalej do Wolina. Tutaj trafiamy na niedobitki po Festiwalu Wikingów. Większość wesołym krokiem zatacza się po ulicach. Postanawiamy dotrzeć do Krępska, gdzie czeka rodzina z noclegiem. Trójka okazuje się dość przyjemna. Ruch – szczególnie w środku nocy – nie przeszkadza aż tak bardzo. Trochę się mgli. W Goleniowie dzwonimy po dokładniejsze wskazówki. Do Krępska docieramy bez problemów. Chwilę błądzimy po miejscowości aż w końcu znajdujemy właściwy dom. Tam czeka strawa, spanie i... praaalka, i suszenie... Wszystko, czego nam do życia i szczęścia potrzebne. Tu zostaniemy 2 noce z międzydniem odpoczywacza. Niby dopiero co był, ale w międzyczasie za dużo przygód no i ciuchy wysuszyć trzeba. Już nie mówiąc o naprawie szprych i zredukowanie paru luzów w maszynach.
DZIEŃ 20
Dystans dzienny: 95,82 km
Dzisiaj śpimy dłuuuugo. Potem wycieczka do Szczecina. Kaśka będzie naszą przewodniczką. Oglądamy Szczecin. Ja jak zwykle uzupełniam braki w szprychach, a Łukasz łata kolejną dziurę w dętce. Wracamy wieczorkiem i czekamy na następny dzień...
DZIEŃ 21
Dystans dzienny: 108,58 km
Rano śniadanie, pakowanie. Planowanie trasy. Zasięganie porad gdzie jechać i co zobaczyć. Trasa dziś średnio ciekawa – pod znakiem nadganiania kilometrów. Chyba mamy już z 5 dni do tyłu w stosunku do planu. Tyle tylko, że jak się jest na noclegu u znajomych lub rodziny to wstawanie rano i wczesny wyjazd z noclegu nigdy – NIGDY! – nie wychodzi. Jest zbyt miło, żeby odjeżdżać. Ruszamy w trasę. Celu nie ma. Jedziemy ile ujedziemy. Ciemno zaczyna się robić tuż przed Myśliborzem, więc postanawiamy tam przenocować. Pola namiotowe niechętnie. Znajdujemy ośrodek harcerski. Warty nie ma a brama zamknięta. Widać warta harcuje w środku. Przerzucamy Łukasza przez płot, żeby ponegocjował.. Harcerze nie wpuszczają. To jednak dość zamknięta w sobie grupa. Za to znajdujemy Dom Zakonny, w którym wyrwana ze snu siostra nie odmawia wędrowcom noclegu. Każe jeść co jest w lodówce, choć nauczeni doświadczeniem „noclegów alternatywnych” zadbaliśmy o prowiant przed organizowaniem noclegu. Jemy kolację, kąpiemy się i uderzamy w kimę.



DZIEŃ 22
Dystans dzienny: 115,31 km
Rano dowiadujemy się więcej o miejscu, w którym spędziliśmy noc. Okazuje się, że jest to pierwszy dom zakonny powstały na podstawie dzienniczków św. siostry Faustyny. Dziękujemy siostrze naszą firmową karteczką. Jedziemy dalej. Wjeżdżamy w Lubuskie. W Słubicach zatrzymujemy się na kurczaka. Pogoda nie dopisuje. Co chwilę leje. I zimno. Postanawiamy odwiedzić naszych zachodnich sąsiadów i jedziemy do Frankfurtu nad Odrą. Przejechać trzeba przez most a potem przez granicę. Po przekroczeniu granicy od razu konsternacja – za dużo pasów ruchu. Co chwilę się gubimy. Kamil zalicza glebę na torach tramwajowych. Nieprzyzwyczajony... Chcemy dziś nadrobić trochę czasu i kilometrów i dotrzeć do Krosna Odrzańskiego. Plany krzyżuje nam... pogoda i awaria. Łukasz łapie gumę kilkadziesiąt kilometrów przed celem naszego dzisiejszego pedałowania. Do tego nadciąga deszczowa chmura, która niweczy szansę na załatanie dziury w cywilizowanych warunkach. Na szczęście cała akcje toczy się pod tablicą reklamującą pobliskie gospodarstwo agroturystyczne. Dzwonimy, negocjujemy cenę. I jedziemy... znaczy Łukasz idzie. Domki ładnie położone.. tyle, że w środku wymalowane na wściekło-różowo. No cóż przeżyjemy noc jakoś w tym różu. Kąpiemy się na raty, bo wody ciepłej było tylko trochę. Rano się dowiedzieliśmy, że miejscowość się nazywa Rzeczyca.
DZIEŃ 23
Dystans dzienny: 120,94 km
Wyjazd opóźnia nam deszcz. Po tym jak opady tracą na sile ruszamy dalej. W tym samym miejscu, gdzie wczoraj skończyła się jazda jemy śniadanie. Chleb i kiełbasę... chlebów wyszło chyba 1,5 na głowę, bo jakieś nie za duże były. W ogóle na południu pieką większe chleby niż na północy Polski. W drodze do Krosna 15 południk. Wyznacza czas środkowo-europejski (CET) Zdaje się, że 7,5 stopnia na wschód i na zachód powinien się ciągnąć... Ale się ciągnie tak jak granice państw wyznaczają go. Krosno Odrzańskie przepełnione jest akcentami patriotycznymi. Ziemie odzyskane... Z Krosna jedziemy do Zielonej Góry.
Chwilę po wyruszeniu z Naleśnikowni zapala się lampka na niebie. Słońce? Taaak. Robi się bardziej pagórkowato. Kamilowi stuka 10K km, ale na podjeździe. Nie dostaje więc pozwolenia na sfotografowanie tego wydarzenia do końca podjazdu (musiał mieć 4 km, bo w połowie mu stukło a 2 zrobił do szczytu). Docieramy do miejscowości Szprotawa. Tutaj tylko jeden hotel i żadnych uczciwych, zdatnych dla kolarzy noclegów. Wybieramy się do sąsiedniej miejscowości. Dowiadujemy się, że możemy próbować w tutejszej szkole. Problem w tym, że stróż pijany śpi, a brama zamknięta. Standardowo już niemalże przerzucamy Łukasza przez ogrodzenie. Tymczasem nadciąga patrolująca ulice Policja i rzuca się w pogoń za „włamywaczem”. Nigdy nie zapomnę miny Policjanta, który był już w połowie skoku przez ogrodzenie, kiedy drugi kazał mu zostać na miejscu wskazując na dwóch obciśle ubranych chłopów, z których jeden miał kask na głowie i przypiętą do kasku migającą czerwoną lampkę. Takie spotkanie po ciemku musiało zrobić wrażenie, bo Policja zrezygnowała z pościgu, a w zamian zabrała się za pomaganie nam w znalezieniu noclegu. Stróż w szkole był nie do dobudzenia. Za to zaprowadzili nas do pobliskiego internatu OHP położonym przy hotelu. Tutaj z pochodniami, latarkami i bronią pobudzili wszystkich, których się dało i kazali „ludziom z Polski pomóc”. Dziękujemy za pomoc opiekę i wyrozumiałość. Połączony zespół OHP-hotelowy ustalił, że możemy rozbić namiot za internatem tak, żeby nie było nas widać. Jak się okazało i tam nas szef hotelu wypatrzył. Niestety jako jedną z opcji dzwoniliśmy do niego tej nocy zapowiadając prawdopodobny przyjazd. Chyba go zdrażniło, że wybraliśmy tańszą alternatywę. Wszystkim, którzy narazili swoją pozycję, aby nas tam przyjąć – niskie ukłony.



DZIEŃ 24
Dystans dzienny: 114,69 km
Rano awantura. Dowiadujemy się, że naszym dobroczyńcom się dostało od właściciela hotelu. Pakujemy namiot, jemy śniadanie i ruszamy. Dziś planujemy dojechać do Jeleniej Góry. Tam się granica zachodnia spotyka z południową. Kolejny punkt strategiczny. Robi się zdecydowanie górzyście. Jeden z podjazdów ma ponad 6 km. Ciepło... dla odmiany. I świeci słońce. A my łapiemy wiatr w żagle i przyspieszamy, choć góry. Tuż przed Jelenią Górą przecudny dłuuugi zjazd. Oczywiście trzeba było się najpierw tam wyskrabać, ale przyjemność przednia. W Jeleniej Górze mamy się spotkać z Karolem. Niestety efektywność i sprawność działania PKP uwięziła go w Bieszczadach. Tymczasem korzystamy z wypróbowanej już sieci schronisk PTSM. Wieczorem ruszamy na miasto. Na wyżerkę na ciepło. Wbijamy do pizzerii. Żarcie dobre. Obsługa miła, ale nieobyta. Zaczęli od dania głównego a potem podali całą resztę. No i trochę trzeba było długawo czekać jak na zgłodniałych rowerzystów, ale najedliśmy się porządnie. Nocleg też niczego sobie. Piętrowe łóżka.
DZIEŃ 25
Dystans dzienny: 191,22 km
Dzień zaczął się źle. Już na pierwszym kilometrze ulewa. Wykorzystujemy ją na śniadanie i zakup prowiantu. Na chwilę się przejaśnia więc ruszamy dalej. Za 3-5 km kolejna ulewa. Źle jest zmoknąć zaraz na początku dnia. Zatrzymujemy się przy cmentarzu komunalnym nr 2. Jest dach nad głową, kawałek suchej, drewnianej podłogi i ubikacje. Deszcz leje przez 2h. Jemy więc drugie śniadanie. Chwilę śpimy. Musimy się wbić w śpiwory, bo wieje b. zimny wiatr. Po dwóch godzinach ruszamy dalej ze zmiennym szczęściem pogodowym. Jedziemy przez góry. To czuć i czasami widać. Wspinamy się na przełęcz Kowarską. Kolejny rekord – tym razem wysokości nad poziomem morza. Pedałujemy dzielnie cały dzień. Przez Wałbrzych. Bardzo śląsko tutaj. Język, zabudowa. W nocy już dojeżdżamy do Kłodzka, położonego w płaskodennej kotlinie. Okolica piękna, otoczona górami. Samo Kłodzko zaskakuje nas swoim urokiem. Zaskakuje nas też brakiem miejsc noclegowych. Nie ma nawet kawałka podłogi w schronisku. Zajadamy więc zakupioną gdzieś w „Żabce” kolację i rozmyślamy co dalej. „Żabki” okazują się być bardzo dobrym źródłem zaopatrzenia. Otwarte zazwyczaj od 6-23 świątek piątek czy niedziela. Między 23 a 6 trzeba sobie radzić, ale od czego ludzie pobudowali piekarnie?? Na rynku panowie policjanci zatrzymują się aby nam pomóc. Upewnieni, że nie ma miejsc proponują odeskortowanie na camping. Mamy przeca namiot. Tyle tylko, że prognoza na noc to 8°C. Trochę za mało po całodziennej jeździe. Nie naprodukujemy tyle ciepła. A i śpiwory mamy bardziej letnie niż zimowe. Dziękujemy ładnie za wskazówki i nieszczerze obiecujemy rozważyć propozycję. Chwilę potem ruszamy w noc. Chcemy dojechać na rano do Nysy. Nie spieszymy się – chodzi o przetrwanie nocy bez wyziębienia. Zatrzymujemy się z rzadka. Raz, że ciemno, dwa, że zimno, trzy, że nie ma po co. Najwyżej na siku. Do Nysy dojeżdżamy bladym świtem. Coś koło piątej. „Żabka” zamknięta. Kamil postanawia pozwiedzać okolicę z aparatem, a ja z Łukaszem dzielnie pilnujemy rowerów. Po otwarciu „Żabki” pożywiamy się i udajemy poza miasto na odpoczynek. Ciężko go nazwać noclegiem...



DZIEŃ 26
Dystans dzienny: 138,01 km
Walnęliśmy sie w szczerym polu. Nawet nie trzeba było się przykrywać. Słońce jak na zamówienie wyszło zza chmur i grzało nasze śmierdzące, domęczone ciała powodując produkcję dodatkowych hektolitrów potu. Po kilku (3,5) godzinach snu zwijamy manaty i jedziemy dalej. Chcemy dotrzeć do Jastrzębia Zdrój. Tam przynajmniej mamy nadzieję na porządny, turystyczny nocleg na kwaterze. Po drodze Racibórz, Prudnik czy raczej na odwrót. Do Jastrzębia docieramy już po zmroku. I jakież niemiłe zaskoczenie. Zdrój zdrojem wcale nie jest i to już od dawna. Miasto przekształciło się z uzdrowiska w górniczą osadę skupioną wokół kopalni. Kwater za grosz... Nawet za 1500 groszy nie da się znaleźć. Trudna rada. Ostatniego noclegu praktycznie nie było, więc się musimy wyspać. Wynajmujemy pokój w hotelu. Tylko dzięki zdolnością negocjacyjnym Łukasza i dobrej woli pani recepcjonistki płacimy TYLKO 30zł na głowę. Najdroższy nocleg na całej trasie. Przełykamy z bólem, choć z poprawką, że zaoszczędziliśmy trochę na poprzednim. Kolacja z zakupionych na stacji benzynowej produktów.
DZIEŃ 27
Dystans dzienny: 149,89 km
Jest bardzo wygodnie. Zwlekamy z wyjazdem. Ciągniemy dalej wzdłuż południowej granicy. Dziś zapowiadamy się z Zawoi u pani Grażyny i Asi. Ale tymczasem parę przygód. Odwiedzamy Wisłę. Małyszaśmy nie widzieli, ale zaliczyliśmy kościół, boć dzisiaj święto. Po mszy odczekaliśmy swoje na dworcu autobusowym z powodu ulewy. Podziwiamy widok na Hotel Gołębiewski – bardzo podobny widzieliśmy w Mikołajkach. Kto by się spodziewał, że hotel się spali parę mie