Pierwsze odczucie po przybyciu do Kirgistanu to gorąca i duszna pogoda, niezliczone ilości podejrzanie wyglądających ludzi kręcących się po dworcu kolejowym oferujących lokum czy taksówkę.
Najczęściej są to grupy mężczyzn kłócących się ze sobą o klientów i wygrażających sobie nawzajem. Ceny za serwis zależą oczywiście od koloru skóry i kształtu oczu klienta. Jeśli więc choć trochę przypomina Europejczyka, ceny skaczą nawet 5 krotnie.
Na szerokich ulicach Biszkeku można zobaczyć samochody marki Mercedes, stare rosyjskie samochody jak również osły czy konie pociągowe. Można spotkać ludzi robiących „cegły” z błota na ulicy jak również elegantki wychodzące ze sklepów zachodnich firm odzieżowych. Bardzo powszechne jest łapówkarstwo – jadąc taksówką możemy obserwować, jak nasz kierowca co jakiś czas wysiada na znak policjanta i podchodzi do niego by wymienić „uścisk dłoni”. Najczęściej przewinienia karane przez mundurowych są zupełnie abstrakcyjne – my niemal musieliśmy zapłacić po 10 dolarów od osoby za to, że nazwiska w naszych paszportach nie są pisane cyrylicą. Mieszkańcy są bardzo przyzwyczajeni do tego „mafijnego” trybu życia w miastach, część z nich nie otwiera własnego biznesu ponieważ od razu zostaliby uzależnieni od mafii, opłat i kar. Co warte podkreślenia, w Kirgistanie wszystkie nazwy miast na znakach drogowych pisane są po kirgijsku oraz angielsku w odróżnieniu od Kazachstanu, gdzie napisy są w języku kazachskim oraz rosyjskim. Jednak wyjazd do tego kraju bez znajomości języka rosyjskiego może być bardzo uciążliwy, ponieważ niewielu ludzi zna ten język jednak wszyscy potrafią porozumieć się po rosyjsku Popularnym zwyczajem jest jedzenie posiłków przy niskich stolikach, przy których siedzi się na łóżkach sprężynowych ustawionych w cieniu przyulicznych drzew. Po tłustym zazwyczaj posiłku z baraniny łóżko takie służy należnemu wypoczynkowi dlatego tez posiłki przeciągają się z reguły do kilku godzin. Posiłki to przede wszystkim lepioszki, baranina w dowolnej formie (najczęściej smażona), herbata oraz mleczne dodatki. Cena wynajęcia pokoju w Biszkeku zależne są od przebiegłości zarówno gospodarza jak i klienta, przy czym zależność ta jest odwrotnie proporcjonalna. Nam udało się wynająć pokój za 3 dolary za dzień.
Charakterystyczne dla całego obszaru Kirgizji są bazary, które można napotkać wszędzie od małych wiosek, przez miasteczka do głównych „metropolii” tego kraju. Na bazarze natomiast można znaleźć wszystko, od owoców (pomidory – 12grosz za kilo, arbuz cały za 80 groszy, brzoskwinie, mirabelki, śliwki, melony, ceny owoców raczej nie przekraczają 1zł za kilogram itp.; jednostka monetarna Kirgistanu to som, gdzie 1KGS=8groszy) poprzez pieczywo (lepioszki – 40gr za sztukę), dania gorące, mięso, kosmetyki, ubrania, oraz wszelkie cuda, które ktoś kiedyś wyprodukował a ktoś innych chce teraz sprzedać. Po wyjeździe z Biszkeku mieszkańcy zmieniają się na spokojnych mieszkańców gór, które w Kirgizji zajmują 94% całego obszar. Ludzie, nieraz mieszkający w jutrach lub chatach z błotnych cegieł, są bardzo gościnni, mili i nigdy nie zgadzają się na zapłatę za ofiarowany gościom posiłek. Mniejsze wioski i miasteczka oraz tereny górskie są pełne dzieci tylko w wakacje, ponieważ na rok szkolny wszystkie wysyłane są do szkół w Krakol, Osz, Biszkeku itp. Zadziwiające, jak pośród orientalnej ludności na wysokości 3000-4000 tyś m. n. p.m można spotkać młode dziewczyny płynnie mówiące po angielsku, studentki anglistyki w szkole wyższej w Karakol. Większość z nich jednak po wyjściu za mąż zostaje w domu by opiekować się liczną gromadką dzieci, podczas gdy mężowie spędzają dzień na rozmowach siedząc w kucki na ulicy. Bardzo często jadąc wzdłuż wiosek można napotkać wesołe gromadki młodych mężczyzn, jednak o wiele trudnej spotkać kobiety. Każdy napotkany człowiek w górach jest pełen dobrych chęci by pomóc w potrzebie niezależnie, czy jest mieszkańcem jurty oddalonej wiele kilometrów od innych, czy pasterzem wypasającym owce na zboczach gór czy oficerem pełniącym służbę w jednej z jednostek przygranicznych na wys. 4500 m n.p.m. Jest to tak olbrzymi kontrast w porównaniu z ludźmi napotykanymi w Biszkeku, że nieufność nasza topnieje bardzo powoli mimo bardzo ciepłego przyjęcia przez tamtejszych ludzi. Będą setni kilometrów od domu i wiele kilometrów od najbliższych siedzib ludzkich raz po raz napotyka się uśmiechniętego od ucha do ucha Kirgiza na koniu, który jest w stanie ofiarować miejsce do spania w jurcie, jedzenie i przemiłe towarzystwo całej swojej licznej rodziny przy piciu herbaty z mlekiem. W kirgiskich górach łatwo zabłądzić. Nie ma oznakowanych szlaków, nawet na terenie parków narodowych, takich Dżeti Ogöz. Przy odrobinie szczęścia natkniemy się na sztucznie usypane stożki kamieni, które spostrzegawczym wyznaczą kierunek marszu. Dodatkowym utrudnieniem i zmorą dla turysty są niezliczone ścieżki wydeptane przez stada baranów i krów, pasących się na stokach. Nie ma schronisk, z rzadka turbazy lub alplagery. Na szczęście są jurty i gościnni pasterze. Najgorzej na zachowanie i mentalność ludzi zamieszkujących Kirgistan wpływają turyści, którzy rozdając pieniądze przyzwyczajają ludzi do otrzymywania materialnej nagrody za życzliwość czy pomoc. Dobrze widoczne to jest we wioskach, w których małe dzieci na widok obcokrajowców krzyczą „daj diengi”, i jeśli to nie przynosi efektów, rzucają w nich kamieniami. Gdybyśmy potrafili za życzliwość odwdzięczyć się życzliwością bez wyciągania portfeli z kieszeni i nam i tamtejszej ludności żyłoby się na pewno bezpieczniej i spokojniej.
8.08.2004 (Ottuk, 30km) Mija pierwszy dzień naszej wypraw. Wykąpani w lekko słonym jeziorze, poubierani od stóp do głów z powodu wieczornego chłodu zabieramy się za przygotowanie kolacji. Przed sobą mamy piękny widok na ośnieżone szczyty, rumiane od zachodzącego słońca. Biwak rozbiliśmy niedaleko wioski Ottuk, położonej kilkanaście kilometrów od miasta Bałakczy na południowym brzegi jeziora Issy-Kuul. Do Kirgistanu dotarliśmy koleją transsyberyjską przez Białoruś, Rosję oraz Kazachstan wysiadając po kilku dniach podróży w Biszkeku. Nasze rowerki podróżowały razem z nami misternie poukładane na najwyższych półkach w wagonie tzw. plackartnym, w którym, na te parę dni, wszyscy podróżni stają się dobrymi znajomymi jedząc, rozmawiając i śpiąc na tych kilkunastu metrach kwadratowych powierzchni.
Nasz droga prowadzić będzie wzdłuż południowego brzegu jeziora Issyk-Kuul, by po paru dniach wkroczyć do miasta Karakol, gdzie rozpocznie się podróż przez góry Tien-Shan w stronę miasta Engliczek. Czeka nas paręset kilometrów ostrych podjazdów, pięknych widoków, czasem śnieg a czasem piekący upał. Napotkamy wielu ciekawych ludzi, zaskakujące sytuacje i niezapomniane obrazy. Na razie jednak cieszymy się spokojnym wieczorem, ciepłym posiłkiem i czekającą nas podróżą.
9.08.2004 (Tong, 75km) Jest chwila, by coś napisać, bo siedzimy właśnie przy drodze, przytuleni do naszych rowerków okrytych razem z nami wielkimi płachtami folii malarskiej, którą Piotrek przezornie zabrał z Polski. Ciężkie krople ciepłego, letniego deszczu grają nam nad głowami. Przed sobą mamy widok na słoneczne Issy-Kuul i zielone pola, a za nami czerwone góry, z które właśnie wyjechaliśmy. Powoli nasze codzienne życie staje się coraz bardziej poukładane: poranne zbieranie obozu, cały dzień jazdy by pod wieczór od nowa stworzyć swój własny, przytulny, chwilowy domek. Po drodze mijamy małe wioski pełne dzieci, małych i tych starszych, które nieraz opiekują się tymi najmłodszymi kilkulatkami bawiąc się na ulicach. Czasem mijamy mężczyzn, siedzących spokojnie w kucki przed swoimi domami. Dziś wieczór domek nasz stanął na piaszczystej plaży w wiosce Tong nad brzegiem jeziora, które właściwie wygląda jak morze. (Jednak przydały się plastikowe śledzie do piasku, które wzięliśmy zupełnie przypadkiem). Na kolację świeży, miękki chleb zagryzany małymi mirabelkami, występującymi tutaj wszędzie i w każdej ilości. Siedzimy na złocistej plaży a przed nami widok najpiękniejszego zachodu słońca i płonącego kolorami nieba…Jednak ta magiczna chwila nie potrwa długo, po wielkimi krokami zbliżają się do nas burzowe chmury. Dzisiejszy wieczór spędzimy w namiocie.
10.08.2004 (Jenglish-72km) Nowy dzień zaczął się sennie, ponieważ w nocy nie dały nam spać fale odbijające się od piaszczystego brzegu. Niestety, podczas wczorajszej kolacji zużyliśmy resztki wody, więc poranny budyń ugotowany został na słonej wodzie z jeziora i nawet się udał, czego nie można już powiedzieć o szarawej herbacie. Po dłuższej walce z rowerkami grzęznącymi w głębokim piasku wyruszamy w dalszą drogę, z poczuciem lekkiego dyskomfortu z powodu braku wody. Jednak już po kilku kilometrach, na kompletniej pustej drodze napotykamy znak: „Turist Information”, wskazujący na mały barak pośrodku suchego jak pieprz terenu z równie suchymi górami w tle. Na progu tego tajemniczego budynku pojawia się młody mężczyzna, zapraszający, po angielsku, do środka, w którym umieszczone zostały dwa nowiutkie biurka, krzesła oraz…stojąca w kącie lodówka Coca-Cola pełna lodowatych butelek wody i napojów gazowanych! W szafkach po ścianami pełno pięknych albumów ze zdjęciami, ściany okryte kolorowymi mapami. Obowiązkowo należało wpisać się do księgi gości, z której wynikało, że wczoraj w tym miejscu byli także Polacy a w ostatnich dniach przewinęło się mnóstwo turystów. Jednak najbardziej cieszy nas widok spoconej butelki wody, wyciągniętej z lodówki po dokonaniu drobnej opłaty 20 somów.
Po drodze wzdłuż brzegi jeziora czeka nas jeszcze kilka przymusowych przystanków spowodowanych krótkimi opadami letniego deszczu. Piekące w ciągu dnia słońce przysłaniają nieraz ciężkie deszczowe chmury nadciągające z nad pobliskich ośnieżonych szczytów. Za niedługo przekonamy się, że w górach, które wydaja się nam na wciągnięcie dłoni, panuje bardzo zimowa pogoda. Paradoksalnie jednak teraz doskwiera nam upał, brak wody i poparzenia słoneczne na rękach i nogach, nie dające w nocy spać. Pomimo gorąca zaczęliśmy nawet ubierać koszule z długimi rękawami, spodnie oraz osłaniać jak najlepiej ręce przed wpijającymi się wszędzie promieniami słonecznymi.
11.08.2004 (Yeti-Oguz, 60km) Dzisiejszy ranek, w okolicach miasta Jenglish, był świadkiem pierwszego mojego załamania – z powodu poparzonej słońcem prawej nogi oraz dłoni, a może po prostu nadeszło pierwsze zmęczenie. Ale udało nam się dotrzeć do miasta Kyzyl-Suu, gdzie Piotrek zasmakował pierwszy raz w kumysie sprzedawanym przy drodze. Po pierwszych paru łykach stanowczo odmówił oddalania się od tego bijącego źródła, dlatego też sama wyruszyłam na zwiedzanie pobliskiego targu w celu zdobycia żywności. Za ten czas Piotrek zdążył zaznajomić się z Aizadą, miejscową studentką anglistyki, by po chwili rozmowy ściągać buty na progu jej gościnnego domu. Teraz mamy przed sobą stół pełen tutejszych łakoci: ciastka z ciemnej mąki, tłusta śmietana, melon oraz herbata. O tym posiłku często będziemy marzyć marznąc w górach Tien-Shan. Po obfitym posiłku udajemy się z Aizadą do szkoły, w której, z racji wakacji, odbywają się spotkania organizowane przez nauczycieli z Biszkeku. Mają one na celi uświadomienie miejscowym kobietom ich praw oraz nauczyć, jak powinny bronić się przed przemocą w rodzinie. My również dołączamy do jednego ze spotkań aktywnie uczestnicząc w rozmowach, co niestety nie pozwoli nam ruszyć dziś w kierunku miasta Karakol. Dziś nasza droga zaprowadzi nas do miejscowości Yeti Oguz (Siedem Byków), czarownego miejsca, do którego zaprasza monstrualna brama z siedmiu czerwonych, piaskowych skał. Miejsce bardzo często odwiedzane przez turystów, którzy przechodząc szutrową drogą przez zielone pola wspinają się gęsiego do wodospadu wieńczącego piękną dolinę rzeki…
12.08.2004 (Yeti Oguz, 0km)
Jest piękny poranek, siedzimy w jurcie i czekamy na pyszne jedzonko. Jurta, która na tę noc zmieniła się w naszą sypialnię, stoi przy drodze prowadzącej do doliny Yeti-Oguz. Pełni rolę restauracji dla przybywających tu turystów, a rolę gospodarzy piastuje tutaj liczna rodzinka: dziadek i babcia, troje dzieci oraz kilkuletni wnuczek, który zasmakował w rodzynkach przywiezionych z Polski. Przede mną na stole stoi już talerz z lepioszkami, bydzie (kiełbasa z baraniny), pomidory, miód i masło. Postanawiamy zrobić sobie dziś wolny dzień od rowerków i, wcielając się w role prawdziwych turystów, przespacerować się w okolice znanego nam już z opowieści wodospadu. Droga do naszego celu prowadzi wzdłuż rzeki biegnącej przez piękną, zieloną dolinę kontrastującą kolorami z otaczającymi czerwonymi skałami. Sceneria przypomina raczej bajkowy świat niż rzeczywistość a nasz zachwyt kończy się zakładaniem nowej rolki filmu (trzeciego już) w aparacie. Droga do wodospadu pnie się delikatnie, lecz stanowczo do góry, by po 6 km zaprezentować turystom widok na całą dolinę z dość znacznej wysokości. W dole widać drzewa iglaste, które z góry sprawiają wrażenie posadzonych w równych rzędach. Wodospad natomiast jest szeroki, woda spływa po skalnej ścianie zachęcając do podejścia pod ten zimny, ożywczy prysznic. Dziś, z racji zupełnego rozprężenia umysłów i ciał, a może z powodu zbyt dużej ilości plowa z baraniną, postanawiamy przenocować z jurcie, na miękkich, kolorowych materacach w ciepłej, pachnącej pościeli. Dodatkowe luksusy w postaci obiadu, kolacji całodziennego pilnowania naszych rowerków przez właścicieli naszej sypialni- jadalni, kosztować nas będzie 365 somów…Czyż mogło by być piękniej?
13.08.2004 Dziś dojeżdżamy do Karakol, miasta wieńczącego nasze radosne podróżowanie brzegiem jeziora i będącym za razem bramą wjazdową w góry Tien-Shan. W mieście znajdujemy agencję turystyczną, w której w ciągu godziny załatwiamy pozwolenie na pobyt w strefie przygranicznej, niezbędne nam do przejazdu przez miasto Englishek. Papierek ten kosztuje nas 20 dolarów, więc nie jesteśmy pewni, czy ma on jakąkolwiek moc prawną. Jeszcze tylko poważne zakupy dla podreperowania zapasów, wizyta w cafe Internet, by przesłać zmartwionym rodzinom informacje o naszym samopoczuciu i obiad na chodniku złożony z melonów i ciastek. I już po chwili żegnamy tłumne, gorące Karakol by rozpocząć mozolna wspinaczkę po górę. Jest coraz wyżej i coraz trudniej. Upragniony wieczór wreszcie nadchodzi i można rozbić biwak na wysuszonej słońcem łącze. Podczas rozpakowywania bagaży podeszli do nas miejscowi ludzie ze świeżą śmietana i mlekiem, więc na kolację mamy budyń z rodzynkami oraz herbatę. Taki ciepły, słodki posiłek kołysze nas do snu, który przyniesie nowe siły na kolejne dni ciężkiej walki z górami i samym sobą.
14.08.2004 Dziś nie czuję się najlepiej a do tego ludzie idący piechotą nas wyprzedzają! Okropność…Ale wszystkie te problemy to nic przy śniadaniu, jakim uraczyli nas miejscowi ludzie mieszkający w małym domku schowanym w gęstwinie drzew. Jednak najpierw celnik na granicy Parku Narodowego dał nam bochenek chleba, po tym jak zapytaliśmy, gdzie tutaj jest najbliższy sklep. Z jego zachowania wywnioskowaliśmy, że żadnego raczej w okolicy nie napotkamy, a jego gest bardzo nas wzruszył. Na szczęście zaraz za zakrętem napotkaliśmy ten magiczny domek, w którego ogrodzie rozsiedliśmy się wygodnie by pochłonąć pyszny, świeży chleb, miód prosto z ula, świeżą śmietanę oraz dżiarmę, ożywczy napój z pszenicy. Po tym pięknym poranku ruszyliśmy w dalszą drogę. Jest okropnie, ponieważ podczas jazdy jedyna nachodząca myśl to ta, by zawrócić. Przed nami przełęcz 3800m n.p.m a ja już mam dość. Zaczyna się naprawdę trudna droga, zbudowana w tych rejonach jeszcze za ZSSR a dziś już miejscami zasypana przez lawiny kamienne i niedostępna dla większych samochodów. Niestety, obecnie państwo Kirgistanu nie stać na reperację dróg prowadzących przez góry, więc niektóre szlaki znikają zasypane lawinami kruszących się skał.
Droga ciągnie się w górę najpierw malowniczą doliną, mieniącą się zielenią oraz migającą w słońcu rzeką wcinającą się w skały po obu stronach. Właściwie w czasie naszej podróży całymi dnami towarzyszą nam małe rzeczki, potoki czy strumyki. Możemy się w nich pluskać każdego wieczora, nie martwiąc się o zapasy wody do picia. Urok gór już zaczął nas zachwycać, choć świadomości ich potęgi wcale nas nie opuszcza. Musimy być uważni i cierpliwi, by pozwoliły nam się podziwiać i by chciały być naszym chwilowym, spokojnym domem. Znów wieczorny zmrok wymusza postój nad brzegiem rwącej, chłodnej rzeki. Pierwsze dnie w górach powoli dają się we znaki. Ciężki bagaż z tyłu rowerka ciągnie w dół i nie ma czym oddychać. Ale warto tak pracować dla tych pięknych widoków dookoła, które bez pośpiechu odsłania przed nami Tien-Shan. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie, zza skalnych ścian wyzierają białe, ośnieżone szczyty. Dookoła zieleń, doliny poprzecinanie srebrzystymi potoczkami, to tu to tam pojawiają się plamy białych, niebieskich i różowych kęp kwiatów. Do Englicheka zostało nam kolo 75km walki z wysokością i własnymi słabościami.
15.08.2004 Śniadanie postanowiliśmy zjeść po drodze, zatrzymując się na jednej z serpentyn prowadzących na przełęcz, do której brakuje nam już tylko 10km. Wcinamy musli z rodzynkami i gorące kubki przy wtórze świstaków, gwiżdżących nam swoje tajemnicze opowieści. Krajobraz zmienił się już dość znaczenie, brakuje już soczystej zieleni łąk i tęczowych barw kwiatów. Dookoła brązowo-szare skały i sypiący się żwir. Zaczyna również robić się coraz chłodniej, więc zakładamy na siebie wszystko co mamy w sakwach. Pniemy się powoli ku upragnionemu celowi. Pierwszą przełęcz – Chonoshu, która pozwoli nam wkroczyć w pasmo Tien-Shan, zdobywamy o godzinie 13.26. Hura! Hura! Hura! Teraz czas na czekoladę oraz rodzynki. Słonko grzeje nam buzie a wiatr schował się gdzieś po drugiej stornie. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia, rzut okiem na piękne ośnieżone szczyty pięciotysięczników przed nami i znów wsiadamy na rowerki, by cały czas na hamulcach, powoli zjeżdżać w dół. Góry są bardzo wdzięczne i przychylne nam, po trzech dniach ciężkiej harówki pod górę teraz dostajemy piękną nagrodę. Całe popołudnie zjeżdżamy sobie drogą wijącą się pośród obrośniętych trawą, przepięknych skał. Pełno tu słońca i soczystej, ożywczej zieleni. Nigdy nie widziałam piękniejszego widoku. Warto było…
16.08.2004
Ranek przywitał nas w zupełnie mokrym namiocie. Niestety, rozbiliśmy się pod górą tuż obok zmulonej rzeki, więc słońce nie doszło do nas, by osuszyć ściany namiotu. Było na tyle zimno, że ochoczo wskoczyliśmy na rowerki, by popedałować w kierunku Englichek’a. Jednak już po kilkunastu minutach trafiliśmy do jedynego w tej okolicy, przypominającego barak domu, w którym przemiła rodzina ugościła nas, już standardowo, chlebem (bardzo świeżym i jak dotąd najpyszniejszym), śmietaną (Piotrek zjadł cztery miski), herbatą z mlekiem oraz masłem. Po chwili przy stole zjawiła się cała gromada od ojca i matki przez dzieci do bratowej. Pokazali się również pogranicznicy, którzy wczoraj w nocy sprawdzali nasze dokumenty. Panowie od razu uprzedzili nas, że droga od Englichek’a na południe jest zamknięta i nieprzejezdna. Przełęcz, która była następną na naszej trasie, teraz pokonuje tylko niewielu ludzi piechotą przez trzy doby. Moglibyśmy ewentualnie pokonać ją helikopterem, ale ten wariant byłby dla nas zbytnia nonszalancja. Postanowiliśmy jednak na własne oczy przekonać się, czy faktycznie droga nas pokona. Niestety, po krótkiej chwili jazdy i reperacji zerwanego przeze mnie łańcucha spotkaliśmy trójkę Włochów na rowerach, wracających właśnie z obranego przez nas kierunku. Przekonali nas, że jazda w tamtą stronę jest zupełnie bezcelowa. Wobec takiej ilości głosów przeciw, postanowiliśmy zawrócić i, podobnie jak nasi znajomi Włosi, ruszyć w stronę przełęczy Tuzz. Napotkaliśmy ich ponownie, gdy zupełnie pijani wódka i kumysem rozłożyli się nie daleko drogi w przepięknej dolinie. Okazało się, że przejeżdżający tamtędy ciężarówką tubylec uraczył ich tymi miejscowymi specjałami a następnie spokojnie odjechał. Jednak jego goście nie mieli na tyle mocnych głów by również wskoczyć na rowery i bez problemu utrzymać równowagę. Po krótkiej przerwie na zabawną rozmowę wyruszamy dalej, pozostawiając za sobą tych nieszczęśników. Nasz biwak stanie dziś w malowniczej dolinie nieopodal rzeki, która pozwoli na dość poważną kąpiel. Dodatkowo, udało nam się zdobyć chleb w jedynym napotkanym dziś domu, zbudowanym w celach badawczych. Na dachu chatka to posiada baterie słoneczne, które napędzają urządzenia mierzące natężenie drgań sejsmicznych w tych okolicach. Stacją tą opiekuje się przemiła pani, która uraczyła nas swoim chlebem. Jesteśmy na wysokości 3500m n.p.m, więc konserwa, chleb i budyń, musli z mlekiem i rodzynki to jak najbardziej zasłużona kolacja.
17.08.2004 W drogę ruszamy o 9 rano w kierunku przełęczy Tuzz. Po kilku godzinach zmagania się z drogą i rowerkami, poszukiwaniu miejsca na śniadanie dojeżdżamy do miejsca stanowiącego bazę wojskową strefy przygranicznej. Tu okazuje się, ze nasz „pozwolenia” kupione jeszcze w Karakol jest jednak nic nie warte i, jak to określił naczelnik bazy, jest niczym innym jak „bumagą” czyli papierem toaletowym… za 20 dolarów. Jednak na szczęście naczelnik lituje się nad nami i po 1,5 godziny oczekiwania pod bramą w zmrożonym deszczu (jeden z żołnierzy wyniósł nam dwie szklanki z gorącą herbatą) dostajemy pozwolenie na przejazd na przełęcz. Baza wojskowa znajduje się na wysokości 4000 m n.p.m, gdzie jest już mroźno, sypie lekki śnieg a wiatr zapiera dech. Żołnierze ubrani są w ciepłe puchowe kurtki a my troszkę dziwnie wyglądamy w naszych cienkich windstoperach. W oczach naczelnika dostrzegamy cień obawy czy troski, jednak z odwagą ruszamy w kierunku naszego nowego celu: przełęczy, która jednak okaże się niezbyt gościnna. Po krótkim czasie uświadamiamy sobie, że droga zaznaczona na mapie kolorem czerwonym jest tak naprawdę ścieżką wydeptaną w trawie, nieraz zupełnie znikającą z oczu. Nasza podróż zmienia się w nużący spacer połączony z wyszarpywaniem rowerków z zarośniętych trawą kolein. Nie możemy zdecydować, czy w takich warunkach trudniej jechać czy iść. Próbujemy wszystkich kombinacji, jednak żadna nie okazuje się dobrą. Pogoda również robi się kapryśna i po chwili moje sakwy są zupełnie mokre od marznącej mżawki. O godzinie siedemnastej poddajemy się i postanawiamy rozbić namiot, którego mokre ściany nie chcą nas chronić przed zimowym wiatrem na zewnątrz. Dziś wodę nabierzemy z bardzo mulistej rzeczki, która swój początek ma kilka kilometrów dalej, gdzie roztapia się jęzor lodowca. Ponieważ jednak nasz dzisiejszy posiłek od rana to rodzynki i chleb, jest nam wszystko jedno jakiego koloru i smaku będzie dzisiejsza kolacja. Powoli nasz namiot niknie w mroku nocy a światło czołówki jest jedynym w promieniu kilkunastu kilometrów na wysokości 3850m n.p.m.
18.08.2004
Po wczorajszej ciężkiej walce z rowerkami postanowiliśmy dziś pozostawić je przy namiocie i ruszyć na spacer w kierunku przełęczy, która powinna być oddalona o kilka kilometrów. Zabezpieczamy nasz namiot przed wiatrem i deszczem i rozpoczynamy nasz spacer w kierunku rysujących się na horyzoncie brązowych gór. Po długiej wędrówce, a raczej pościgu za wciąż oddalającymi się górami, późnym wieczorem docieramy do jęzora lodowca a przed nami tylko mur kilkudziesięciometrowych ścian dzieli nas od pięknego widoku na ośnieżone szczyty Tien-Shan. By je ujrzeć musimy przejść przez lodowaty strumień wytapiający się z lodowca i wspiąć się na wniesienia pokryte sypkim żwirem... Jeszcze teraz wydaje nam się to wykonalne, lecz po kilku godzinach walki lodowatą wodą, osuwającymi się kamieniami, sandałami, które nie pomagały we wspinaczce oraz zbliżającym się mrokiem dociera do nas, że jeśli nie zawrócimy teraz, może nam się nie udać dotrzeć do namiotu na noc. Trudno jednak zawrócić, gdy cel, nad którym pracowało się kilka dni, jest tak blisko. O widoku na Tien-Shan każdy z nas marzył na swój sposób, ale oboje tak samo mocno. Dlatego też decyzję o powrocie podjęliśmy zbyt późno. Marsz w stronę namiotu rozpoczynamy koło 20-tej, po zjedzeniu ostatnich dwóch gorących kubków i ogrzaniu się pod folią malarską. Nasze stopy są kompletnie przemoknięte po spacerze przez potok lodowca oraz z powodu rosy, która wieczorem osiadła na trawie. Co chwilka wpadamy do małych bagienek i kałuż schowanych wśród trawy. Temperatura powietrza powoli spada, by za kilka godzin umiejscowić się parę stopni poniżej zera. Po kilku godzinach uświadamiamy sobie, że tylko przypadek może nasz uratować, ponieważ nie możemy znaleźć w nocnych ciemnościach naszego namiotu, koloru granatowego, znajdującego się gdzieś na kilkudzesięcio kilometrowym odcinku między przełęczą a bazą wojskową… Jest godzina 12 w nocy a my już dawno straciliśmy nadzieję na ciepły posiłek i spokojny sen w śpiworach. Po raz kolejny chowamy się na kilka chwil pod folią próbując ogrzać się płomieniem palnika. Jednak ciepła wystarcza tylko na chwilkę, zaraz po wyłączeniu zaworu gazu zimny wiatr wdziera się niemiłosiernie do naszego prowizorycznego schronienia. Wydaje się, że lepiej jest zmusić się do zrobienia kilku kroków niż pozwolić organizmowi powoli wychładzać się w stanie bezruchu. Postanawiamy ruszyć, bez zastanawia się nad kierunkiem czy celem… Jest godzina 2 w nocy gdy przypadkiem światło czołówki wyłania z mroku dziwny, znajomy jednak kształt…nasz namiot!! Jednak udało się nam go znaleźć. Jest kompletnie zamarznięty i długi czas walczymy z zamkami, jednak już po kilkunastu minutach możemy cieszyć się bulgocząca na palniku wodą oraz wtulić w ukochane śpiwory. W takim momencie nie liczy się nic, cieszymy się najważniejszą rzeczą na świecie: ciepłym, spokojnym snem…Jak szybko człowiek zapomina, co jest naprawdę cenne i jak dużo musi się wydarzyć, bo sobie to uświadomić….
19.08.2004
Znów pada zmrożony deszcz. Jesteśmy już niedaleko znajomej już nam bazy wojskowej. Nasze rowerki grzęzną w błocie i przez cały dzień nie opuszcza nas mgła i mżawka. Już kilka kilometrów przed bazą zostajemy dostrzeżeni z wieży, i na spotkanie nam wychodzi jeden z żołnierzy, który pomaga mi doholować rower przez rozmiękłą i trudną ścieżkę. W bazie opowiadamy naczelnikowi naszą historię, a w jego oczach znów pojawia się wyraz troski i chyba przekonanie, że miał rację. Na dalszą drogę dostajemy dwa bochenki chleba oraz dwie puszki konserw, na widok których omal nie szalejemy ze szczęścia. Jednak dla zachowania powagi żegnamy się grzecznie z wojskowymi, spokojnie i z opanowaniem wsiadamy na nasze rowerki i co sił gnamy do najbliższego wzgórza, które zasłoni nasz przed ich wzrokiem. Tam bez zastanowienia rzucamy się na zdobyte jedzenie nieomal bijąc się o kawałki chleba i mięsa… Ta przełęcz naprawdę nas zmęczyła…
20.08.2004 Jesteśmy znów na drodze, którą przemierzaliśmy parę dni temu, drodze z Englichek’a do Karakol…Niestety, nie możemy się stąd wydostać inaczej niż wracając po własnych śladach tracąc kilka kolejnych dni na miejsca i widoki, które już znamy. Wykończony organizm wychłodzeniem i wysiłkiem ostatnich dni daje powoli o sobie znać. Jedzenie, które pochłaniamy trawione jest momentalnie i po kilku chwilach znów jesteśmy głodni. Dziś na śniadanie zjedliśmy po dwa budynie i dwa kisiele każdy – wystarczyło tego na dwie godziny jazdy, a niestety nasze zapasy już dawno odsłoniły dno. Jednak nadchodzące wielkimi krokami załamanie rozwiewa grupa radosnych elektryków, którzy przejeżdżając obok nas dwoma samochodami zgadzają się podrzucić nas do Karakol. Niestety, z powodu braku miejsca, Piotrek ląduje na pace przez całą drogę podtrzymując chwiejące się rowery. Ja natomiast w towarzystwie roześmianej gromady spędzam miłe godziny wewnątrz ciepłego samochodu podgryzając lepioszki i popijając kumys. W ten cudowny sposób przebywamy w ciągu kilu godzin trasę, która przemierzana na rowerze zabrałaby nam kolejne, już ostatnie dni naszego pobytu w Kirgistanie. Do Karakol docieramy wczesnym popołudniem i postanawiamy odświeżyć się w gorących źródłach kurortu Ak-Cyy. Tutaj spędzimy dwa leniwe, gorące dni objadając się owocami, świeżym chlebem i jajkami, których nie ma nigdzie w górach. Będziemy wylegiwać się w wannach pełnych parującej, gorącej wody i pić wódkę z innymi kuracjuszami. Po tych kilku dniach odpoczynku postanawiamy jednak znów wrócić w góry, by ostatni tydzień naszego pobytu w tych okolicach spędzić właśnie tam. Nasza trasa przebiega drogą z miejscowości Barskoon w kierunku kanadyjskiej kopalni złota a potem dalej trasą prowadząca do granicy chińskiej.
25.08.2004 Nocujemy pod przełęczą na wysokości 3600m. n.p.m. na trasie z Barskoon w do kanadyjskiej kopalni złota. Dziś pokonaliśmy wysokość 2 tyś km w pionie i chyba nigdy nie byłam tak zmęczona. Przed nami jeszcze 18 serpentyn, a za nami pokonanych już 30. Nasz namiot rozbijamy pod znakiem „zakaz zatrzymywania – schodzące lawiny”, jednak dziś już nic nas nie przekona do jazdy dalej przed siebie. Z naszego namiotu widać rysującą się na tle ciemnego nieba przełęcz 3819m n.p.m, która dziś nas pokonała. Ale nic to, jutro damy jej radę…
26.08.2004 Mamy już za sobą dwie przełęcze: 3819m n.p.m oraz 4001m n.p.m. Rozbiliśmy namiot nad śliczną rzeczka płynącą przez płaski jak stół teren a na horyzoncie królują białe, piękne szczyty pasma gór na granicy kirgisko-chińskiej. Wymyliśmy się z piasku i kurzu unoszącego się cały czas w czasie naszej wspinaczki z poziomu jeziora. Kurz mieliśmy wszędzie: w nosie, uszach, ustach.
29.08.2004 Pakujemy namiot, śpiwory. Robimy odwrót z gór. Jest nam smutno, że trzeba już odejść, ale z drugiej strony marzymy o jajkach sadzonych z cebulą i kąpieli w jeziorze. Jednak widoku tych gór, szarych, cichych i mroźnych nigdy nie zapomnimy. To jest miejsce, do którego będziemy wracać, niezależnie od tego, w której części świata będzie się ono znajdować.