
357 km przejechanych po górach, pokonane 4 przełęcze i wjazd na Pradziada, litry wody wypitej z górskich potoków, walka z bólem kolana i własnymi słabościami, to tylko wielki skrót tego, co przeżyłem w zaledwie trzy dni pobytu u naszych południowych sąsiadów. Jesenik to miejsce naprawdę piękne i warte zobaczenia. Kiedy stamtąd wyjeżdżałem, przyrzekłem sobie, że tam wrócę. I zamierzam dotrzymać słowa…
Dzień 1
Bagaże spakowałem dzień wcześniej, czyli w czwartek. W piątek, zaraz po pracy, około godziny 14.30 wyruszyłem w trasę. Postanowiłem pojechać okrężną drogą, bowiem zaraz za granicą można zobaczyć kilka ciekawych miejsc, które warto sfotografować. Obawiałem się trochę załamania pogody, bowiem na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury, jednak postanowiłem zaryzykować. Udałem się wzdłuż Odry do Silherovic, gdzie można zobaczyć czeskie bunkry z II wojny światowej, w których znajduje się muzeum.



Następnie pojechałem do Kravarza, Radunia i Hradca nad Morawicą, gdzie obejrzałem ciekawe zamki. Szczególnie ten w Hradcu jest interesujący, choć ja nie miałem zbyt wiele czasu, by podziwiać jego urok (była już godzina 18, a miałem jeszcze sporo kilometrów do zrobienia). W drodze zaczęło lekko padać, jednak pogoda z każdą minutą stawała się coraz lepsza, więc ogarnęła mnie nuta optymizmu, że nie będzie źle. Za Hradcem teren wyraźnie zaczyna falować i pomału czuć już zbliżające się góry. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie nasilający się ból kolana. Tego się właśnie obawiałem. Kolano dawało już znać o sobie 2 tygodnie wcześniej, ale chęć wyjazdu w Jesenki była silniejsza niż kontuzja. Zaczynałem powątpiewać w powodzenia wypadu, ale z uporem kręciłem dalej. Na jednym z podjazdów za Hradcem dogonił mnie czeski rowerzysta, z którym wdałem się w pogawędkę. Okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, zaoferował wodę mineralną oraz wskazał mi „piekne mejsce” na nocleg nad pobliskim jeziorem w okolicach Novych Lublic. Oczywiście na dziko. Poszedłem za jego radą, troche pobłądziłem, ale ostatecznie dotarłem na miejsce. Była to piękna polana w samym centrum lasu nad jeziorem. I nie było by w tym nic nienormalnego, jednak nocleg w dzikiej głuszy mało mnie przekonywał. Jako, że była już godzina 21, a ja miałem równiutko 100 km w nogach, postanowiłem szybko rozbić obóz i położyć się spać. Jednak ta noc nie należała do udanych. Ból kolana, porykiwania jakiś nieznanych mi zwierząt i atmosfera odosobnienia nie pozwoliły mi dobrze się wyspać, bowiem zmuszały do ciągłej uwagi. Tym bardziej, że rower stał zapięty do pobliskiego drzewa, a ja ciągle obawiałem się, że ktoś tu może zawitać i przywłaszczyć sobie mojego „dwukołowego rumaka”. W swoistego rodzaju półśnie wytrwałem do rana, zwinąłem obóz i około godziny 6 ruszyłem w dalszą drogę.
Dzień 2
Wyruszyłem około godziny 6 rano. Ból kolana stawał się tak silny, że na jednym ze skrzyżowań, gdzie kierunkowskaz pokazywał 20 km do Opawy i 30 do Bruntala zacząłem zastanawiać się, czy nie zawrócić. Z Opawy do domu miałem jakieś 30 km, więc z miejsca, w którym byłem miałbym 50 km na dojazd do Raciborza. W myślach przeklinałem bolące kolano, ale to nie było lekarstwo na ból. Dobrze, że pod ręką miałem bandaż elastyczny, z którego zrobiłem użytek. Postanowiłem pojechać do Bruntala, a jeśli kolano naprawdę dawałoby mi w kość, wtedy z Bruntala zawróciłbym do domu. Jazda do Brutala to była już sama przyjemność. Ładne widoki, lekko górzysty teren, wielkie jezioro urozmaicające jazdę oraz słoneczna pogoda dodawały mi wiarę w powodzenia eskapady. Ból kolana był skutecznie łagodzony przez bandaż, więc moje samopoczucie nie było najgorsze. W Bruntalskim supermarkecie zakupiłem 2 wody mineralne i ruszyłem dalej.



Wiatr w twarz, ciągłe podjazdy i kilkunastokilogramowy bagaż sprawiał, że jazda stawała się coraz trudniejsza. Pierwszym sprawdzianem moich sił okazała się przełęcz Skritek, zwana w języku tutejszym Sedlo Skritek, mająca około 850 m.n.p.m. Na przełęcz prowadziła kręta droga o lekkim nachyleniu, więc sam podjazd nie był zbytnio wymagający, co oczywiście nie znaczy, że był łatwy. Po jego pokonaniu zjechałem prosto do Velkich Losin, gdzie obejrzałem zamek. Na zamku akurat odbywało się wesele, więc nie tylko sam zamek okazał się atrakcją… Z Velkich Losin pojechałem w kierunku Belli pod Pradziadem. Jedyną przeszkodą na drodze do Belli było Cervenohorskie Sedlo, przełęcz mająca 1013 m.n.p.m., którą ja na własny użytek nazwałem Czerwonogórskim Piekłem. Podjazd o sporym nachyleniu okazał się naprawdę wielkim wyzwaniem. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że jechałem z bagażem i bolącym kolanem, a wiatr wiejący w twarz wcale mnie nie oszczędzał. Dobrze, że droga wiodła przez tereny zalesione, a drzewa maksymalnie niwelowały podmuchy wiatru. Rowerzyści jadący z Czervonohorskiego Sedla na dół to widok dosyć częsty, ale takich zapaleńców jak ja, którzy z mozołem wjeżdżają na górę było naprawdę niewielu. Skąd to się bierze? Prawdopodobnie turyści wiozą samochodami rowery na sam szczyt (częsty widok), by potem rozkoszować się samym zjazdem. Pomysł to może i nie głupi, ale mnie takie coś na pewno by nie usatysfakcjonowało. Dlatego kiedy dotarłem na szczyt Piekła, poczułem się jak w Niebie. Przepiękne widoki, czyste powietrze i wszechotaczające góry. Tak pewnie musi wyglądać prawdziwe Niebo.
Zjazd z przełęczy do Belli to już prawdziwa frajda, choć nawierzchnia czasami lubi płatać figle. W Belli skręciłem w kierunku Karlovej Studenki, z której bezpośrednio można atakować Pradziada, a jako że od tej pięknej mieściny dzieliły mnie już tylko 2 wioski, myślałem, że z tym krótkim dystansem uporam się w jakąś godzinkę, może nawet mniej. Na ziemię sprowadziła mnie kolejna przełęcz o wysokości około 950 m.n.p.m., po pokonaniu której zjechałem bezpośrednio do miejscowości Vidły. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak zjechać sobie do Karlovej Studenki, tak przynajmniej sobie to wyobrażałem. Błąd! Kiedy zobaczyłem na drodze znak który uświadomił mi, że trzeba pokonać kolejną przełęcz, na którą prowadzi dwu i pół kilometrowy podjazd o nachyleniu 12%, lekko zwątpiłem w swoje siły. To była największa męczarnia tego dnia. 120 km w nogach, pokonane 3 przełęcze, a to jeszcze nie koniec! Jednak dałem radę i z wielką radością przyjąłem informację na tabliczce, która oznajmiła mi, że właśnie wjechałem do Karlovej Studenki. Tam posiliłem się kiełbasą z grilla (to była najsmaczniejsza kiełbasa, jaką w życiu jadłem), wypytałem o pole namiotowe, a następnie zjechałem do Vrbna pod Pradziadem w poszukiwaniu Kempu (pole namiotowe po Czesku). Znalazłem go bardzo szybko, dogadałem się z sympatycznym panem na portierni, rozbiłem namiot, wykapałem się i położyłem spać. Dzień zakończyłem z bilansem 137 km i 7,49 godzin spędzonych na siodełku. Sen przyszedł tak szybko, że nie zdążyłem nawet o nim pomyśleć…
Dzień 3
Dzień ten rozpocząłem od pobudki o 7 rano. Zwinąłem obóz, zostawiłem bagaże na portierni (wcześniej już ugadałem się z miłym Czechem), jako że morderczy, 9 kilometrowy podjazd o nachyleniu 12% byłby prawie niemożliwy do pokonania z tobołami, które ze sobą miałem i wyruszyłem dobrze mi już znaną drogą do Karlovej Studenki. Zanim dotarłem pod Pradziada miałem już pokonane 10 km. O dziwo kolano nie dokuczało, więc była szansa, że ból już minął. Na parkingu pod szczytem stały autobusy zabierające leniwych turystów prawie na samą górę. Droga wiodąca na Pradziada była zamknięta szlabanem, a Czech siedzący w budce przy drodze na pytanie, czy można wjechać na Pradziada odpowiedział: „jedete na wlasne riziko”. Cokolwiek to znaczyło ruszyłem powoli pod górę. Przyjąłem taką taktykę, aby zatrzymywać się co 500 m na kilka łyków wody i głębszych oddechów. Taktyka ta okazała się skuteczna. Podjazd jest dosyć ciężki, a jako że momentami wiał naprawdę silny wiatr, dawał mi w kość. Dobrze, że drzewa, którymi szczyt jest zarośnięty pozwalały skryć się w cieniu i chroniły przed wiatrem. Z każdym metrem było coraz zimniej, zapewne ze względu na wysokość i zimny, przenikliwy wiatr. Kiedy w bidonie kończyła mi się woda, nabierałem ją w strumykach i pedałowałem dalej.



Na jakimś 6, może 7 kilometrze znajduje się hotel i restauracja. Miejsce to zwie się Ovcarna. Tutaj zrobiłem postój, zjadłem kilka sucharów i batona i ruszyłem dalej. Wieża telewizyjna stojąca na szczycie Pradziada była już doskonale widoczna. Drzewa systematycznie rzedły, a szalejący wiatr stawał się bardzo uciążliwy. Na szczyt pozostało już bardzo niewiele i kiedy myślałem, że już nic więcej mnie nie zaskoczy okazało się, że na samym końcu podjazd uzyskuje pewnie ze 25%. Dobrze, że było to jakieś 200 m i udało się szczęśliwie dojechać na szczyt. Widoki rozciągające się z Pradziada są naprawdę ładne, jednak osiągający niebotyczne prędkości wiatr i straszne zimno panujące na górze nie pozwoliły mi dłużej się nimi zachwycać. Po zrobieniu kilku zdjęć pośpiesznie zjechałem na dół. Co to był za zjazd! Ten kilkuminutowy, szaleńczy zjazd na dół był wspaniałą rekompensatą za wysiłek, który włożyłem w podjazd na sama górę. Dziękuję Bogu za stworzenie gór. Kiedy zjechałem do obozu miałem już na liczniku 40 km. Zabrałem bagaże, podziękowałem Czechowi na recepcji za wszelką pomoc (biedak jak usłyszał, że z tobołami wjechałem na Czerwonogórskie Piekło, złapał się za głowę) i wyruszyłem w drogę powrotną. Myślałem, że mocny wiatr wieje tylko w górach, ale okazało się, że tenże wiatr towarzyszył mi do samego Raciborza i skutecznie utrudniał mi jazdę. Dzień ten zakończyłem ze 120 km na liczniku.
Zakończenie
Ta krótka wyprawa uświadomiła mi, że prawdziwa jazda to jazda po górach, a pokonywanie kolejnych wielkich podjazdów jest wodą na młyn rowerzysty. Patrząc w przyszłość będę tak prowadził trasy, aby unikać wielkich miast, bo nie ma nic przyjemniejszego, niż jazda po pustych, zadrzewionych i zacienionych drogach, z dala od zgiełku miasta i wielkiego ruchu samochodowego.