Niedzielny chillout w Paśmie Barnasiówki

Drukuj

Czasem mam tego wszystkiego dość. Czuję się jak jakiś mały trybik w wielkiej maszynie. Praca, studia, egzaminy, testy, kursy, stres, brak snu, zmęczenie, ciągła gonitwa. <br />

Czasem mam tego wszystkiego dość. Czuję się jak jakiś mały trybik w wielkiej maszynie. Praca, studia, egzaminy, testy, kursy, stres, brak snu, zmęczenie, ciągła gonitwa.
Zastanawiam się wtedy, dokąd zmierza ten wyścig szczurów. Czy dobrze robię? Czy to naprawdę jest w życiu najważniejsze? A jeżeli nie to, to co? Kiedy pytań jest więcej niż odpowiedzi jedynym rozwiązaniem jest oderwanie się od tego nienormalnego świata, by znaleźć trochę ciszy i zakosztować spokoju, który pozwoli wyleczyć choć na chwilę skołatane nerwy. Dla mnie najlepszym sposobem na to są samotne wyjazdy w góry. Tylko tam odnajduję naturalną harmonię i czerpię z nieznormalizowanej dziczy siły do dalszej walki.

Taki właśnie nastrój dopadł mnie w połowie czerwca. Nie będę Was zanudzał szczegółami, powiem tylko, że czułem, że jeżeli się nie wyluzuję, to najnormalniej zwariuję. W perspektywie miałem jeden wolny dzień i chciałem go jak najlepiej spożytkować. Poza tym miałem wtedy do dyspozycji nie byle jaki sprzęt – Giant Reign (test wkrótce). Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Szybki rzut oka na mapę w sobotę wieczorem i już wiedziałem, gdzie wybiorę się na niedzielny chillout. Moim celem stało się Pasmo Barnasiówki rozciągające się między Sułkowicami a Myślenicami.

Najpierw jednak trzeba było tam jakoś dojechać. Na bikeu o, co by nie mówić, niebagatelnym skoku i potężnych oponach nie ma sensu turlać się po asfalcie, dlatego wybrałem chyba możliwie najtrudniejsza technicznie trasę. Gdy koło 7 rano dojechałem w okolice Skawiny, przejeżdżając przez Bardynówkę, odbiłem w niebieski szlak. W końcu mogłem nabrać do płuc pachnącego lasem powietrza i zażyć delikatnej błotnej kąpieli. Wszystkie ostrzejsze podjazdy trzeba było pokonywać z młynka. W końcu miałem pod sobą ponad piętnaście kilo żelastwa. Za to wszystkie zjazdy były moje. Koko dżambo i do przodu! Wszystko było pięknie dopóki nie zacząłem tonąć w bagnie w okolicach Lasu Bronaczowa. Nie zauważyłem, że szlak skręcił w prawo jakieś 300 m wcześniej i przez pomyłkę wjechałem w takie błoto, że autentycznie się wystraszyłem. Zanim jeszcze brązowa i śmierdząca maź nie sięgała wyżej niż ośki kół dało się jechać. W pewnym momencie rower zapadł mi się do połowy, a ja sam byłem po pas w błocie. Żałowałem wtedy trochę, że pojechałem samemu... Poza tym zacząłem wyobrażać sobie, że za chwilę połknie mnie jakiś bagienny potwór albo ten szlam mnie wciągnie i nikt mnie nawet nie zajdzie. Jakimś cudem udało mi się jednak, nie gubiąc butów i roweru, wydostać z tej pułapki i wrócić na właściwą ścieżkę.

Po bagiennych przygodach zaczął się naprawdę ostry podjazd, który wycisnął ze mnie resztki potu. Dojechałem w końcu do jakiejś szutrówki, na której można było trochę odpocząć. Przez chwilę mój niebieski szlak biegł razem z zielonym, lecz w końcu odbił w lewo, w kierunku Krzywaczki. Droga przez Pasmo Bukowiec była szczególnie malownicza, ze względu na wspaniałe widoki na otaczające góry. Słońce przypiekało niemiłosiernie i z radością wjechałem w cień lasu. W końcu też poczułem tak bardzo potrzebny wewnętrzny spokój. Pod górę kręciłem równo, ale bez pośpiechu i podziwiałem piękno otaczającej mnie dzikiej przyrody, a na zjazdach dawałem prawdziwego czadu! W końcu dowlokłem się do Sułkowic i skręciłem w żółty szlak, prowadzący przez Pasmo Barnasiówki. Początkowo droga delikatnie pięła się w górę, ale później nachylenie rosło z każdym przejechanym metrem. Sił do walki ze stromizną dodawały mi jednak świeże ślady rowerowych kół odciśniętych na mokrej ścieżce. Za wszelką cenę chciałem dogonić rowerzystów jadących przede mną… Po ok. 2 km zaczęło się wypłaszczać, dzięki czemu mogłem pozwolić sobie na trochę ostrzejszą jazdę.

W tym roku śnieg zszedł z gór bardzo późno. Dzieła zniszczenia dokonały poza tym wiosenne ulewy, które zamieniły leśnie ścieżki w bagniska. Czasem trzeba było jechać przy prawie całkowicie zanurzonych w wodzie kołach lub przedzierać się przez gęste błoto. Niektórzy takich warunków nienawidzą, inni, na przykład ja, takie kochają. O ile nam maseczka błotna od czasu do czasu nie zaszkodzi, a co poniektórym może nawet pomóc, to dla naszych maszyn jest to zabójstwo. Zużywają się wtedy kilkadziesiąt razy szybciej niż w suchych warunkach. Wiadomo! Za dobrą zabawę (nie koniecznie rowerową ;) ), trzeba najczęściej płacić wysoką cenę. Od momentu, kiedy zaczęła się prawdziwa walka z błotem, zapomniałem o trzech kolesiach, których wcześniej tak ostro goniłem. Spotkałem ich w końcu w okolicach najwyższego szczytu w okolicy, czyli Barnasiówki. Po krótkiej rozmowie na tematy głównie sprzętowe rozdzieliliśmy się i pojechaliśmy w swoje strony. Oni wrócili się zobaczyć Diabelski Kamień, a ja pognałem na złamanie karku w kierunku Myślenic. Szczególnie utkwił mi w pamięci ostatni zjazd. Duże nachylenie, wysokie progi i luźne kamienie czynią go dość trudnym technicznie. Reign, a ja wraz z nim, przeleciał jednak ten odcinek bez żadnych problemów. W końcu to rower do takiej jazdy! Napotkany turysta rzucił tylko z wrażenia porządnym mięsem, gdy przemknąłem w dół odcinkiem, na którym on sam miał problemy z podejściem.

W ten sposób właściwie zakończyła się lecząca moją zszarganą psychikę wycieczka, bo już w Myślenicach dostałem telefon, że muszę szybko wracać do Krakowa. Musiałem zmienić plany i wracać asfaltem. Nie specjalnie mi to pasowało, ale nie miałem innego wyjścia. Takie życie. Ogólnie byłem jednak bardzo zadowolony. Zanim wróciłem do domu zacząłem już snuć plany kolejnego wyjazdu. Bo czasem trzeba po prostu wrzucić na luz, żeby nie dać się zwariować!

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj