Alpy 2004 - Część II.

Drukuj

<a href=javascript:Fotka('ppg_fotki/foto_big/8_5517_14_06_06.jpg','','')><img src=ppg_fotki/foto_small/8_5517_14_06_06s.jpg border=0 align=right vspace=5 hspace=5></a><h3 class="news">Dzień 19</h3> Rano jedziemy na drugi koniec Biel na Mszę św. Siedzimy jak na tureckim kazaniu, ponieważ jest po francusku, i nie rozumiemy ani słowa, oprócz "merci". Po Mszy i śniadaniu wyruszamy. Jeszcze kąpiel w Bielersee, a potem najpierw wzdłuż jeziora, a potem wzdłuż Aary. Po raz pierwszy widzimy Alpy z ośnieżonymi szczytami. W Bernie ładna starówka, katedra, wieża z 340 schodami, parlament, oraz groty niedźwiedzie (symbol Berna) niestety okazuje się, że niedźwiedzie urzędują do 16.00. Pod katedrą spotykamy kolegę z podstawówki Łukasza - góra z górą... Nocleg w Oberwichtrach.

Dzień 19

Rano jedziemy na drugi koniec Biel na Mszę św. Siedzimy jak na tureckim kazaniu, ponieważ jest po francusku, i nie rozumiemy ani słowa, oprócz "merci". Po Mszy i śniadaniu wyruszamy. Jeszcze kąpiel w Bielersee, a potem najpierw wzdłuż jeziora, a potem wzdłuż Aary. Po raz pierwszy widzimy Alpy z ośnieżonymi szczytami. W Bernie ładna starówka, katedra, wieża z 340 schodami, parlament, oraz groty niedźwiedzie (symbol Berna) niestety okazuje się, że niedźwiedzie urzędują do 16.00. Pod katedrą spotykamy kolegę z podstawówki Łukasza - góra z górą... Nocleg w Oberwichtrach.

Dzień 20

Od rana było z każdą chwilą coraz ciekawiej, może dlatego że zbliżaliśmy się do Alp. Najpierw widok na górę, która do złudzenia przypominała nam Giewont, potem osły z dredami, widoki na ośnieżone Alpy w dali. Za Thun twórcy ścieżki postarali się wrażenia, musieliśmy przejechać po moście z kratki, a kilkadziesiąt metrów w dół szumiała Aare Niezłe, ale ciarki przechodzą. Zaczynają się coraz solidniejsze podjazdy i psuje się pogoda, a po jakimś czasie zaczyna solidnie lać. Po drodze zwiedzamy wodospady Giessbach, ciekawe wrażenia, gdyż można było wejść mostkiem pod sam strumień wodospadu. Zjazd do Meiringen, gdzie znajduje się pomnik i muzeum Sherlocka Holmesa. Nocujemy w Innertkirchen. Gospodarza znajdujemy o dziwo 300 m od pola namiotowego. Najpierw dostajemy miejsce pod namiot, chwilę potem zjawia się gospodyni i proponuje nam pokój... Dostajemy polecenie - rano nie będzie gospodarzy, więc po prostu mamy wyjść z domu, i zamknąć za sobą drzwi. Zaufanie Szwajcarów do zupełnie obcych ludzi rozbraja nas. Najciekawsze jest to, że w tym domu nikt nie mówił po angielsku:-)

Dzień 21

Po nocy spędzonej w wygodnym łóżku ruszamy na podbój Alp. Pierwsze 7 km jest dość proste, w miarę łagodne podjazdy z ostrzejszymi fragmentami i kilka tuneli. W tunelu mijało nas "stado" wojskowych transporterów opancerzonych - wrażenie jest koszmarne - ciemność, potworny huk, i wrażenie, jakby coś zaraz miało cię zgnieść. Później ostry podjazd pod tunel, a sam tunel omijamy objazdem specjalnie dla rowerzystów. Po chwili wspinamy się pod jezioro, które wita nas strasznym wiatrem i deszczem. Otwiera się widok na przełęcz. Na szczęście jest 2 km odcinek prostej przed właściwym podjazdem. Wspinamy się pod Grimselsee (1905 mnpm). Serpentyny zaprowadzają nas aż na przełęcz. Pamiątkowe zdjęcie i zakładamy wszystko co mamy na siebie (nogawki, czapki i rękawiczki, kurtki, bezrękawniki) i w dół - początkowo w gęstej mgle. Dopiero po kilku minutach otwiera się widok na dolinę Rodanu i zjazd, a następnie podjazd pod Furkę. W Gletsch, które okazuje się być 2-ma hotelami, barem i stacją kolejową, nie ma nawet gdzie zjeść - ławeczki płatne 2 CHF/os. Na szczęście nie ma też komu zapłacić, więc robimy sobie herbatę i w górę pod Furkę. Przy hotelu Belvedere (2300 m npm) widok na lodowiec Rodanu. Jeszcze trochę podjazdu - potem już prawie płasko. Droga wiedzie cały czas po zewnętrznej stronie - 50 cm od nas jest hm... przepaść. Powoli dojeżdżamy do miejsca, o którym mówiliśmy przez 8 miesięcy. FURKA. Ciężko opisać uczucia, jakie nam towarzyszyły. Triumf połączony z radością i zmęczeniem. Na górze jakiś Hiszpan robi nam zdjęcie, po czym stojąc przy tablicy jesteśmy kilkukrotnie fotografowani. Teraz zjeżdżamy, na szczęście szosa jest sucha, ale za to jest bardzo wąsko. Zjeżdżamy do Andermatt, nocleg znajdujemy na gospodarstwie - dostajemy miejsce pod wiatą na rozbicie namiotu i Chwała Panu, bo w nocy rozpętuje się straszna burza, ale nasz namiot jest suchutki.

Dzień 22

Wstajemy niewyspani o 7:30. Pogoda jest już troszkę lepsza. Na 1 km wjeżdżamy na drogę prowadzącą na Oberalp. Od czasu do czasu mijamy pociąg jadący wzdłuż serpentyn (!) - ludzie machają.. Po serpentynach długa, prawie płaska prosta, jezioro i przełęcz. Zjazd miał 20 km, wymagał dużej koncentracji. Najpierw serpentyny i dobra, szeroka droga, potem trochę bardziej wąsko, brak barierek i przepaść. Widoki piękne, ale trzeba się skupić na jeździe. Za Disentis robimy postój, a potem... podjazd. Niestety dno doliny było na tyle niedostępne, że trzeba było jechać zboczami, to w górę to w dół. Ścieżka przypominała nam o Beskidach - prawie tak samo ziemna, wąska, kamienista i kręta. Zjeżdżamy do Ilanz. Po jednym ze zjazdów wjeżdżamy na most nad rzeką. To był przełom Renu. Fantastyczne skały, rzeka i wszystko widziane ze znacznej wysokości. Potem nieoświetlony tunel, kilka remontów dróg - cały czas kilkadziesiąt metrów nad przełomem i dojeżdżamy do Bonaduz. Tam wjeżdżamy na rowerową 6-kę i dojeżdżamy do Pratralu, gdzie pewna starsza pani najpierw ściąga nas do siebie wzrokiem, potem na pytanie o miejsce pod namiot odpowiada - możecie spać w pokoju, nie płacicie nic. Dostaliśmy pokój z dwoma łóżkami, kąpiel, gigantyczną kolację, deser, śniadanie na 8:00, czekolady na drogę i... 20 CHF.

Dzień 23

Po niezwykle wygodnej nocy w świeżutkiej pościeli zostaliśmy podjęci pysznym śniadaniem. Przed wyjazdem gospodarz nabił nam ponadto koła do 4 atmosfer pompką samochodową. Po drodze mamy 2 tunele - 450m i 1100m. W tunelu jest w dół, więc pędzimy jak dzicy, kolejne trzy tunele omijamy podjazdem w górę. Po drodze widoki na głęboko wyrzeźbioną dolinę Albuli. W jednym miejscu istna plaga much, które nie wiedzieć czemu obsiadają nas. Droga początkowo jest płaska, terenami, ale po jakimś czasie wyjeżdżamy na asfalt i zaczyna się rzeźnia. Do postoju jest ciężko, ale potem się rozkręcamy. Do wysokości 1800 m. droga wiedzie lasem, potem wyjeżdża na rozległą halę z widokiem na przełęcz. Droga pnie się w górę między kosówką i morenami, po drodze mijamy kolesia na góralu z plecakiem! Na asfalcie swojskie akcenty – pozostałości po Tour de Suisse – napisy „ccc polsat”, „Brozyna" i „Baranovski”. Na Albuli atak krów, siedzimy chwilę i zjeżdżamy, bo zaczyna padać. Świetny zjazd do La Punt (ok. 1700 m n.p.m.) i doliną Ober Engadin jedziemy do S-chanf.

Dzień 24

Całą noc lało, rano też. Wstaliśmy o 7 wyjechaliśmy o 9. Droga do Zernez w deszczu, a ścieżka terenowa (nie trzeba komentować, tylko żal klocków). W Zernez zwiedzamy muzeum Szwajcarskiego Parku Narodowego i ruszamy na Ofenpass. Najpierw podjazd 6 %, potem zjazd 6 km(!). Widoki coraz lepsze, przestaje padać, chmury się unoszą. Właściwy podjazd ma 4 % (...). Droga bardzo przyjemna, zaczyna świecić słońce. Jedyny park narodowy Szwajcarii prezentuje się całkiem nieźle. Na przełęczy okazuje się, że zwie się ona Pass del Fuorn, a nie Ofenpass. Siedzimy tam z godzinę, oglądamy wysokie góry i zjeżdżamy do Sta. Maria. Asfalt idealny, nocleg u myśliwego... Około 22.00 rozpętuje się burza, na szczęście przechodzi bokiem.

Dzień 25

Budzi nas raz po raz deszcz. O 5.00 już nie śpimy, obydwoje nie możemy przestać myśleć, że już dzisiaj wjedziemy na Stelvio. Dziwi nas sąsiad gospodarza, który przynosi nam do namiotu kawę, a potem proponuje wysłanie maila. W efekcie wyjeżdżamy dopiero o 10:00. Od pierwszych metrów zaczyna się podjazd pod Umbrail. Jedzie się rewelacyjnie, mimo iż podjazd jest ciężki. Pierwsze 4 km to serpentyny, które bardzo kręto wspinają się po zboczu. Na odcinku 2-3 km nie było asfaltu. Z Umbrail widać już Passo Dello Stelvio - cel naszej wyprawy. Chwila zjazdu do punktu granicznego, gdzie zaskakuje nas brak jakiegokolwiek celnika i zabite dechami budynki celne. Ostatnie 3 km podjazdu są dość męczące, podjazd pod Umbrail dał się we znaki. Na szczycie atmosfera piknikowa a la nasze Krupówki i troszkę źle się tam czujemy. Jakiś Niemiec pyta, czy może sobie zrobić zdjęcie z naszymi rowerami. Małe zakupy pamiątek i jazda w dół. Tymczasem zaczyna padać śnieg. No cóż w końcu jesteśmy na 2760 m npm. Zjazd zapowiada się imponująco, tymczasem... bardzo ostre serpentyny, fatalny asfalt, przenikliwe zimno powodują, że zjazd nie należy do najprzyjemniejszych. Dopiero pod koniec serpentyn pokazuje się lepszy zjazd - dojeżdżamy aż do Prato Di Stelvio. Jedziemy w stronę Merano wzdłuż sadów z milionami jabłek. Nocleg znajdujemy u sympatycznych Włochów, mówiących po niemiecku. Dostajemy pole, wannę i zaproszenie na kawę rano. Łukasz bawi się z psem gospodarzy - Fuxi, a Tomek próbuje nauczyć paru słów po polsku ich syna, bez skutku. Noc jest rewelacyjna - śpi się dobrze i wreszcie namiot jest suchy.

Dzień 26

Wstajemy o 6.00 i bijemy rekord zbierania się rano - 29 minut. Pijemy kawę u gospodarza Jedziemy do Merano gdzie trafiamy akurat na początek mszy. Po mszy jazda do Bolzano. Trafiamy na Val d'Ega, która zaczyna się tunelem (1100 m pod górę!!!), by przez równie wąską dolinę przerodzić się w podjazd pod przełęcz Costalunga (wszystko było by super gdyby nie tragicznie gęsty ruch). Dolina jest prześliczna. Wąska na szerokość drogi i potoku a po bokach urwiska skał do góry na jakieś 100 metrów...Podjazd nas nieco zaskakuje, ale wjeżdżamy. Po zjeździe wpada nam w oko jeden dom. Nie widać do niego dojazdu, ale Tomek uparcie twierdzi, że dzisiaj tam będziemy spać. Znajdujemy dojazd, po pewnych perturbacjach językowych, gospodarze odsyłają nas na pole namiotowe. Następnie wołają z powrotem i "głowa rodziny" w postaci 70-letniej kobiety z dostojnym "Polonia" na ustach wręcza nam klucze do domku ogrodowego. Potem dostajemy zaproszenie na kawę (mooocne espresso). Siedzimy przy stole z tłumem Włochów, z których jedna kobieta mówi trochę po angielsku, a cała reszta chce z nami koniecznie porozmawiać. Przemiła, rodzinna atmosfera, wszyscy się śmieją i przekrzykują nawzajem. Italia.

Dzień 27

Spanie rewelacyjne, a rano dostajemy jeszcze kanapki z salami na drogę. Do Canazei jest tylko 10 km, a na prawie całej długości towarzyszy nam korek drogowy - katastrofa. Po drodze widzimy parę aut na polskich rejestracjach - nie trzeba mówić jak nas to cieszy. Od Canazei podjazd pod Passo Pordoi - widoki są rewelacyjne im wyżej wjeżdżamy - szczyty są fantastyczne. Sam podjazd jest poprowadzony dość łagodnie. Na górze oczywiście masa ludzi. Zjazd do Arabby, widoki na Dolomity. Z Arabby jeszcze 7 km w dół i rozpoczynamy podjazd pod Falzarego. Jakiś Włoch podjeżdżający na szosówce pyta mnie (Łukasz) o ciężar sakw, po usłyszeniu odpowiedzi tylko rzuca "good luck". Końcówka podjazdu jest nieco cięższa, ale i tak wjeżdżamy bez problemu. Duże wrażenie robią szczyty, które chowają się nieco za chmurami. Rewelacja. Na Falzarego widzimy wreszcie Marmoladę. Pamiątkowe zdjęcia i zjeżdżamy do Cortiny d'Ampezzo. Położenie jest prześliczne, podobnie widoki. W Cortinie droga jest źle oznakowana i musimy sporo się naszukać, aby wyjechać. Sama Cortina to takie wielkie Zakopane - tysiące ludzi, samochodów, sklepów. Nocleg znajdujemy dopiero za 4 podejściem, czyli jak przypuszczaliśmy - że w Cortinie będzie ciężko znaleźć nocleg na gospodarza.

Dzień 28

Rano wita nas widok skąpanych w chmurach Dolomitów. W lekko bajkowej atmosferze podjeżdżaliśmy pod Passo Tre Croci - przełęczy, o której nie wiedzieliśmy prawie nic. O ile jednak tablica z nazwą była, tak na następnej zaznaczonej na mapie (Col San Angelo) już jej zabrakło. Zjazd był za to bardzo przyjemny. Zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy..... W Toblach zrobiliśmy postój i wjechaliśmy na Drauradweg, po czym dalej zjeżdżaliśmy, zjeżdżaliśmy... aż do Lienzu. W miejscowości, która miała według planu kończyć dzień byliśmy o 14.00. Zjechaliśmy więc do Lienzu i zaatakowaliśmy Lidla. Po udanej akcji ruszyliśmy dalej - na "niewielką" przełęcz Iselsberg. Maleństwo okazało się całkiem sporym podjazdem. Zdobyliśmy ją oblani potem i deszczówką. Zjazd był (...) i to chyba jedyna jego zaleta. Na szczycie przełęczy zaczęła się solidna ulewa i towarzyszyła nam aż do Winklern - miejscowości na końcu zjazdu. Decydujemy się jechać dalej. Na szczęście pogoda się trochę poprawia. Zdążamy do wyznaczonego celu II - Grosskirchheim. Podczas rundki przez wieś babcia zapytana o miejsce pod namiot daje nam... pokój w pensjonacie. Za freeeeeeee. Po raz kolejny szczęki nam opadają i nie chcą długo wrócić na swoje miejsce.

Dzień 29

Od początku jest mocno pochmurno, ale z czasem pojawiają się "dziury w niebie". W Heiligenblut małe śniadanko i na podbój Hochtoru. Pierwsze 6 km jest strasznie ciężkie. Na dwóch pierwszych kilometrach średnie (!) nachylenie sięga nawet prawie 10%. Na szczęście po 6,5 km jest krótki zjazd i prosta aż do skrzyżowania na Kaiser Franz Josefs Hohe. Robimy odpoczynek i skręcamy na podjazd pod KFJH. Początkowo jest stromo, potem trochę płaskiego i tak prawie cały czas. Ostatnie 2 km są ciężkie - najpierw serpentyny a potem tunel z nachyleniem 12 %. Po drodze mijamy m.in. wystrojonych rolników, którzy wjeżdżali na Franz -Josefs na traktorach:-) Niestety nie widać Grossglocknera, za to jest niesamowity widok na lodowiec Pasterze. Robimy furę zdjęć, m.in. świstakom, które żebrały o jedzenie, kupujemy pamiątki i w dół. Na rondzie robimy III śniadanie i ruszamy na podbój ostatnich 7 km podjazdu pod Hochtor. Na początku podjeżdża się z trudem, ale do przodu. Z czasem droga jest coraz cięższa i na szczyt dojeżdżamy wykończeni. Tam robi się na moment pogoda, robimy zdjęcia. Przez 311 m. tunel jedziemy na drugą stronę przełęczy. Tam pogoda ciut lepsza. 4 km zjazdu - i podjazd pod ostatnią przełęcz powyżej 2000 m. Fuscher Torl. Tam pojawia się prześliczna panorama Alp - jakby nagroda za wszystkie 15 przełęczy. Nie możemy się nacieszyć tym, co widzimy, ale niestety jest późno i trzeba jechać w dół. Na serpentynach zastaje nas mgła, ale na szczęście na krótko. Ja (Łukasz) czuję zapach spalonej gumy, a Tomek wyprzedza autokar na jednej z serpentyn - słowem zjazd jest niesamowity. Zjeżdżamy i zjeżdżamy aż do Bruck, gdzie facet za 3 podejściem niechętnie pokazuje nam łąkę. Liczył, że weźmiemy pokój za 14 Euro...

Dzień 30

Po deszczowej i burzowej nocy, ranek... deszczowy. Wyjeżdżamy dopiero o 11. Ścieżka początkowo wiedzie zboczami doliny Salzach potem terenem wzdłuż rzeki. Zatrzymujemy się w Bishofshofen, żeby zobaczyć jedną z Czterech Skoczni. Cały czas pada. Jedziemy całkiem ładnym przełomem rzeki, ale w zasadzie nas to nie zachwyca, ponieważ pogoda jest tragiczna. Zdobywamy przełęcz Lueg (!) 553 m. npm. Zjeżdżamy z przełęczy i naszym oczom ukazuje się dolina z coraz mniejszymi górami. Czuć, że powoli, powoli, wyjeżdżamy z Alp. Zaczyna padać mocniej i lekko podenerwowani szukamy noclegu w stodole gdyż unser Zelt ist nass. Znajdujemy przyjazną rodzinę niedaleko Kuchl. Dostajemy miejsce w garażu, a na dodatek świeże mleko - gospodarze są jakimiś liderami w lokalnym przemyśle mleczarskim.

Dzień 31

Droga wiedzie cały czas wzdłuż Salzach. Po 22 km dojeżdżamy do Salzburga. Wysyłamy maile, kupujemy karty telefoniczne i zwiedzamy miasto. Na starówce wita nas pomnik Mozarta, nie na darmo Salzburg nazywany jest miastem Mozarta, jest tam jeszcze muzeum Mozarta i pewnie kilka innych obiektów. Pod domem, w którym urodził się sławny mieszkaniec, tłumy ludzi, głównie skośnookich. Zwiedzamy katedrę, opactwo benedyktynów. Za Salzburgiem wreszcie pokazuje się słońce. Ścieżka prowadząca w kierunku jezior kluczy tak, że zamiast na Mondsee jedziemy na Scharfing. Decydujemy, że trochę zmodyfikujemy trasę. Okazuje się jednak, że jest objazd i musimy wracać. W sumie nadrabiamy ok. 18 km. Ale droga jest fajna, więc nie jest źle. W Attersee nocleg za 2 podejściem.

Dzień 32

Postanowiliśmy nie jechać cały czas ścieżką, gdyż kluczyła ona niemiłosiernie. To chyba nie spodobało się tutejszym "radwegom", bo cały dzień gubiliśmy ścieżki. Wprowadziło to nas niemal w stan agonii. Mieliśmy nadzieję, że ścieżki w Austrii są równie dobrze oznakowane co w Szwajcarii... niestety... Tauernradweg był inaczej oznaczony, inaczej się nazywał, inaczej biegł (!!!) niż na mapie, którą notabene dostaliśmy... uwaga... z... Austrii. Popsuło nam to humor na cały dzień. W końcu decydujemy, że dajemy sobie spokój i jedziemy wg zwykłych dróg, i okazuje się to być najlepszą decyzją dnia. Tomek ma problem z lewym pedałem. 30 minut roboty i mieliśmy nadzieję, że to już się nie powtórzy. Jak się później okazało plany pedała były zupełnie inne... Przejeżdżamy przez przedmieścia Linzu, i już niedługo dojeżdżamy, po 26 dniach, z powrotem do Dunaju. Oczywiście po wjeździe na ścieżkę Naddunajską mijają nas tłumy rowerzystów, co nie przeszkadza nam jeszcze raz zgubić drogi. Nocleg znaleźliśmy w pierwszym domu. Babka na pytanie, o której jest jutro (niedziela) msza rzymsko katolicka odpowiedziała, że jutro jest sobota (...). Potem przyszła i poprawiła się, świecąc przy tym jak tylni halogen przeciwmgielny. Ehh Szczęśliwi czasu nie liczą...

Dzień 33

Musieliśmy dość wcześnie wstać, żeby zdążyć na Mszę do St Georgen - wrócić się 3 km. Po Mszy odwiedzamy KZ Mauthausen (...), a potem w drogę - cudowny asfalt, tylko trochę za dużo rowerzystów. Czujemy się niemal jak w Chinach – rowerzystów jest aż tylu, że czasem mamy problem z wyprzedaniem. Na pierwszych 90 km jechaliśmy ok. 25 -27 km/h, z sakwami pruliśmy jak czołgi:-). Po 90 km wjechaliśmy do Veinwiertel - cudowne małe miasteczka, winnice, wąskie uliczki. W jednym z nich adrenalinę podniósł nam jeden Austriak, który nie chciał przyjąć do wiadomości, że go wyprzedziliśmy. Chciał się popisać przed dziewczyną i zaczął nas gonić. Biedak odpadł po paru km na podjeździe. Ostatnie km do Krems pod znakiem gonitwy z burzą nadchodzącą od północy. W Oberrohrendorf dostajemy domek (zagracony, ale z łóżkiem).

Dzień 34

Rano wpadliśmy w doskonałe humory dzięki rodzinie Koch, która nas przyjęła. Śniadanie, kanapki, zdjęcia, atmosfera była świetna, więc do granicy dojechaliśmy na dopalaczach. Po drodze postój w Retzbach i telefon do domu. Tam też przekroczyliśmy granicę z Czechami. W Znojmo robimy zakupy i oglądamy burzę, która niedaleko przechodziła. Potem ruszamy na Brno. Droga ciężka, upał, nawierzchnia miejscami absurdalnie tragiczna (lepiej gdyby jej w ogóle nie było). Drogi praktycznie bez samochodów (w końcu po Czechach jeździ niewiele czołgów i Monstertrucków - tylko takie się nadawały na te drogi). Po ciężkich mękach dojeżdżamy do wsi przed Brnem, w których mieliśmy zacząć szukać noclegu. Ku naszemu szczęściu znajdujemy nocleg za pierwszym razem. Nocleg po czesku: trawnik i woda (bonus 9 pomidorów).

Dzień 35

O ile poprzedni dzień był słoneczny o tyle ten jest tragiczny. Od rana kropi, mży, pada, leje, nie wiem, co jeszcze. Wyjeżdżamy więc wyglądając jak Teletubisie. Do Brna zjeżdżamy na 10.30. W pośpiechu oglądamy trójstylową katedrę widoczną z każdego punktu w mieście. Robimy zakupy i wjeżdżamy w Moravski Kras. Pogoda jest coraz gorsza, dobija nas objazd 8 km z długim podjazdem w ulewie. W Krtinach pogoda staje się tak nieznośna, że musimy przeczekać. W jednym ze sklepów kupujemy ciasteczka Goplany, co nas bardzo cieszy. U Macochy, którą zmuszeni byliśmy pominąć w poprzednią stronę jesteśmy na 15:30 i okazuje się, że spokojnie ją zwiedzimy dzisiaj - więc możemy skrócić nasz plany o jeden dzień. Schodzimy terenem na dół do jaskini. W jaskini okazuje się, że mają nawet komentarze po polsku, generalnie wrażenia są niezłe, ale istnieją ładniejsze jaskinie. Ciekawy jest przejazd łódkami i widok na przepaść od dołu. Po wyjściu wita nas słońce, więc w lepszych humorach jedziemy nalej. Nocleg u sympatycznego Czecha za przystankiem autobusowym w Kotvrdovicach.

Dzień 36

W planach 140 km, więc wstajemy o 6.00. Ludzie jadący w autobusach dziwnie się nam przypatrują przez wytarte części zaparowanych szyb - w końcu mamy 1 września. Ruszamy w krótkich rękawkach. I po raz kolejny pogoda robi z nas idiotów. 5 km dalej ze słońca wjeżdżamy w mgłę. Myślimy - ta, zaraz się skończy. Ta, kończy się... po 60 km. Do tego jest tragicznie zimno. Do Prerova dojeżdżamy sprawnie - 70 km do 13:00. Potem jest ciężej, bo zaczynają się osławione czeskie pagórki. Trochę marudzimy przy śliwkach, ale warto było, Tomka znowu denerwuje pedał lewy- blokuje się. Droga tragiczna, ludzie nie odpowiadają na pozdrowienia, jakiś dzieciak tańczy "Asereje" na rowerze, pare samochodów by nas przejechało, trening interwałowy no... Czechy. Znajdujemy jednak nocleg niedaleko zaplanowanego miejsca.

Dzień 37

Nie mogąc się doczekać momentu powrotu do domu wstajemy najwcześniej - 5.00 jesteśmy na nogach. Jemy ostatnie resztki muesli + kaszka + rodzynki. Już na 10. km gubimy drogę, a później musimy pytać kilka razy. Sytuację podgrzewa fakt, iż w kierunku, w którym chcieliśmy jechać nie ma żadnych dróg (NE), tylko co kilka kilometrów musimy jechać najpierw na północ potem na wschód, północ, wschód, północ, wschód, północ, wschód... idzie oszaleć. Towarzyszą nam przy tym ciekawe widoczki, przy których nasz Śląsk wymięka. Jak ktoś myśli, że widział smog, to niech jedzie do Ostravy. Ku naszemu rozczarowaniu celnik nawet nie pyta skąd wracamy iiiiii..... niebieska tablica z 12 gwiazdami i napisem Rzeczpospolita Polska. Nareszcie. Ciężko opisać wzruszenie. W pierwszym sklepie w Zebrzydowicach robimy zakupy.... i... okazuje się przy kasie, że w używanym portfelu mamy euro, franki, korony i ani złotówki. Pani przy kasie dziwnie się patrzy, gdy szukamy w sakwach peelenów, ale w końcu jest ok. Droga do domu niesie nas jak na skrzydłach, mimo przejechanych kilkudziesięciu kilometrów jedziemy niemal jak dzicy. Za Kobiórem średnia prędkość utrzymuje się grubo powyżej 25 km/h. Co jakiś czas dostajemy smsy kontrolne z pytaniem gdzie jesteśmy. Pamiątkowe zdjęcie przy tablicy wjazdowej do miasta.... ii.... od początku wjazdu jesteśmy pilotowani przez samochód. Pod blokiem czeka na nas transparent, brama nad jezdnią i fajerwerki, nie mówiąc o chlebie, soli wieńcach laurowych itp. itd.

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj