
Po miesiącach wyczekiwania, trudach kompletowania sprzętu, map i kanapek, po zdobyciu dewiz i odpowiednim przygotowaniu psychiki na ból i nadludzki wysiłek (tak szczerze to powinniśmy chyba przygotować nasze organizmy...;) trzyosobowa reprezentacja grupy Bajkers: Magda, Maciek i Staszek przedsięwzięli i sukcesem zwieńczyli wyprawę bicyklową Chorwacja 2006...
W relacji tej prześledzicie nasze zmagania z deszczem pośród górskich wiosek, krasowych wzgórz i powojennych zgliszczy. Przemierzycie 1,5 tys. km przez Polskę, Słowację, Węgry, Słowenię, Austrię, Włochy i... Chorwację.
Polskę zamierzaliśmy opuścić jak najszybciej, uderzyliśmy więc w kierunku przejścia w Szczawnicy. Jechaliśmy przez Tymbark, a następnie przełęcz Słopnicką – tu pojawiły się pierwsze problemy na trasie: nagły koniec asfaltu, droga na przemian gruntowa i ułożona z płyt, pchanie rowerów, skurcze... Zjazd jednak zrekompensował wysiłek, i już bez przeszkód dotarliśmy na Słowację. Niedaleko za granicą dopadł nas pierwszy deszcz, jak się okazało, był to nasz wierny towarzysz podczas całej wyprawy.



Następny dzień to przeprawa przez góry Słowacji: zabójcze podjazdy, przełęcze (najwyższa na wys. 1053 m n.p.m.) i szalone zjazdy, a przy tym piękne widoki i momentami prawdziwa przyjemność z jazdy na rowerze. Pod wieczór znów musieliśmy stanąć, by przeczekać burzę; w ostateczności dotarliśmy za Rimavską Sobotę, gdzie na rzekomym kempingu (?) w strugach deszczu rozbiliśmy namiot. Kolejnego dnia rano niebo okazało się łaskawsze, tak więc pełni optymizmu ruszyliśmy ku granicy słowacko-węgierskiej. U braci Madziarów uderzył nas przede wszystkim język, niepodobny do niczego i niemal niemożliwy do przeczytania bez połamania języka – niektóre nazwy miejscowości nawet nie staraliśmy się wymawiać. Znad granicy ruszyliśmy w stronę Budapesztu. Pomimo naszych wysiłków nie udało się nam dotrzeć tam tego samego dnia, przenocowaliśmy w hotelu (a co! – oczywiście trochę się potargowaliśmy...) w Vacu, naddunajskim miasteczku jakieś 40 km od stolicy. Na Budapeszt przeznaczyliśmy cały kolejny dzień. Miasto wywarło na nas mieszane uczucia: z jednej strony trudno nie zachwycać się wspaniałymi zabytkami, z drugiej jednak niejednolitość miasta powoduje, że wszędzie jest ruch, tłok i w pobliżu każdego zabytku biznesowe nastawienie na turystów. Najładniej miasto prezentuje się po zmroku, a to za sprawą wspaniałego oświetlenia ważniejszych zabytków i naddunajskich mostów.





Kolejny dzień to heroiczna walka z naturą w drodze nad Balaton – życie uprzykrza nam już nie tylko deszcz, ale i wiatr. Nad Balatonem przywitały nas słońce (wreszcie!) i ścieżka rowerowa wzdłuż jeziora. Czasami jednak nie trzymała się ona drogi, ale przejeżdżała samym brzegiem jeziora. Po kilku nadrobionych kilometrach przyjmujemy taktykę: ścieżka skręca - my na drogę. Taktyka, choć przebiegła, oprócz zaoszczędzenia kilku kilometrów poskutkowała dwukrotnym zatrzymaniem przez policję;). Nazajutrz kierujemy się znad Balatonu na pd.- zach. i pod wieczór wjeżdżamy już do Słowenii. Krajobraz jest tu równinny, niewielkie wioski rozsiane między polami wydają się zadbane i czyste. Docieramy do miejscowości Ljutomer, z której ostatecznie nie wyjeżdżamy (w oddali majaczą burzowe chmury). Namiot rozbijamy już w deszczu.



Nazajutrz rano jeszcze pada, ale my decydujemy się jechać. Mijamy Maribor i krajową 1 ruszamy wzdłuż Drawy ku austriackiej Karyntii – jest to jeden z ciekawszych odcinków wyprawy: mały ruch, przepiękne krajobrazy, dookoła lasy. Prawie 70 km w tym terenie sprawiało olbrzymią przyjemność. W Austrii oczywiście pojawiła się ścieżka rowerowa, na trasie, której wybudowano między innymi wiszący most (przyjemna atrakcja). Dotarliśmy w okolicę Voelkermarktu, gdzie w czymś w rodzaju pensjonatu, ku zdumieniu właścicielki, śpimy w pokoju jednoosobowym.



Kolejnego dnia odpoczywamy przed przeprawą przez Alpy. Zwiedziliśmy Voelkermarkt i Klagenfurt, a pod wieczór dotarliśmy do miejscowości Gallizien, gdzie rodzina austriackich Słoweńców pozwoliła się nam rozbić w ogrodzie. Wreszcie zaświeciło słońce, które zachodząc fantastycznie oświetlało bardzo już bliskie Alpy. Następnego dnia mieliśmy do pokonania kilkanaście kilometrów podjazdu na przełęcz Seebergsattel (1215m n.p.m.). Rozpoczęło się ono w miejscowości Bad Eisenkappel. Po drodze znów cudne widoki, które wreszcie możemy podziwiać w blasku słońca. Na przełęczy jednak przykra niespodzianka: w rowerze Magdy obciążeń nie wytrzymuje gwint wolnobiegu – jechać się da, ale tylko z góry. Do Kranja mamy 30 km, większość z góry, kawałki po prostym i pod górę Magda przejeżdża na ręcznym holu. W Kranju udaje się znaleźć serwis, możemy więc ruszać dalej. Mijamy Ljubljanę i nocujemy gdzieś w polu przy drodze.



Nazajutrz ruszamy w stronę Adriatyku, plan zakładał dojechanie do Triestu i w miarę możliwości do Chorwacji. Jednak na skutek dziur w słoweńskich drogach scentrowaniu ulega dziurawa rawka Maćka, z kolei Staszek zauważa, że na łączeniu jego obręcz w tylnim kole zaczyna pękać. W Trieście misja nr 1 to znalezienie serwisu. Udaje się to, niestety trwa sjesta i musimy czekać. Zwiedzamy miasto, jemy pizzę i przychodzimy po sjeście: okazuje się jednak, że w tym serwisie naprawiają tylko do sjesty. W międzyczasie Staszkowi całkiem pęka tylna obręcz, na dodatek zaczyna lać. Po licznych perypetiach w końcu udaje się wymienić rawkę i wycentrować koło Maćka. Oczywiście sporo nas to kosztowało. Jest już wieczór, więc szukamy noclegu. Ostatecznie śpimy w przytułku Caritasu. Z Triestu ruszyliśmy wreszcie w stronę Chorwacji – do Rijeki dotarliśmy bez przeszkód. Po krótkim odpoczynku w centrum ruszamy Jadranską Magistralą, główną drogą chorwackiego wybrzeża, na południe. Droga ta jest niezmiernie wąska i kręta, co przy przeraźliwym natężeniu ruchu oraz upale (jedyny taki dzień podczas wyprawy!) powodowało, że jazda rowerem to nie była przyjemna. Z Magistrali odbiliśmy na wyspę Krk, na którą wiedzie całkiem spory most. Okazało się jednak, że ścieżka pieszo-rowerowa na moście jest tak wąska, że ledwo mogliśmy się przecisnąć z naszymi załadowanymi rowerami. Po wjechaniu na wyspę ukazał nam się w pełni tutejszy krajobraz: karłowata roślinność, stosy kamieni, a w około ogromne świerszcze. Dotarliśmy do malowniczego miasteczka Krk, z ciasnymi, kamiennymi uliczkami. Jednak przeraźliwa ilość turystów włoskich i niemieckich uniemożliwiała nam normalne zwiedzanie.



Kolejny dzień miał być dniem względnego odpoczynku, jednak ledwie udało nam się zanurzyć w morzu, a już zaczęło padać. Resztę dnia spędziliśmy więc w namiocie. Oznaczało to, iż nazajutrz musieliśmy wstać przed świtem, by zdążyć na prom na wyspę Rab. Plan się powiódł, jednak jeszcze przed wejściem na prom dopadła nas burza, która utrzymywała się podczas całego rejsu. Gdy dotarliśmy na Rab, ciągle padało, dopiero po pół godzinie mogliśmy ruszać dalej. Wyspę pokonaliśmy szybko, promem przeprawiliśmy się na wybrzeże i ruszyliśmy na południe. Dosyć szybko skręcamy na wschód przecinając Góry Dynarskie. 17 km podjazdu okazało się dla nas mordercze – padało całą drogę, było zimno i nieprzyjemnie. Zmęczeni i kompletnie zmoknięci zjechaliśmy z przełęczy. Po drugiej stronie zniknął śródziemnomorski krajobraz, ludzie stali się bardziej przyjacielscy (zaproszono nas na herbatę!), a wsie i miasta nosiły ślady niedawnej wojny. W Gospiću, biorąc pod uwagę nasz stan (mieliśmy wszystkie ciuchy mokre!), postanawiamy pożegnać się ze „słoneczną” Chorwacją i po 1500km kończymy wyprawę, udając się pociągiem do Zagrzebia, a następnie do Grazu, skąd już autem przez Wiedeń wróciliśmy do domów.



Wszystkich zainteresowanych zapraszamy na nasza stronę:
">www.bajkers.com, gdzie można znaleźć więcej informacji dotyczących naszej tegorocznej wyprawy, ale również wypraw, które odbyły się w latach ubiegłych oraz galerie ze zdjęciami.