Nowa Zelandia 2002. Część III - ostatnia

Drukuj

8 stycznia 2003 - 11 etap Dunedin - Duntroon Aby przy wyjeździe z miasta uniknąć jazdy przez autostradę zdecydowaliśmy się skorzystać z równoległej bocznej drogi, którą znaleźliśmy na planie Dunedin.

Już po kilkuset metrach zmieniła się ona w szutrową ścieżkę i przez gęstwinę krzewów 6 kilometrowym podjazdem wyprowadziła nas poza miasto, gdzie mogliśmy już spokojnie włączyć się do ruchu na głównej drodze. W tej okolicy podjazdy i zjazdy były zdecydowanie dłuższe niż dzień wcześniej, choć nadal następowały jeden po drugim, upał był jeszcze większy, a przeciwny wiatr zdecydowanie silniejszy. Mogliśmy to odczuć szczególnie wtedy, gdy teren się w końcu wyrównał. Im bliżej wybrzeża jechaliśmy, tym bardziej wiało. Czasem po płaskiej drodze nie mogliśmy jechać szybciej niż 12-13 km/h.

Byliśmy już bardzo wycieńczeni i głodni, gdy dojechaliśmy wreszcie do zjazdu do małego portu Moeraki. Miejsce to jest znane ze względu na potężne kamienie o kształcie kul leżące na piasku przy brzegu i zalewane falami. Część z nich jest rozłupana na pół. Wyglądają jak skamieniałe jabłka porzucone tu kiedyś przez olbrzyma.

Posileni frytkami i zimną colą nabraliśmy sił do dalszej walki. Dawno już zdecydowaliśmy, że nie będziemy jechać wprost do Christchurch główną drogą, tylko zagłębimy się jeszcze raz w interior i sprawdzimy jak wyglądają najwyższe szczyty Alp Południowych od wschodniej strony. Droga, która mogła nas zaprowadzić nad górskie jeziora Pukaki i Tekapo miała swój początek kilkanaście kilometrów za miastem Oamaru. My jednak chcieliśmy jak najszybciej zjechać z drogi nr 1. Dlatego znaleźliśmy na mapie boczne drogi, które pustkowiami prowincji Otago mogły pozwolić uciec nam od „jedynki” już znacznie wcześniej. Ruch samochodowy spadł tam praktycznie do zera, jeśli nie liczyć pojedynczej ciężarówki, której kierowca prawdopodobnie zgubił drogę. Ponieważ zmieniliśmy znacznie kierunek jazdy i ponownie wjechaliśmy w niekończące się morze pagórków wiatr znacznie mniej nam dokuczał. Im dalej wjeżdżaliśmy w głąb lądu, tym okolica stawała się bardziej dzika i surowa. Wśród roślinności zaczęła dominować sucholubna trawa o nazwie „tussock”. Wzgórza często uwieńczone były naturalnymi, kamiennymi szańcami o oryginalnych kształtach. Na drodze napotkaliśmy tylko jedną osadę, gdzie koniecznie musieliśmy napełnić wodą nasze bukłaki. Tymczasem wioska sprawiała wrażenie, jakby dopiero co dotknęła ją katastrofa nuklearna. W trzech kolejnych domach słyszeliśmy muzykę płynącą z radia, na podwórzach leżały porzucone narzędzia gospodarcze, ale nikt nie odpowiadał na nasze pukania i głośne wołanie. Do jednego z domów pozwoliliśmy sobie nawet wejść, ponieważ drzwi były otwarte na oścież. Nikogo jednak nie zastaliśmy. Gdy byliśmy już prawie przekonani, że trafiliśmy do osady zombie, w jednym z domów na skraju wioski zauważyliśmy bawiące się dzieci. Byliśmy tam chyba nie lada ciekawostką, bo dzieciaki natychmiast popędziły po rodziców, a potem cały czas dziwnie nam się przyglądały. Zapasy wody jednak uzupełniliśmy i mogliśmy pojechać dalej. Po kolejnej godzinie pedałowania zamknęliśmy nasz skrót i dojechaliśmy do właściwej drogi, już daleko w głębi lądu. Nieco dalej rozbiliśmy nasz namiot na polu namiotowym w niewielkiej osadzie o nazwie Duntroon. Jako pomieszczenie, pełniące rolę świetlicy, kuchni i łazienki wykorzystano tam blaszany barak. Wszystkie sprzęty, które tam się znajdowały z pewnością pamiętały czasy młodości Sir Edmunda Hillary, ale nam to miejsce bardzo przypadło do gustu. Jedynymi naszymi sąsiadami byli staruszkowie spędzający emeryturę podróżując po wyspie przerobionym do celów mieszkalnych autobusem. Przed zaśnięciem próbowaliśmy jeszcze znaleźć na niebie krzyż południa, jednak ze wstydem musimy przyznać, że nam się nie udało. Dystans: 156 km Średnia prędkość: 15,8 km/h

9 stycznia 2003 - 12 etap Duntroon - Kanał Pukaki-Tekapo Wyjeżdżając z Duntroon na zachód minęliśmy niewielki, ale bardzo ładny kościółek. Nie jesteśmy teraz w stanie sobie przypomnieć, jakiego wyznania był to kościół, jednak na Nowej Zelandii natknęliśmy się na kościoły najprzeróżniejszych odmian chrześcijaństwa i nie tylko. O nazwach wielu z tych wyznań nie mieliśmy do tej pory nawet pojęcia.

Droga wiodła nas równolegle do koryta rzeki o nazwie Waitaki. Jest to rzeka o dużym znaczeniu gospodarczym dla tego kraju. Postawiono na niej kilka zapór, stworzono rozległe zbiorniki wodne i wybudowano elektrownie. Elektrownie wodne zapewniają Nowej Zelandii ponad 90% produkcji energii elektrycznej. Rzeka i stworzone na niej zbiorniki wodne położone są w stosunkowo wąskiej dolinie, którą z obydwu stron otaczają góry porośnięte zeschniętymi, żółtymi kępami traw. Droga prowadziła zboczami tych gór ciągle się wznosząc. Ułatwieniem był dla nas fakt, że wiatr dla odmiany wiał nam w plecy. Jechaliśmy dosyć szybko i po kilkudziesięciu kilometrach dogoniliśmy pierwszego kolarza, który jechał w tym samym, co my kierunku. Było to o tyle niecodzienne, że jak już wspominaliśmy wcześniej do tej pory wszyscy rowerzyści mijali nas z naprzeciwka. Ten, którego dogoniliśmy nazywał się Dennis Quinn i był amerykańskim dziennikarzem z Denver Business Journal, który na rowerze spędzał w Nowej Zelandii swój czteromiesięczny, bezpłatny urlop. Szybko nawiązaliśmy kontakt i przez następne kilkanaście kilometrów podróżowaliśmy wspólnie. Dennis wyjaśnił nam, że generalnie wszyscy kolarze okrążający Wyspę Południową objeżdżają ją w przeciwnym niż my kierunku. Wynika to podobno z ogólnie bardziej sprzyjającego układu wiatrów. On sam delektował się Nową Zelandią przejeżdżając średnio 50 km dziennie i zatrzymując się w miejscach, które przypadły mu do gustu. Dowiedzieliśmy się, że podobne „urlopy” organizuje sobie średnio co dwa lata i zjeździł już w ten sposób całą Amerykę i pół świata. Można pozazdrościć takiej pasji, choć z drugiej strony jest oczywiste, że nie każdego stać na taki styl życia i nie każdy ma możliwość otrzymania tak długiego urlopu. O ewentualnych problemach z wytłumaczeniem się z takich wyjazdów przed rodziną nawet nie wspominamy. Z wielu jego opowieści najlepiej zapamiętaliśmy historię ponad osiemdziesięcioletniej staruszki, którą spotkał w Stanach. Babcia okrążała USA na rowerze wioząc ze sobą cały swój dobytek i pokonując dziennie około 20 km. Z Dennisem rozstaliśmy się w Omarama - światowym centrum lotów szybowcowych. My skręciliśmy na północ w kierunku Lake Pukaki, a ponad pięćdziesięcioletni Amerykanin miał zamiar następnego dnia pojechać w kierunku Queenstown przez Lindiss Pass. Na pożegnanie zaprosił nas jeszcze do siebie, do Kolorado. Podobno okolice są tam bardzo podobne do tych, jakie mijaliśmy wspólnie tego dnia, tyle że teren położony jest już na starcie ponad tysiąc metrów wyżej.

Droga do Lake Pukaki nie była już tak komfortowa jak na początku dnia. Diametralna zmiana kierunku jazdy spowodowała, że wiatr uderzał w nas teraz z boku. Gdy po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach dojechaliśmy do Twizel niebo było już bardzo zachmurzone, a wzmagający się wiatr dmuchał nam prosto w twarz. Lake Pukaki, do którego dojechaliśmy z wielkim wysiłkiem jest malutką miejscowością leżącą nad wielkim jeziorem o tej samej nazwie. Tutaj rozpoczyna się kilkudziesięciokilometrowa „ślepa uliczka” wiodąca wzdłuż brzegów jeziora do podnóży Mt. Cook. Przy pięknej pogodzie doskonale widać z Lake Pukaki ten najwyższy szczyt na wyspie i sąsiadujące z nim inne giganty. Tego dnia mogliśmy tylko wypatrywać góry pomiędzy gęstniejącymi chmurami. Również bardzo oryginalny, seledynowy kolor wody w jeziorze nie był tak efektowny, jakim jest podobno w blasku słońca. Było to też jedyne spotkane przez nas miejsce, gdzie jak dowiedzieliśmy się, że woda w kranie nie nadaje się do picia. Tym większe podziękowania należą się paniom z informacji turystycznej, które podzieliły się z nami swoimi zapasami wody pitnej przywiezionymi z domu.

Tego dnia planowaliśmy dojechać jeszcze nad kolejne wielkie jezioro - Lake Tekapo, jednak huraganowy wiatr, który szarpał nami przez prawie trzydzieści kilometrów od opuszczenia brzegów jeziora Pukaki skutecznie wybił nam ten pomysł z głowy. Pod koniec jechaliśmy już tylko siłą woli szukając jakichkolwiek zabudowań, które mogłyby zapewnić nam schronienie przed wiatrem. Na tym pustkowiu były to tylko marzenia ściętej głowy. W końcu deszcz, który zaczął padać zmusił nas do rozbicia namiotu przy nasypie. Dystans: 155 km Średnia prędkość: 18,8 km/h

10 stycznia 2003 - 13 etap Kanał Pukaki-Tekapo - Mt. Somers Już od kilku dni każdy dzień rozpoczynaliśmy i kończyliśmy nacieraniem kolan rozgrzewającym żelem. Poprzedni dzień dał nam tak w kość, że ból w kolanach był tego ranka wyjątkowo mocno wyczuwalny. Nakładały się na to również inne dolegliwości: uszy i nosy mieliśmy spalone od słońca, drętwiały nam ręce od ściskania kierownicy wyrywanej przez wiatr, a całe ciało wydawało się nieporadne i „nieposkładane”. Było to szczególnie widoczne, gdy schodziliśmy z rowerów. Podczas jazdy wpadaliśmy w mechaniczny trans naciskania na pedały, który umożliwiał nam ciągłe poruszanie się do przodu z całym naszym bagażem. W ten sposób dojechaliśmy wzdłuż kanału łączącego Lake Pukaki i Lake Tekapo do brzegów drugiego z tych jezior. Od rana lekko siąpił deszcz, a niebo w całości było pokryte chmurami. Nad brzegiem jeziora zatrzymaliśmy się na śniadanie w tamtejszym centrum turystycznym, gdzie przez przypadek nawiązaliśmy znajomość z pracującym tam Słowakiem. Chłopak zauważył, że jeden z nas jedzie na rowerze marki Author i był pewien, że spotkał czeskich braci. Nieco się pomylił, ale wspólny język znaleźliśmy bez problemu.

W międzyczasie solidnie się rozpadało. Na szczęście po przejechaniu kilkunastu kilometrów nieco pofałdowanym terenem droga rozpoczęła opadać w kierunku odległej jeszcze równiny Canterbury. Tak przejechaliśmy w ekspresowym tempie przez Burke Pass i dojechaliśmy do Fairlie. „Bowl of chips” jak zwykle dodała nam sił oraz poprawiła nasze i tak niezłe tego dnia samopoczucie. W drogę do Geraldine udaliśmy się już bez zestawu przeciwdeszczowego. Teren trochę się pofałdował i znów mieliśmy przeciwny wiatr, jednak jechało nam się bez porównania lepiej niż dzień wcześniej. Szkoda tylko, że chmury wisiały tak nisko, bowiem ciągle poruszaliśmy się w bezpośredniej bliskości gór wysokich na prawie 2000 m n.p.m. i zapewne ominął nas niejeden piękny widok. Na rozjeździe dróg za Geraldine mieliśmy dwa wyjścia. Albo od razu pojechać w kierunku wybrzeża i później znów jadąc drogą nr 1 dostać się do Christchurch od południa, albo też ciągle podążając podnóżem gór zatoczyć szeroki łuk i wjechać do stolicy Wyspy Południowej „od zaplecza”. Bez wahania zdecydowaliśmy się na drugą z tych opcji i znaleźliśmy się na drodze nr 72 o obiecującej nazwie „Inland Scenic Route”. Przez rozległe lasy (podobne już bardziej do znanych nam z Polski) jechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i na nocleg wybraliśmy osadę Mt. Somers. Z mapy wynikało, że zaledwie kilka kilometrów w głąb lądu wznoszą się górskie szczyty. My widzieliśmy tylko przytulne pole namiotowe i chmury, z których znów zaczął padać deszcz. Dystans: 160 km Średnia prędkość: 21,1 km/h

11 stycznia 2003 - 14 etap Mt. Somers - Christchurch W interesujący sposób zorganizowano pole namiotowe w Mt. Somers, które opuszczaliśmy tego poranka. Nie było żadnej osoby, która sprawowałaby nad nim dozór. Jedynie na budynku łazienki zawieszona była skarbonka z informacją o odpłatności. Rozbicie na jedną noc namiotu kosztowało 2 dolary NZ, czyli odpowiednik 4 złotych. Z Mt. Somers wyruszyliśmy znów w deszczu jadąc zatopieni w morzu mgły z widocznością nie przekraczającą kilkudziesięciu metrów. Szkoda. Przez ostatnie dwa dni naszej podróży wyspa zakryła przed naszymi oczami piękno swoich krajobrazów. Trudno sobie wyobrazić, jak wiele stracilibyśmy, gdyby przez całe dwa tygodnie pogoda była właśnie taka.

Za Mt. Somers droga zauważalnie wznosiła się, aż do zjazdu w kierunku miejscowości Mt. Hutt. Jest to miejscowy kurort narciarski, oddalony zaledwie o kilka kilometrów od Inland Scenic Route, którą podążaliśmy. Kolejny znak, że góry musiały być tuż obok. Śniadanie zjedliśmy właśnie w tamtej okolicy przy dosyć ekskluzywnym pensjonacie, którego obsługa pozwoliła nam zaopatrzyć się w wodę. Przed piętrową rezydencją był tam urządzony spory ogród z egzotycznymi palmami, stawem i małym stadkiem różnych zwierząt domowych, mających stanowić dodatkową atrakcję. Wśród nich była też czarno-szara świnia sporej wielkości. Jedyny przedstawiciel tego gatunku, którego udało nam się na Nowej Zelandii spotkać.

W tamtej okolicy napotkaliśmy też pomnik wymarłego ptaka moa. Kiedyś żyło na Nowej Zelandii kilkanaście gatunków ptaków tego rodzaju. Przypomniały swoim wyglądem strusie z tym, że największy z nich - moa olbrzymi mierzył do 3 m wysokości, a jego waga sięgała 250 kg. Był to więc największy ptak, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi. Zgubiło go (i bardzo wiele innych gatunków tutejszych zwierząt endemicznych) kompletne nieprzystosowanie do ucieczki przed ludźmi i drapieżnikami. Przyroda na Nowej Zelandii przez miliony lat odizolowana od wpływów innych lądów zrealizowała swój własny model ewolucji. Wśród zwierząt dominowały tutaj całkowicie niezagrożone ptaki, z których wiele było nielotami. Ssaki reprezentowały jedynie dwa gatunki nietoperzy. Kiedy więc około roku 800 n.e. jako pierwsi ludzie pojawili się tutaj Polinezyjczycy moa stały się dla nich chodzącymi spiżarniami. Ptaki te zostały całkowicie wytępione w zawrotnym tempie, jeszcze zanim pojawili się tutaj pierwsi Europejczycy. O ich bytności i wyglądzie wiemy jedynie na podstawie odnalezionych skorup potężnych jaj, kości i szkieletów, które gromadzone były często w swego rodzaju masowych grobach. Świadczy to o skali, w jakiej mordowane były te zwierzęta. Stanowiły tak łatwe źródło pożywienia, że nikt nie starał się magazynować reszty z ogromu mięsa zdobytego podczas polowania. Łatwiej było zabić kolejnego moa. Po śniadaniu droga najpierw stromo opadła w wąwóz rzeki Rakaia, a następnie pokonaliśmy ostatni na tej wyprawie podjazd wdrapując się na grzbiet wąwozu, którym płynie ta rzeka. Potem już łagodnie zjeżdżaliśmy coraz niżej na równinę Canterbury okalającą Christchurch. W niewielkiej miejscowości Darfield zjedliśmy jeszcze ostatnią miskę frytek i krótko porozmawialiśmy z holenderską parą, która dopiero wybierała się na zwiedzanie Wyspy Południowej korzystając z bajerancko wyglądających poziomych rowerów. Jazda tego typu maszynami jest z pewnością bardziej komfortowa, ale ich cena jest również wielokrotnie wyższa od tradycyjnych rowerów średniej klasy. Goniąc się z burzowymi chmurami i przelotnie przyglądając się hodowlom lam i strusi afrykańskich dotarliśmy szybko do wielkiego cokołu z napisem Christchurch. Jeszcze tylko ponad godzina stracona na poszukiwanie pola namiotowego i podróż naszego życia musieliśmy uznać za zamkniętą. Bardzo chcielibyśmy jeszcze kiedyś wrócić na szlaki Wyspy Południowej, a przede wszystkim dotrzeć do Fiordlandu. Może jeszcze kiedyś nam się uda. Dystans: 132 km Średnia prędkość: 21,2 km/h

12-15 stycznia 2003 - Zwiedzanie Christchurch i Auckland oraz powrót do domu Niestety Christchurch nie pożegnało nas tak, jakbyśmy tego sobie życzyli. Przez dwie noce i półtorej dnia tam spędzonego ciągle słyszeliśmy szum lejącego się z nieba deszczu. Teraz dopiero uświadomiliśmy sobie, jak łaskawa była jednak dla nas kapryśna pogoda tej wyspy. Pierwszego wieczora udaliśmy się do tradycyjnego angielskiego pubu, gdzie omlet i kufel zimnego piwa wprowadziły nas w stan bliski euforii. Będąc w Christchurch udaliśmy się też do centrum tego miasta i w miarę możliwości postaraliśmy się je zwiedzić. Odwiedziliśmy również miejscowe Centrum Antarktyczne - jedno z trzech miejsc na świecie, z którego organizowane są regularne loty na Antarktydę. Obok części turystycznej mieściła się potężna amerykańska baza. Całość był zresztą położona w bezpośredniej bliskości lotniska, gdzie udało nam się przyspieszyć o dwa dni termin naszego odlotu do Auckland.

To był strzał w dziesiątkę. Auckland przywitało nas prawdziwie letnią pogodą. Nasz sprytny manewr nie byłby jednak możliwy bez zaproszenia, jakie otrzymaliśmy od Sylwka. Jest to Ślązak mieszkający od pewnego czasu w Auckland, który przeczytał w internecie o naszej wyprawie i nawiązał z nami kontakt zapraszając do swojego domu, jeśli tylko będziemy mieli taką możliwość. Dzięki jego gościnności mogliśmy przypomnieć sobie o pewnych bardzo miłych wygodach cywilizacji, do których niewątpliwe trzeba zaliczyć prysznic i łóżko. Auckland to prawdziwa metropolia. Mnóstwo tu ludzi, jest potężny ruch uliczny, są drapacze chmur, luksusowe samochody i jachty. Ale miasto to ma również swój niezaprzeczalny urok. Pełno tu egzotycznych drzew i zieleni. Są plaże, otaczający je z dwóch stron ocean, port. Piękny widok na symbol Auckland - Sky Tower oraz całe centrum mieliśmy podróżując promami kursującymi pomiędzy City a dzielnicami położonymi po drugiej stronie zatoki. Wielka frajda. Wieczorem wraz z naszym gospodarzem udaliśmy się na wzgórze o nazwie Mt. Victoria, gdzie podziwialiśmy urzekający zachód słońca ponad miastem oraz rozbłyskujące tysiące świateł tej metropolii. Na zakończenie naszej wizyty Sylwek zawiózł nas jeszcze na czarne plaże Piha. Okolica tej malutkiej osady położonej nad Morzem Tasmana 50 km na zachód od Auckland to kolejny cud natury, jaki zobaczyliśmy na Antypodach. Niestety nadszedł czas pożegnania się z Nową Zelandią. Po ponad dwóch tygodniach bardzo intensywnego pobytu musieliśmy udać się w drogę powrotną do mroźnej rzeczywistości. Zaprosiliśmy jeszcze Sylwestra do wspólnej degustacji tym razem polskiego piwa, gdy tylko odwiedzi on ojczyznę. Ponad trzydzieści godzin później wylądowaliśmy na Okęciu w styczniową, zimną noc. W domu byliśmy nad ranem. W zasadzie zdążyliśmy się tylko wykąpać i na chwilę zmrużyć oczy i poniedziałek przywitał nas za biurkami w naszej pracy. Zobacz też: Nowa Zelandia 2002. Część I. Nowa Zelandia 2002. Część II. oraz zapowiedź najnowszej wyprawy Andrzeja i Adama! Rowerem Przez Islandzkie Bezdroża.

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj