Może na początek pytanie: komu się już znudziły trasy w bliskim sąsiedztwie swojego miasta (w moim przypadku Krakowa)?
Lasek Wolski, taka nasza namiastka gór i lasów, z czasem robi się zbyt płaski, a i ile razy można pokonywać te same ścieżki?? Skałki Twardowskiego, Pychowice...też już się powoli przejadają. Jedyny plus, że są blisko.
Za każdym jednak razem jak wyjeżdżam na Kopiec Piłsudskiego (przepraszam wchodzę z rowerem, bo ostatnio tam jacyś panowie, bodajże z ochrony, nie pozwalają wjeżdżać) i spoglądam na południe, jestem kuszony przez nasz piękny Beskid. I jak to bywa często z pokusami, ciężko się jest im oprzeć. Na przeszkodzie może ewentualnie stanąć brak czasu. Tak przeważnie bywało w moim wypadku, jednak takie wolne dni jak minione święto Maryjne 15 sierpnia aż zachęcają, żeby wyrwać się poza miasto na spotkanie z przygodą. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Długo zresztą się nie zastanawiałem, raptem 10 min w nocy dzień wcześniej. Mój wybór padł na Myślenice – blisko, łatwo dojechać, no i są tam naprawdę fajne „górki”. Łatwo dojechać samochodem... jeżeli nie to mamy jeszcze PKS. Jakoś udało mi się przekonać kierowcę, żeby mnie wziął z rowerem do Myślenic. 40 min drogi i jestem na miejscu.
Obrałem kierunek na Zarabie, skąd wychodzi większość szlaków turystycznych. Ja zupełnie nieświadomie wybrałem sobie chyba najtrudniejszy – czerwony szlak w kierunku Chełmu. Dzień wcześniej mocno padało, więc było sporo błota, kamienie śliskie, a podjazd stromy... słowem czysta przyjemność, nie obeszło się bez schodzenia z roweru . Jakoś udało się dotrzeć na szczyt, skąd podążyłem dalej czerwonym szlakiem w kierunku schroniska na Kudłacze. Wspomnę tylko, że po drodze jest sporo ładnych widoków. Nie daleko przed schroniskiem jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłem na znajomych z sekcji rowerowej AZS Politechniki Krakowskiej Ampim na czele (to właśnie on mnie namówił, żebym opisał swoją wycieczkę). Zrobili sobie 3 dni w górach na rowerach...ehh, tylko pozazdrościć. Na Kudłacze dotarłem bez większych problemów. Krótki postój, a potem dalej czerwonym szlakiem na szczyt Lubomira. Całkiem przyjemna trasa. Również zjazd z Lubomira żółtym szlakiem do Lubienia był dość przyjemny (jak to zwykle bywa ze zjazdami). Aczkolwiek nie obyło się bez komplikacji. Mianowicie gdzieś w połowie szlaku straciłem jego symbol z oczu. Zorientowałem się, kiedy pędziłem juz szutrową drogą w dół, a wracać mi się nie chciało. Wiec zamiast do Lubienia, dotarłem do Kasinki Małej.
Następnym etapem mojej wycieczki, a raczej punktem kulminacyjnym, miał być wyjazd na Luboń Wielki. Taka górka licząca tylko 1022 m.n.p.m. Kiedy zjechałem do Kasinki i spojrzałem w niebo zobaczyłem dość nieprzyjazne ciemne chmury, które nadciągały w moim kierunku. Zaniepokoiłem się, gdyż do tej pory pogoda była rewelacyjna. Raczej wszystko wskazywało na deszcz, a na niego byłem niezbyt dobrze przygotowany. Z obawami w głowie dotarłem do skrzyżowania, gdzie drogi rozchodziły się na Mszanę Dolną i na Lubień. I choć zdecydowanie wolałem jechać do Mszany, to z uwagi na widmo deszczu postanowiłem dotrzeć do Lubienia, bo stamtąd łatwiej by mi było dostać się do Krakowa. Jednak deszcz nie miał zamiaru padać, więc zdecydowałem się zdobyć Luboń Wielki. Przez Tenczyn dojechałem na przełęcz Glisne, skąd skręciłem na czerwony szlak na Luboń. Po kilkuset metrach okazało się, że nie było to dobre rozwiązanie. Kolejny raz wybrałem, nieświadomie zupełnie, najtrudniejsze wejście na szczyt. Cała do tego momentu trasa począwszy od Myślenic nie była tak trudna, jak to jedno podejście. Prawie pionowe z błotem i kamieniami. Turyści, którzy schodzili z góry trzymali za mnie kciuki i życzyli powodzenia. I chyba musieli mocno trzymać, bo jakoś wyspindrałem się. Nagroda za ten wyczyn była wspaniała – z Lubonia rozpościera się zapierający dech widok, szkoda tylko, że strona na Tatry jest zasłonięta przez drzewa. Na szczęście udało mi się zobaczyć Tatry, kiedy zjechałem trochę niżej – niesamowity widok!
Z Lubonia do Rabki prowadzą dwa szlaki – zielony i niebieski. Wybrałem zielony, bardzo kamienisty i wyboisty (odczułem dotkliwie klasę mojego amortyzatora). Jedyny plus zjazdu – cały czas w dół :]. Wracając do deszczu, to złapał mnie w Rabce, ale był tylko przelotny. Poza tym nie był wstanie już popsuć radości, że wreszcie dotarłem do celu. Przejechałem przez Rabkę i popędziłem do Chabówki na pociąg. Szkoda, że nie wiedziałem, że pociąg dojeżdża do samej Rabki, bo po pierwsze nie musiałbym pedałować parę kilometrów do Chabówki, a po drugie może w Rabce jest lepiej wyposażona stacja, bo w Chabówce to wielka nędza – ani bufetu czy jakiejkolwiek toalety. No ale nie bądźmy zbyt wymagający, w końcu to tylko Polska. Co do podróży pociągiem, to nie wiem czy było to spowodowane zmęczeniem, czy zimnem, a może jednym i drugim, to wydała mi się ona bardzo przyjemna, a był to zwykły osobowy pociąg. Wróciłem do domu i zacząłem się zastanawiać, gdzie tu się wybrać następnym razem. Na szczęście jest w czym wybierać... P.S. Wybaczcie kiepską jakość zdjęć, ale robiłem je komórką…





