Wiosennozimowe Tatry i Podhale

Drukuj

Tatry. Jedyne w Polsce góry o charakterze alpejskim. Równie piękne, co niebezpieczne i nieprzewidywalne. <br />

Tatry. Jedyne w Polsce góry o charakterze alpejskim. Równie piękne, co niebezpieczne i nieprzewidywalne.
Tych, którzy je lekceważą potrafią surowo ukarać. Lubią być kapryśne, kryjąc często w gęstych chmurach i strugach deszczu swoje największe uroki. Dzięki swej niebywałej urodzie były od zawsze natchnieniem dla artystów oraz miejscem, do którego zdążało wielu chcących przeżyć coś rodzaju mentalnego wyciszenia (z tym wyciszeniem, to w sezonie turystycznym jednak różnie bywa). To wszystko sprawiło, że stały się jedną z głównych atrakcji turystycznych w Polsce. Niestety. Jest to atrakcja w bardzo małym stopniu dostępna dla turystów na dwóch kółkach. Być może sytuacja w niedalekiej przyszłości zmieni się na lepsze. Na razie jednak trzeba się cieszyć z tego, co mamy i korzystać z niewielu tras, które są dostępne dla rowerzystów.

Od dawna planowaliśmy zimowy wypad w Tatry. Kilka razy już prawie wszystko było dopięte na ostatni guzik, ale w ostatnim momencie coś nam nie wychodziło i odkładaliśmy plany na później. W końcu okazało się, że przez nasze marudzenie i niezdecydowanie skończyła się zima… jak się później okazało tylko ta kalendarzowa. Pod koniec marca mieliśmy już dość siedzenia w Krakowie i jeżdżenia ciągle tymi samymi trasami. Potrzebowaliśmy świeżego, górskiego powietrza i nowych wrażeń. Zapakowaliśmy więc rowery na dach samochodu i ruszyliśmy do Chochołowa. Zajechaliśmy na miejsce późnym wieczorem. Gospodarza już nie było, ale zostawił nam klucz w drzwiach. Rozpakowaliśmy bagaże, strzeliliśmy po kontrolnym browarze i poszliśmy spać. Prognozy pogody nie były zbyt zachęcające. Poranne promienie słońca ucieszyły nas więc ogromnie. Szybko się pozbieraliśmy i ruszyliśmy (tym razem już na rowerach) w kierunku Zakopanego. Słońce jednak szybko skryło się za chmurami, a kawałek za Witowem dorwała nas śnieżna nawałnica. Zaczął wiać bardzo silny wiatr i nasze twarze smagane były rozpędzonymi grudkami lodu. Czułem się trochę jakby ktoś wbijał mi szpilki w policzki.
Śnieżyca ustała, gdy wjeżdżaliśmy do Zakopanego. Niestety góry zasnuły się chmurami i tylko co jakiś czas mogliśmy ujrzeć posępną sylwetkę górującego nad miastem Śpiącego Rycerza. Skręciliśmy na Kuźnice, a potem na rondzie w lewo w kierunku Łysej Polany. Warunki zrobiły się trochę trudniejsze, ponieważ na szosie zalegał jeszcze śnieg i lód, ale mimo tego, bez żadnych problemów dojechaliśmy do wylotu Doliny Suchej Wody. Pilnujący go strażnik bardzo miło nas przywitał i oświadczył, że tamtego dnia nie musimy płacić za wstęp do Tatrzańskiego Parku Narodowego. „Łooo panie! Nie macie szans!” odpowiedział jednak na pytanie o możliwość wyjechania na rowerze pod Murowaniec. Okazało się, że jednak grubo się mylił. Siedmiokilometrowa trasa prowadząca przez „głuchy smrekowy las”, była przejezdna prawie w całości. Poza tym ruch turystyczny był znikomy i spotkaliśmy może w sumie ośmiu turystów. Marcin miał tylko mały problem z wyrobionym blokiem, który zapychał się śniegiem i nie pozwalał się wpiąć w lewy pedał. Mniej więcej 2 km przed schroniskiem pogoda się znów schrzaniła i zaczął padać gesty deszcz. Chwile jednak później suszyliśmy się już na wysokości 1500 m n. p. m. i przy szklaneczce złotego napoju omawialiśmy dalszy plan działań. Warunki tego dnia okazały się dla nas bardzo łaskawe. Szczerze mówiąc spodziewałem się większych trudności, tym bardziej, że dwa tygodnie przed nami chłopaki z Krowy, z powodu dużych ilości śniegu nie byli w stanie podjechać i większość drogi musieli pokonać z buta.
Nikt nie lubi wracać ta samą drogą, ale innej możliwości za bardzo nie mieliśmy. Co prawda przez chwilę zastanawiałem się nad zjazdem nartostradą, ale mając na uwadze dobro świstaków, kozic i niedźwiedzi, rozmoknięty śnieg, w którym pewnie byśmy się zapadli oraz wysokie kary za takie wykroczenia zdecydowaliśmy, że wrócimy, tak jak przyjechaliśmy, czyli Suchą Wodą. Frajda podczas zjazdu była ogromna. Pędziliśmy na złamanie karku oblodzonymi koleinami wygniecionymi przez samochód terenowy. Wszystkie zakręty braliśmy poślizgiem. Nawet nie liczyłem ile gleb zaliczyliśmy. Były to jednak bardzo miękkie lądowania i nic nam się nie stało.
Po zjeździe z Murowańca byliśmy już trochę zmęczeni i zdecydowaliśmy się na powrót do naszej bazy w Chochołowie. Uwinęliśmy się z tym szybko, bo w miedzy czasie zaczął nam w plecy wiać halny. Wieczorem natomiast wyskoczyliśmy na Słowację do miasteczka Oravice słynącego z gorących, leczniczych źródeł. Za 290 SK przez trzy godziny moczyliśmy się w mętnej, prawie czterdziestostopniowej wodzie. Po tym zabiegu, wszystko już przestało mnie boleć. Co więcej, przestało mi się cokolwiek chcieć i naprawdę nie wiem, jakim cudem udało mi się o własnych siłach wyjść z basenu. Solidna porcja wyprażanego syra z hranolkami i tatarską omaćką dodatkowo spowodowała, że jedyne, o czym byłem w stanie myśleć to wygodne łóżko. Po powrocie do naszej kwatery dokonaliśmy jeszcze dzieła autodestrukcji zakupionym u naszych południowych sąsiadów Keltem i polegliśmy w łóżkach. Rano wstałem jak nowo narodzony. Ciepłe źródła jednak działają! Poszedłem na 8:00 do kościoła, ale okazało się, że msza się już skończyła. Zapomniałem o cholernej zmianie czasu!
Po solidnym śniadaniu spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy na kolejną wycieczkę. Termometr w fullwypasionym pulsometrze Marcina wskazywał 12 stopni na plusie. Świeciło piękne słońce i rozważaliśmy nawet jazdę w samych bluzach. W końcu jednak zrezygnowaliśmy z tego pomysłu (i dobrze, bo pod koniec dnia pewnie byśmy zamarzli bez kurtek). Przy tak wysokiej temperaturze śnieg zaczął się gwałtownie topić. Nie było więc sensu wjeżdżać w teren, bo na pewno byśmy w nim ugrzęźli. Wybraliśmy więc opcję szosową. Skierowaliśmy się w stronę Czarnego Dunajca, by następnie odbić na Nowy Targ. Halny tak dawał nam w plecy, że ten trzydziestokilometrowy odcinek pokonaliśmy w niecałą godzinę. Po drodze mogliśmy podziwiać pasmo Tatr w całej swojej okazałości.
„Jokie pikne mocie rojtuzy!” wykrzyknął mały góral, gdy zobaczył nas wjeżdżających do Białki Tatrzańskiej. Pogoda była tak wspaniała, że postanowiliśmy trochę poopalać się na Kotelnicy. Chcieliśmy zrobić sobie fotkę na stoku, ale od razu dostawił się do nas jakiś Rambo pilnujący porządku. Koleś był uzbrojony po zęby, co najmniej jakby miał za zadanie bronić górki przed zmasowanym atakiem Talibów. Woleliśmy więc nie wdawać się z nim w polemikę i grzecznie zmyliśmy się z jego pola rażenia. Kolejna na trasie znalazła się Bukowina Tatrzańska. Podjazd był do niej solidny i chyba pierwszy raz tego dnia (poza spotkaniem z Johnem Rambo) skoczyło nam porządnie tętno. Zostaliśmy jednak szybko nagrodzeni za nasz wysiłek przepięknym widokiem na ośnieżone, ostre szczyty. Droga miejscami przypominała te znane z alpejskich przełęczy. Jechaliśmy w wyciętym w śniegu, głębokim na jakieś 2 metry tunelu. Wrażenia były niesamowite.
W okolicach Głodówki zaczęła się jednak łamać pogoda. Powiało zimnem i od razu temperatura spadła o kilka stopni. Doceniliśmy wtedy nasze ciepłe kurtki, które do tamtej chwili stanowiły głównie zbędny bagaż. Ciemne chmury nie wróżyły nic dobrego, więc woleliśmy nie ryzykować i zamiast w kierunku Łysej Polany skręciliśmy w stronę Zakopanego. W mgnieniu oka z 14 zrobiło się 8 stopni i temperatura ciągle spadała. Tą samą drogą, co poprzedniego dnia dojechaliśmy do świętego miejsca wszystkich fanów naszego narodowego sportu, czyli Wielkiej Krokwi. Wtedy z Warszawy zadzwonił Bon Scott, który miał z nami jechać, ale się biedaczysko niestety rozchorował. Rozmowę przerwał nam jednak nagły atak deszczu. Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie i zimno. Czekaliśmy na jakiś porządny podjazd, żeby trochę się rozgrzać. Tuż za tablicą informującą, że Zakopane właśnie się skończyło rzuciliśmy po raz ostatni podczas tej wycieczki spojrzenie na Giewont.
Zimna woda z błotem pryskała nam po twarzach i odliczaliśmy już tylko kilometry, które zostały nam do naszej chatki. Jeszcze przed Witowem Marcin wyszedł na zmianę. Wtedy zauważyłem, że ma zupełnie rozpięty plecak, w którym wiózł klucze do naszej kwatery. Padł na nas blady strach, gdy okazało się, że nie możemy ich znaleźć. Już zacząłem nawet obmyślać plan włamania (nasz gospodarz gdzieś wyjechał). Poza tym okazało się, że pod wpływem wody z oscypków zakupionych w Białce zaczęła schodzić farba, albo coś w tym stylu. Generalnie nie wyglądało to zbyt apetycznie, wywaliliśmy więc oscypki do lasu (może świstaki po ich zjedzeniu nie pozdychają…). Klucz się w końcu znalazł i więcej emocji tego dnia nie było, no może poza tym, że w czasie powrotu do Krakowa zaczęła szwankować elektronika od wtryskiwaczy w silniku i już mieliśmy wzywać pomoc drogową… Wniosek z wycieczki jest jasny. W Tatry i na Podhale warto jechać o każdej porze roku. My zwiedziliśmy jedynie małą część tamtejszych terenów. Co prawda Tatrzański Park Narodowy jest właściwie dla nas zamknięty, ale na brak terenów do jazdy w jego okolicy nie można narzekać. Poza tym, dla amatorów wysokogórskich rowerowych wspinaczek nasi sąsiedzi Słowacy udostępnili kilka bardzo ciekawych szlaków (mam nadzieję, że napisze o nich wkrótce). Nie pozostaje m nic innego jak zachęcić wszystkich do odwiedzenia tego pięknego kawałka Naszej Polskiej Ziemi! Foto: Szeryf&Ampi

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj