Alpy 2004 - Część I.

Drukuj

<a href=javascript:Fotka('ppg_fotki/foto_big/8_5399_03_06_06.jpg','','')><img src=ppg_fotki/foto_small/8_5399_03_06_06s.jpg border=0 align=left vspace=5 hspace=5></a><h3 class="news">Dzień 1</h3> Wyjazd zaplanowaliśmy około 8.00 rano. Gdy spotykamy się o 7.00 Tomek robi ostatnie poprawki przy pedale i oponie, które powodują, że wyjazd opóźnia się prawie o pół godziny. O 9.00 jesteśmy gotowi i jazda! Z początku nie jesteśmy przyzwyczajeni do aż tak ciężkich sakw i szwankuje trochę nasza równowaga, ale z każdym kilometrem jest coraz lepiej. Przez pierwsze kilometry, które pokonujemy dominuje temat "jak to będzie" Po przejeździe przez Żory zaczynają się małe wzniesienia, przeszkadzają nam także ciężarówki. <h3 class="news">Na wadze w Mszanie ważymy rowery, z dokładnością do 1 kg wychodzi 40 kg na 1 rower.</h3>

Dzień 1

Wyjazd zaplanowaliśmy około 8.00 rano. Gdy spotykamy się o 7.00 Tomek robi ostatnie poprawki przy pedale i oponie, które powodują, że wyjazd opóźnia się prawie o pół godziny. O 9.00 jesteśmy gotowi i jazda! Z początku nie jesteśmy przyzwyczajeni do aż tak ciężkich sakw i szwankuje trochę nasza równowaga, ale z każdym kilometrem jest coraz lepiej. Przez pierwsze kilometry, które pokonujemy dominuje temat "jak to będzie" Po przejeździe przez Żory zaczynają się małe wzniesienia, przeszkadzają nam także ciężarówki.

Na wadze w Mszanie ważymy rowery, z dokładnością do 1 kg wychodzi 40 kg na 1 rower.

Tuż przed granicą ostatnie telefony do domu. Niezwykle uprzejmy pogranicznik w Chałupkach sprawdza czy mamy zapasowe opony, dętki i namiot... i Czechy stoją przed nami otworem. Daje się odczuć zmęczenie - pierwszy dzień mimo wcześniejszych treningów jest męczący, a dodatkowo jedziemy główną drogą przez miasto. Pierwsza próba noclegu na gospodarza spalona - ale za to już wiemy, że namiot to "stan". Po komentarzu nt. naszej trasy - "Jezus Maria" jedziemy dalej. Drugie podejście w następnej wsi jest lepsze. Śpimy w "centrum" wsi w sadzie, dostajemy wodę i jabłka wraz z pytaniem w pięknym czeskim języku: "a rano pojdietie precz?"

Dzień 2

Wczorajsze chmury przyniosły nam deszcz. Pada na tyle mocno, że musimy czekać, i wyjeżdżamy dopiero po 10.00. Dopiero po 40 kilometrach pogoda się poprawia. Po postoju zaczynają się "hory" - Czesi mają jakieś wybitne upodobanie do prowadzenia dróg przez same środki wzniesień. Troszkę nas wykańczają te podjazdy, ale w końcu czeka nas parokilometrowy zjazd do Prerova. W Prerovie "wieje Europą" - wszędzie ścieżki rowerowe, na dodatek dwukierunkowe, i z własnym przejściem podziemnym (!). Po wyjeździe z miasta czeka nas kilkanaście kilometrów zupełnie płaską drogą w dolinie Moravy. W ciągu całego dnia niemal w każdej wsi widzimy dziwne budowle - na wysokich słupach umieszczone są wielkie kule - trochę kosmiczny widok. Dojeżdżamy do Urcic, gdzie za drugim podejściem dowiadujemy się o nieczynnej knajpie z ławeczkami za wsią gdzie można się rozbić. Miejsce okazuje się rzeczywiście spokojne. Tyle, że żeby tam dojechać trzeba było podjechać 10 % podjazdem....

Dzień 3

Od rana świeci słońce. Od początku mamy ciąg dalszy wczorajszego podjazdu, ale po pierwszym kilometrze przy drodze rosną tak smaczne czereśnie, że wynagradzają nam wszelkie trudy. Aż dziwne, że oni nic z nimi nie robią... Po kilku kilometrach okazuje się, że zaplanowana trasa jest nieprzejezdna - w lesie jest poligon wojskowy, normalne, że nie ma go na naszej mapie. Objazd ma jakieś kilkanaście kilometrów, no ale skoro nie ma wyjścia... Pierwsze kilometry są spokojne, ale potem zaczyna się podjazd - z początku 12 %. Myśląc, że skończy się za najbliższym zakrętem, przejeżdżamy prawie 7 km. Pojawiają się pierwsze ostańce wapienne - znak, że wjeżdżamy do Morawskiego Krasu. Po podjeździe z kilkoma serpentynami podjeżdżamy do "propasti" Macocha, ale okazuje się, że bilety do jaskini dostępne są dopiero na 16.30 (jest 13.00). Troszkę zdenerwowani robimy kilka fotek i jedziemy dalej. Początkowo jedziemy fantastyczną wąską dolinką krasową, potem od Blanska wyjeżdżamy na główną trasę, ale cały czas jedziemy w przyjemnym cieniu. Droga robi się coraz bardziej uciążliwa - ciągłe podjazdy i zjazdy - nawet do 14%. W pewnym momencie kończy nam się picie, a na złość przez 7 km ostrego podjazdu nie ma gdzie napełnić bidonów. Dopiero po dłuższym czasie znajdujemy wieś i sklep. W Novych Sadach pierwszy napotkany człowiek kręci nosem na pytanie o możliwość rozbicia namiotu u niego, ale za to wysyła nas nad rybnik.... jak się okazuje staw. Miejsce na nocleg nad stawem jest ładne, gdyby nie to, że staw jest jakieś 300 metrów od autostrady Praga - Brno. Ukołysani szumem silników ciężarówek zasypiamy....

Dzień 4

Po nocy przy autostradzie kolejny dzień zaczyna się solidnym upałem od rana, ale trasa wiedzie przyjemnym zjazdem. Podjeżdżamy do Źrebica, a do samego centrum czeka nas szaleńczy zjazd. W samo południe w miejscowości Starzec decydujemy się przeczekać upał w cieniu drzew na rynku. Czeka nas małe zaskoczenie, gdy chcemy kupić picie. Okazuje się, że sklepy w soboty czynne są między... 7.00 a 10.00 Rano. W połowie podjazdu okazuje się, że jadę (Łukasz) na lekko zaciśniętym hamulcu (źle przykręcony bagażnik). Od kiedy? Oto jest pytanie. Po poprawkach jedzie się o niebo lepiej. W Rimorze poprosimy kobietę podlewającą kwiaty o wodę – ona przynosi nam wodę, butelkę napoju i piwo.... Brakuje nam słów wdzięczności dla spotkanych ludzi. Zjeżdżamy do Dacic - tam na rynku odpoczywamy przy fontannie. Dłuższą chwilę leżymy w cieniu zajadając się lodami i popijając "Hanacką Kyselkę" z lodówki. Dalej robi się coraz bardziej dziko - coraz mniejsze wioski, więcej lasów, droga zmienia się w wąską leśną (na szczęście cały czas asfaltową). Po drodze w Ceskim Rudolcu małe malownicze ruinki.. Nocleg znajdujemy w Dobrej Vodzie - pierwszy raz mamy możliwość wykąpania się przy studni, dostajemy herbatę.

Dzień 5

Na dobry początek kilkukilometrowy zjazd. Za Lasenicami zjeżdżamy w kierunku rezerwatu biosfery UNESCO Trebonsko. Przez kilka kilometrów jedziemy wzdłuż stawów rybnych, drogi niekiedy wiodą groblami pomiędzy jeziorami. Wjeżdżamy do Trebonia - ładne stare miasto z kościołem z XIV w. Zwiedzamy kościół i jedziemy dalej. W Domanicach na postoju pies kradnie moją (Łukasza) kromkę - bezczelność. W Ceskich Budejovicach okazuje się, że do mszy mamy 3 godziny, więc robimy zdjęcia, jemy pizzę i lody, zwiedzamy starówkę a potem leżymy nad Wełtawą. Po mszy jedziemy dalej, najpierw bardzo ruchliwą drogą. W Chlum możemy rozbić się na łące, mamy również dostęp do wody.

Dzień 6

No i zaczyna się ostatni dzień w Czechach. Początkowo jazda przez góry jest znośna, ale za wsią Brloh zaczynają się "rzeźnie". Jeden, drugi, trzeci podjazd, prawie każdy ma miejscami ponad 10%. Wynagradzają nam trochę górskie widoki. Po kilkunastu kilometrach pojawia się znak mówiący, że do Volar, miasta przed granicą droga jest zamknięta. Z mapy wynika, że objazd miałby jakieś minimum 40 kilometrów, więc niewiele się zastanawiając ruszamy zamkniętą drogą. Na całej długości (ponad 10 km) jest położony nowiutki asfalt. Jak się okazuje, nie mieliśmy żadnych problemów z przejechaniem. W Volarach robimy ostatnie zakupy za korony i w drogę do Niemiec. Aha, trochę dziwne jest to, że większość samochodów, które nas mijają, jest na rejestracjach nie niemieckich, ani czeskich a... holenderskich! Czesi musieli wydać chyba dobry przewodnik po kraju w tym języku.... Za przejściem granicznym troszeczkę podjazdu, a potem 8 km w 20 minut. Zatrzymujemy się na postój w Freyung. Dalej decydujemy, że warto zobaczyć Passau. Do Passau jedziemy główną drogą, troszkę przeszkadza ruch, ale za to jest cały czas z górki. W 1 h 35 minut pokonujemy 40 km dzielące nas od Passau. Tam decydujemy zanocować na campingu. Jak wielkie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że camping prowadzą... Polacy. Wieczorem zwiedzamy śliczne stare miasto oraz miejsce, gdzie Inn wpada do Dunaju. Wieczorem, gdy myjemy menażki (pamiętające czasy rodziców) jakiś Węgier pyta nas, czy jesteśmy Polakami. Zapytany, skąd wie, pokazuje na menażki i mówi, że ma takie same - kupił 20 lat temu w Warszawie. Po chwili rozmowy kończy łamaną polszczyzną: "Polak - Węgier dwa bratanki i do bitki i do szklanki". Robi się niemal rodzinnie. :-)

Dzień 7

Rano zwiedzamy katedrę, gdyż poprzedniego dnia był koncert i była zamknięta dla zwiedzających. Warto było poczekać, gdyż barokowy gmach kryje w sobie największe na świecie organy piszczałkowe. Robią wrażenie. Robimy pierwsze zakupy w Niemczech i od razu mało brakowało, a za 2 czekolady zamiast 1,3 euro zapłaciłbym 13. W Bad Birnbach spotykamy dwóch Bawarczyków. Okazali się sympatyczni, choć za Chiny nie mogliśmy się dogadać. Po postoju znajdujemy ścieżkę rowerową - Rottalradweg, która prowadzi nas przez kilkadziesiąt kilometrów. Niemal przy każdym postoju koło marketu zatrzymuje się ktoś przy nas, pyta skąd jedziemy, życzy nam powodzenia. Dojeżdżamy do Neumarkt St Veit, zastanawiając się co dalej, ponieważ odcinek między NSV a okolicami Monachium nie był zawarty na żadnej z naszych map. Na stacji benzynowej dowiadujemy się jak jechać - pozytywnie zaskakuje nas fakt, że do dzisiejszego celu pozostało około 20 kilometrów. Cały dzień towarzyszą na sielskie bawarskie widoczki - pola uprawne, małe wioski z domami z obowiązkowymi pelargoniami w oknach, i.... wszechobecny zapach gnojówki. W Lappach pytamy o miejsce pod namiot - dostajemy kawałek łąki, a na dodatek zostajemy zaproszeni na kolację.

Dzień 8

Rano dostajemy zaproszenie na śniadanie od gospodarzy przekazane przez ich 5 letnią córkę. Pyta nas po niemiecku: "czy mamy ochotę na kawę". Taaa, żaden z nas nie pije kawy, ale jej to wytłumaczyć? Dziewczę nie reaguje na żadne nasze odpowiedzi, dopiero, gdy zrezygnowani mówimy: "tak, mamy ochotę na kawę" uśmiecha się promiennie i biegnie do domu. Za chwilę siedzimy na tarasie i oglądając poranne mgiełki pijemy nieszczęsną kawę, zajadając się tostami. Ale "komu w drogę, temu w nosek nogę" i w niedługim czasie dojeżdżamy do Monachium. Z daleka widać charakterystyczny wieżowiec BMW. Zwiedzamy najpierw Englischer Garten i jemy tam śniadanie. Potem jedziemy do Parku Olimpijskiego. Oglądamy Stadion Olimpijski - trzeba przyznać, że robi wrażenie, wjeżdżamy na wieżę (jakieś 300m.). Miało być widać Alpy, ale nie było to nam jeszcze dane lekka mgiełka zrobiła swoje, ale widok i tak jest świetny. Poruszanie po mieście znacznie ułatwiają ścieżki rowerowe, poprowadzone wzdłuż prawie każdej ulicy. No i ta kultura kierowców... Oglądamy starówkę, a raczej próbujemy obejrzeć, gdyż towarzyszy nam chyba z 1000000 turystów. Wyjeżdżamy z miasta z przeświadczeniem, że jest tragicznie późno. W Alling decydujemy się na nocleg w lesie. Noc jest ciepła, więc nie rozkładamy namiotu, przykrywamy rowery tropikiem, żeby za bardzo nie błyszczały - i próbujemy zasnąć. Noce w lesie bez namiotu mają swój urok...

Dzień 9

No dobra, spaliśmy może ze dwie godziny. Przed wschodem słońca zbieramy się z mocnym postanowieniem, że odeśpimy nad jeziorem Ammersee. Jesteśmy tam o 9.00. Jemy śniadanie, a następnie "uderzamy w kimono". Gdy budzimy się o 11.00 słońce przygrzewa naprawdę solidnie, więc wędrujemy do wody. Jakieś 100 metrów od brzegu woda po kolana, ale za to bardzo ciepła.. No, ale w końcu trzeba ruszyć dalej. Upał staje się coraz bardziej nieznośny, ale na szczęście życzliwość ludzi napędza nasze rowery. Gdzieś dostajemy za darmo wodę, kobieta widząc nas stojących z mapą zatrzymuje samochód na środku skrzyżowania i pyta czy nam nie pomóc.... Nocleg znajdujemy w Unterthingau, tuż po tym jak 3 razy gubimy drogę. Gdy znajdujemy już tę właściwą, naprzeciw nam wychodzi kobieta z dziećmi - co szkodzi zapytać... Oczywiście dostaliśmy nocleg. Zostajemy podjęci olbrzymią kolacją z deserem, rozmawiamy po angielsko - niemiecku przez godzinę. Po raz pierwszy na wyprawie nie możemy usnąć z powodu zbyt pełnego żołądka....

Dzień 10

Drogi jak na Niemcy są wyjątkowo kiepsko oznakowane, więc kilka razy musimy pytać o drogę. W Kempten zwiedzamy starówkę Za miastem zaczyna się podjazd z serpentynami. A potem zjazd, zjazd, zjazd... Atmosfera jest trochę senna, musimy z tego powodu zatrzymać się na odpoczynek, ponieważ w pewnym momencie zaczynają nam się kleić powieki. Jedziemy główną trasą w kierunku Lindau i jeziora Bodeńskiego. W Lindau zwiedzamy niezwykle interesujące stare miasto na wyspie. Teraz trzeba znaleźć camping - myślimy, że tutaj ciężko będzie znaleźć gospodarzy, ale zaraz... najpierw trzeba było dopełnić jednego z celów wyprawy. Kąpiel w Bodensee. Po kąpieli jedziemy wzdłuż jeziora, i nawet nie zauważamy, kiedy jesteśmy już w Austrii. Nocleg znajdujemy na polu namiotowym - koszmarnie drogim.

Dzień 11

Od momentu wyjazdu z Bregencji do samej granicy ze Szwajcarią w St. Margarethen towarzyszy na ogromny ruch, który miejscami zmienia się w ogromny korek. Jedziemy szybciej od samochodów. Szwajcarski celnik widząc z daleka nasze paszporty macha, żebyśmy jechali dalej i w efekcie niemal nie zatrzymując się wjeżdżamy do Helwecji. Bardzo szybko znajdujemy ścieżkę rowerową nr 9, którą mamy jechać wzdłuż Renu. Na początek czeka nas 40 km zupełnie płaskiej drogi wiodącej nad rzeką. W Buchs przejeżdżamy most graniczny i już jesteśmy w Liechtensteinie. Tylko flagi wiszące na masztach przy moście pokazują nam, że jesteśmy już w innym państwie. Ten sam język, waluta. Robimy postój przy studni w Vaduz, podziwiając widok na zamek księcia Lichtensteinu. We Flums znajdujemy miłego Szwajcara, który udostępnia nam oborę rodziców, twierdząc, że może padać. Na szczęście gospodarz mówi dobrze po angielsku, gdyż jego rodzice mówią tak dziwną odmianą niemieckiego, że ciężko jest nam cokolwiek zrozumieć. Za chwilę zostajemy zaproszeni do jego domu, oraz dostajemy pozwolenie na wykąpanie się w jego basenie ogrodowym. Po kąpieli zostajemy zaproszeni na kolację, składającą się ze spaghetti, wina i moreli w sosie waniliowym. Gospodarz jak sam twierdzi bardzo lubi rozmawiać z cudzoziemcami, więc rozmawiamy przez dłuższy czas... o wszystkim.

Dzień 12

Rano zostaliśmy zaproszeni na śniadanie do rodziców naszego gospodarza. Wyjechaliśmy z Flums prosto na ścieżkę nr 9 Zaliczyliśmy kąpiel w Walensee, i ruszyliśmy wzdłuż jeziora. Trasa była przepiękna, najczęściej wiodła nad taflą jeziora. Po drodze mieliśmy okazję przejechać dwoma tunelami na ścieżce, tylko dla rowerzystów!!! W Rapperswill zwiedziliśmy zamek, który do lat 50 XX wieku był polską własnością, a obecnie mieści się tam Muzeum Polskie. Lekko znużeni upałem wykąpaliśmy się w Zurichsee Nocleg znaleźliśmy w Meilen (właściwie przedmieścia Zurychu) po długim szukaniu. Wszyscy wysyłali nas na plażę, ale w końcu na samym końcu wsi (albo na samej górze), dostaliśmy pozwolenie na rozbicie się na łące. Namiot rozbijamy z cudownym widokiem na Alpy - wcześniej siedzieliśmy pół godziny i podziwialiśmy.

Dzień 13

Dzień zaczął się wcześnie, bo próbowaliśmy wstać na wschód słońca, które wg naszych obliczeń powinno wstać dokładnie nad Alpami, co prawda słońce wstało obok, ale widok i tak był fajny. Decydujemy się jechać przez Zurych zamiast przez Lucernę i okazuje się, że nie był to zbyt trafiony pomysł, bo Zurych średnio nam się podoba. Wysyłamy maile (12 CHF/h) i jedziemy dalej. Wjeżdżamy na Route 5 i od tej pory jedziemy wzdłuż rzeki Aare. Widoki znad rzeki są śliczne. Przy okazji w przelocie zwiedzamy starówkę i most w Baden. Nocleg planujemy w Obergosgen. Napotkany mieszkaniec okazuje się być miejscowym szefem policji, po chwili rozmowy przynosi telefon, wybiera numer i daje Tomkowi mówiąc: "speak polish!" Okazuje się, że jego "freunde" jest Polką. Po 20 min przyjeżdża na rowerze, i z jej pomocą znajdujemy nocleg na ogromnej łące (co ciekawe szef policji proponuje na nocleg na dziko).

Dzień 14

Całą drogę jechaliśmy ścieżką wzdłuż Aary. Jechaliśmy cały czas szutrami, co jakiś czas przejeżdżając mostem na drugą stronę rzeki. Po drodze całkiem ładne widoczki na Aare, trzeba przyznać, że rzeczka jest malownicza. W Solothurn zwiedzamy stare miasto i katedrę Św. Ursusa. Oglądamy wielofunkcyjny zegar z XVIw. (pokazywał jakieś 10 różnych parametrów). Na polach polskie akcenty - w ciągu kwadransa naliczyliśmy jakieś kilkadziesiąt bocianów. Duże wrażenie zrobiło na nas zaparkowane w szczerym polu Porsche. W końcu po przejechaniu 1500 km z Polski dojeżdżamy do Nidau, znajdujemy dom ciotki i powitanie... nie ma powitania, w drzwiach czeka kartka. Ale w niedługim czasie pojawia się ciotka, i wreszcie możemy odpoczywać....

Dzień 15 -18

Korzystając z możliwości śpimy chyba do.... 9.00. Okazuje się, że właśnie, gdy my przyjeżdżamy w bloku zaczyna się remont pierwszy od 40 lat!! Wiercą od 7.00 rano, a na dodatek nie ma ciepłej wody. Dopiero około 15.00 wybieramy się na wycieczkę dookoła Bielersee. Po drodze zwiedzamy dość ciekawy półwysep (St Peterinsel), na którym istnieje rezerwat przyrody, i na którym, jak pisze przewodnik Pascala, J. J. Russeau spędził najszczęśliwsze chwile swojego życia. Wracamy, i znów się byczymy. Czynność ta staje się najważniejszą oprócz jedzenia w tych dniach. W następnych dniach robimy tylko krótkie przejażdżki, zwiedzamy Biel i okoliczne pagórki.

Zobacz też zapowiedź naszej najbliższej wyprawy: Bike2capes

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj