„…Spełnienia marzeń …”, któż z nas nie słyszał tego sformułowania z od swoich bliskich? Wyprawą do Norwegii spełniliśmy swoje marzenia. To właśnie najpiękniejszy moment w marzeniach. Spełnienie i realizacja tego czego się pragnie we śnie i na jawie. Norwegia, kraj tysiąca fiordów, gór i wijących się pomiędzy nimi dróg. Lato 2010 roku to pamiętna data, kiedy udało nam się „dopiąć” wszystkie szczegóły i wyruszyć na rowerowy podbój norweskich szlaków turystycznych. Codzienne, mozolne i wyczerpujące wspinaczki niemalże zawsze zwieńczone były pięknymi widokami dodającymi energii na kolejne etapy wyprawy.
Pomysł na wyprawę do Norwegii był efektem chwili. Wystarczył jeden spontaniczny telefon od kolegi organizującego tę wyprawę z krótkim pytaniem: „Jedziesz do Norwegii?” Odpowiedź była zdecydowana i konkretna, a kilka dni później miałem już w ręce dwa bilety na samolot, mapę środkowej Norwegii - i ogólną koncepcję trasy, którą można było streścić słowami "przez góry, na północ."
Dni do daty wyjazdu upłynęły bardzo szybko. Głównie z tego względu, że czasu było niewiele a przygotowań mnóstwo. Plany trasy opracowywaliśmy na szybko, korzystając z pomocy naszego kolegi norweskiego pochodzenia i modyfikując je kilkakrotnie. W pierwszym wariancie planowania trasy nie uwzględniliśmy przewyższeń z jakimi przyszło by nam się zmagać, w drugim nie przewidzieliśmy, że nie wszystkimi górskimi tunelami mogą poruszać się rowerzyści.
Po krótkim locie, Norwegia przywitała nas zgodnie z naszymi oczekiwaniami - chłodną mżawką. Złożenie rozkręconych na czas transportu rowerów oraz przepakowanie bagaży zajmuje nam prawie 2 godziny. Z położonego 30km od Bergen lotniska wyjeżdżamy około północy i porządnymi drogami rowerowymi ruszamy przed siebie. Po pewnym czasie znajdujemy niewielką polankę osłoniętą od drogi drzewami i po prostu rzucamy rowery w trawę, a sami kładziemy się obok nich chłonąc energię dziewiczych i odludnych rejonów tego wspaniałego regionu. Rankiem następnego dnia dojeżdżamy do Bergen i z perspektywy rowerowego siodełka zwiedzamy to blisko tysiącletnie miasto będące niegdyś stolicą Norwegii. Miasto, skupione wokoło portu, kipi życiem i pomimo tego, że jest położone w terenie dość górzystym i nosi tytuł najbardziej deszczowego miasta Norwegii widać tu tłumy spacerowiczów jak i rowerzystów. Nasz kolejny etap to wędrówka wzdłuż drogi E39, jadąc przez większość czasu po drogach rowerowych i tocząc nierówną walkę z silnym wiatrem. Po drodze przejeżdżamy przez pierwsze dłuższe tunele. W późnych godzinach wieczornych dochodzimy do wniosku, że dalej nie chce nam się jechać i rozbijamy namiot pod kamiennym murem kościółka w Vaksdal, z przepięknym widokiem na fiord. Pomimo bardzo późnej pory dnia, nasze zegarki wskazywały godzinę 23:00 cały czas jest jeszcze jasno. Ot taka norweska okołobiegunowa przypadłość…
Kolejny dzień wędrówki rozpoczynamy niespotykaną ciszą, spokojem wśród kwitnących wzdłuż drogi kolorowych kwiatów korzystających z krótkiego, norweskiego lata. Wizerunek ten sprawia, że ten odcinek uznaliśmy za jeden z najpiękniejszych etapów naszego wyjazdu. Na obiad zatrzymujemy się u stóp największego ze spotkanych tego dnia licznych wodospadów - nabranie z niego wody, tak by nie dać się porwać przez nurt stanowi nie lada wyczyn a hałas spadającej wody sprawia, że wszelkie inne odgłosy przestają istnieć. Rozleniwieni słońcem, które w końcu wyszło zza chmur, zasypiamy pod wodospadem, nie przejmując się tym, że pewnie znów przyjdzie nam jechać w nocy. Pod wieczór, po kilku godzinach jazdy w górę rzeki, gdy wydaje nam się, że już za chwilę dotrzemy do niecierpliwie wyczekiwanego długiego zjazdu ze szczytu, prowadzącego nas prosto na kemping stwierdzamy, że źle odczytałem mapę - zjazd owszem będzie, ale dopiero za przełęczą, na którą musimy wspiąć się jeszcze ponad 400 metrów do góry. Trudny i w sumie niespodziewany podjazd znacznie obniża nam morale ale humor poprawia nam się po drugiej stronie góry, gdy ścigamy się ze sobą i z owcami zjeżdżając po serpentynach o nachyleniu 10%. Późno w nocy dojeżdżamy do kempingu. Udaje nam się zdążyć rozbić namiot tuż przed nadejściem ulewy, która trwa do rana. Nocna ulewa zmusiła nas niestety do spakowania mokrego namiotu. Ruszamy w dalszą drogę w kierunku miejscowości Vossevangen, mając w planie przeprawę przez góry do Myrdal. Cały czas podróżujemy trasą rowerową poprowadzoną wzdłuż E16. Spotkana w Vossevangen pod marketem para lokalnych rowerzystów wyprowadza nas z miasta w pożądanym kierunku - znów porzucamy główne drogi i udajemy się w górę niosącej ogromne masy wody rzeki Vosso, będącej popularnym miejscem uprawiania kajakarstwa górskiego. Wieczorem opuszczamy wygodne i gościnne drogi asfaltowe i dojeżdżamy do hostelu, gdzie dowiadujemy się, że jedyna możliwość na przedostanie się przez góry to skorzystanie z pociągu i przejazd tunelem. Niestety, ostatni tego dnia pociąg już odjechał. Podobno przez góry prowadzi też szlak pieszy, ale nikt nie jest nam wstanie udzielić dokładnych informacji na temat przebiegu i jakości szlaku. Po kilku rozmowach z „tubylcami” wcale nie jesteśmy mądrzejsi o niezbędną dla nas wiedzę. Po chwili zastanowienia doszliśmy do wniosku, że do odważnych świat należy… Nie dajemy się zniechęcić i wyposażeni w dokładną mapę okolicy jedziemy dalej.
Wiodąca w górę kamienista droga kończy się po kilku kilometrach na stacji kolejowej Uppsete. Pomimo upływu czasu nadal nie mogliśmy się przyzwyczaić, że noc zapada tutaj zdecydowanie później niż w Polsce. Spać nam się jeszcze nie chce, przecież ciągle jasno. Odnajdujemy więc początek szlaku i postanawiamy spróbować przeprawić się na drugą stronę gór na własną rękę. Czy to na pewno dobra decyzja? Szybko okazuje się, że norweskie szlaki piesze wyglądają jednak inaczej niż te, do których przyzwyczaiły nas polskie góry - tutaj nie da się prowadzić roweru i to nawet po zdjęciu z niego sakw. Na zmianę nosimy bagaż i pojazdy po wąskiej, błotnistej i zasypanej wielkimi kamieniami górskiej ścieżce, mozolnie pokonując we mgle i mżawce kolejne metry. Przeliczam tempo marszu, sprawdzamy mapę i już wiemy, że to był naprawdę kiepski pomysł. Perspektywa całonocnej ciężkiej przeprawy przez góry wcale nas nie nastraja optymistycznie, rezygnujemy i wracamy po własnych śladach na stację kolejową, ociekając wodą i błotem. I tutaj jaka miła niespodzianka. Rzecz niemalże niespotykana w naszym kochanym kraju! Mała stacyjka kolejowa otwiera przed nami swoje podwoje, w środku działa ogrzewanie, jest bieżąca, czysta woda a w drzwiach wita nas Karl, młody belgijski podróżnik, który tak jak my przemierza rowerem Norwegię. Na wspólnych opowieściach o podróżach czas mija niesamowicie szybko. Nawet nie zorientowaliśmy się jak szybko upływa noc. Hitem wieczoru stała się nasza opowieść o naszej nietrafionej decyzji.
Piąty dzień wyprawy rozpoczyna się cudownie. Krótko ujmując tego dnia na szczęście pogoda nam sprzyja. Pakujemy się do pociągu i niespełna pół godziny później jesteśmy w Myrdal - położonej na wysokości 865m n.p.m. stacji końcowej biegnącej z Flåm linii kolejowej Flåmsbana - jednej z najbardziej stromych linii kolejowych świata i wielkiej atrakcji turystycznej. Po kilkugodzinnym pedałowaniu w towarzystwie szumu wody rzeki o wodzie tak czystej, że pomimo znacznej głębokości widać wyraźnie kamienne dno, po którym płynie. Ciężko znaleźć lepsze miejsce na posiłek - w zasięgu wzroku kilka wodospadów. Dalsza droga to asfaltowy, długi i bardzo szybki zjazd do Flåm. Żeby dostać się na druga stronę fiordu, do Sogndal, można pojechać albo najdłuższym, prawie 25km tunelem świata - Lærdal Tunnel, jednak jest niedostępny dla rowerzystów albo na około - starą drogą przez góry, pokonując 1500 metrów przewyższenia. Raz na dobę pływa też turystyczny prom, a my mamy tyle szczęścia, że przyjeżdżamy akurat na 2 godziny przed jego odpłynięciem. Szybko kupujemy bilety a pozostały czas spędzamy wśród tłumów turystów, chodząc po sklepach z pamiątkami podziwiając kilkaset odmian trolli i wygrzewając się na słońcu. Około godz.18 jesteśmy już po drugiej stronie - wypakowujemy rowery i ruszamy wzdłuż brzegu fiordu. Już zaczęliśmy się przyzwyczajać do zaskakujących niespodzianek czekających na rowerowych turystów w Norwegii. Przez ostatnich kilka dni mieliśmy ich dostatek. Ten dzień nie mógł być inny od poprzednich i tym razem trafiamy też na najbardziej niesamowitą drogę rowerową jaką widziałem - po wybudowaniu nowego tunelu, biegnąca nad fiordem dwupasmowa droga została po prostu zamknięta dla ruchu samochodowego i oznaczona jako droga rowerowa. Dziwnie się czuliśmy jadąc samym środkiem. Przez pierwsze kilkaset metrów zerkam co pewien czas za siebie - ale nie, żadnego samochodu. W zasadzie to w ogóle nikogo - cała droga dla nas. Jadąc na północny zachód, wzdłuż jeziora w stronę lodowca Jostedalsbreen, będącego największym lodowcem kontynentalnej Europy po drodze kilkakrotnie trafiamy na intensywne, przelotne deszcze. Ostatni odcinek trasy do lodowcowej doliny to nieutwardzona droga pomiędzy wysokimi, górskimi ścianami. Droga, którą musieliśmy dzielić nie tyle z innymi użytkownikami dróg świadomymi obowiązujących przepisów ruchu drogowego, co ze stadami owiec.
Nasz następny dzień norweskiej przygody rozpoczął się od niespodziewanej pobudki. Urządziła nam ją para myśliwców przelatujących na bardzo małej wysokości. Świadomość, że to będzie jeden z trudniejszych dni wyprawy wcale nie napawała nas zachętą do szybkiego spakowania obozowiska. Po tych kilku dniach bardzo zmiennej pogody z przewagą deszczy o rzadko spotykanej w naszej strefie klimatycznej intensywności i mozolnych wspinaczek na szczyt gór skandynawskich zaczęło nas dopadać zmęczenie. Przed nami seria serpentyn i podjazdów, które z poziomu morza mają nas wyprowadzić na wysokość ponad 1400m. Morderczy podjazd z pełnymi ekwipunku sakwami daje nam bardzo mocno w kość - wleczemy się kilka godzin na najniższych przełożeniach, a z każdym kilometrem robi się coraz wyżej, zimniej i wietrzniej. Na szczęście pogoda tego dnia jest po naszej stronie. Wysokie chmury pozwalają podziwiać krajobraz - a naprawdę jest na co patrzeć. Widoki sprawiają, że jazda jest prawdziwą przyjemnością. Do wysiłku motywują nas też kierowcy wyprzedzających nas z rzadka samochodów - całkiem sporo z nich macha do nas, klaszcze bądź pokazuje podniesiony kciuk - niby drobiazg, ale dodaje nam to wiele sił. Dojeżdżamy w końcu na płaskowyż, gdzie pomimo przejmującego zimna, znacznej wilgotności i potęgującego chłód wiatru robimy dłuższy postój. Płaskowyż, po którym jedziemy, smagany jest silnym wiatrem od lodowca, więc zakładamy na siebie większość ciepłych ubrań. Dojeżdżamy do kolejnych serpentyn - na szczęście te prowadzą już w dół, a po pewnym czasie przechodzą w długi, prawie prosty zjazd. Tu puszczamy klamki i lecimy w dół ciesząc się prędkością. Zapada zmierzch, a do celu mamy jeszcze około 20 km po płaskim. Szybko docieramy do kempingu w Lom.
Lom to ładne, małe miasteczko o długiej historii. Prawie cały dzień poświęcamy na zwiedzanie i odpoczynek po męczącej wspinaczce dnia poprzedniego. Górskie serpentyny zdające się nie mieć końca dały nam mocno w kość. Nasze łydki marzyły o dniu relaksu i odpoczynku. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od pochodzącego z XII wieku i robiącego spore wrażenie kościoła klepkowego Lom Stavkirke, poprzez skansen, gdzie zapoznajemy się porośniętymi trawą drewnianymi chatami i niełatwymi warunkami życia dawnych rolników, aż do prywatnego muzeum minerałów. Wieczorem ruszamy na zachód ruchliwą drogą 15, jadąc w górę rzeki Visa. Jest to rzeka o charakterze górskim i co jakiś czas widzimy ekipy kajakarzy bądź ludzi uprawiających rafting. Droga wspina się łagodnie na wysokość prawie 1000 m n.p.m., gdzie około godziny 23 rozbijamy obóz nad górskim jeziorem. Tej nocy nie było nam dane się wyspać. Porywisty wiatr, deszcz, chlupot fal o kamienie tuż przy namiocie i koszmarne zgrzytanie jakiegoś żelastwa z sąsiadującej z nami automatycznej stacji meteorologicznej nie dały nam odpocząć. W dodatku rano latające krwiożercze komary czekały na nas tuż za powłoką namiotu. Pakujemy się w mżawce i wyruszamy w dalszą trasę. Jedzie nam się ciężko, na E15 panuje spory ruch a w dodatku rozpadało się na dobre. W końcu skręcamy na spokojniejszą drogę 63 i wjeżdżamy w obszar bardzo surowego krajobrazu - góry pokryte śniegiem, pionowe urwiska o wysokości kilkuset metrów i znaki zakazu zatrzymywania się z powodu spadających kamieni. Jest 7°C i zacina zimnym deszczem, więc kiedy dojeżdżamy do znajdującego się u podnóża góry Dalsnibba hoteliku, robimy dłuższą przerwę w kawiarni.
Wszechobecne norweskie fiordy są nie lada atrakcją krajobrazową do każdego turysty. Ściany fiordu Geiranger są bardzo strome i spływają po nich liczne wodospady, sam fiord jest zaś na tyle głęboki, że mogą do niego wpływać naprawdę duże jednostki wodne. Tym razem pozwoliliśmy sobie na pieszą wędrówkę po okolicznych atrakcjach krajobrazowych. Idziemy szlakiem, który prowadzi nas za wodospadem - wąska i mokra półka otoczona z jednej strony ścianą skał a z drugiej ścianą wody robi na nas ogromne wrażenie. Jest już sporo po południu, więc wracamy do rowerów, ponownie zjeżdżamy na dół i po obiedzie, ruszamy w stronę Drogi Orłów (Orneveggen), której 11 ciasnych serpentyn wspina się na wysokość 620m n.p.m. Dalej już długi, spokojny zjazd w dół aż do promu w Eidsdalen. Po przeprawieniu się na drugą stronę znajdujemy się w norweskim zagłębiu truskawkowym - pomimo późnej pory staramy się wyjechać stamtąd jak najszybciej i w końcu niewiele przed północą znajdujemy dogodne miejsce na nocleg w pobliżu małej elektrowni wodnej. Głównym punktem kolejnego dnia jest przejazd przez Trollstigen - słynną Drogę Troli, będącą najbardziej widowiskowym zbiorem serpentyn w Norwegii. Pogoda niestety tym razem nie jest dla nas łaskawa i od rana podróżujemy w deszczu a wraz z nabieraniem wysokości wjeżdżamy w chmury. Nie jest nam dane zobaczyć słynnej Ściany Trolli (Trollveggen), wysokiego na kilometr pionowego klifu (największego w Europie) i kultowego miejsca base jumperów.
Deszcz leje non stop. Pogodziliśmy się już z faktem, że nie ma szans na poprawę pogody. Wszystkie ubrania i buty mamy mokre, więc w zasadzie jest nam wszystko jedno jak mocno pada. Odbijamy w stronę Rødven i nadkładamy 20 km, by zobaczyć znajdujący się tam kościół słupowy z XII w. Kompletnie przemarznięci kręcimy kolejne kilometry. To jest chyba najbardziej kryzysowy moment wyjazdu. Ratuje nas suszarka do rąk na stacji benzynowej, która pozwala nam się ogrzać na tyle, by pojechać dalej. Pod wieczór zaczyna się przejaśniać i kiedy tuż przed północą dojeżdżamy na kemping w Molde, widać już nawet trochę czystego nieba.. Poranek daje nam odetchnąć od ulewnych deszczy i wyruszamy na północ, w stronę gór i położonego tam Kościoła Trolli (Trollkirka), czyli jaskini, której główną atrakcję stanowi podziemny 14 metrowy wodospad. Po długich zmaganiach z przeciwnym wiatrem, około godz.17 zjeżdżamy z drogi, zostawiamy rowery i ponad godzinę wspinamy się 500 metrów w górę idąc kamienistym szlakiem wzdłuż strumienia. Wyposażeni w darmowe mapki z gablotki na szlaku, kolejną godzinę zwiedzamy jaskinię i jej okolice. W drodze powrotnej znów zaczyna siąpić deszcz, przez co kamienie na szlaku stają się śliskie, momentalnie przybywa również błota. Ruszamy dalej, w stronę Atlantyku, licząc na zachód słońca nad oceanem. Niestety, spóźniliśmy się jednak trochę na to widowisko, ale za to znajdujemy dogodne miejsce na nocleg wśród wrzosowisk. Wczesna pobudka, pakujemy się i ruszamy wzdłuż brzegu oceanu jadąc Drogą Atlantycką - cudzie nowoczesnej inżynierii drogowej, który łączy ośmioma długimi mostami niewielkie wysepki. Wrażenie jest takie, jakbyśmy lecieli nad otwartym morzem.
Kolejny etap podróży to rejs katamaranem z niedużego nadmorskiego Kristiansund rozrzuconego na kilku wyspach do Trondheim. To już z kolei spore, portowe miasto o bardzo długiej historii - kiedyś było siedzibą norweskich królów. Jednocześnie pełno tutaj cichych i spokojnych zaułków pełnych zieleni, pomników... i rowerów. Sporo czasu zajmuje nam zwiedzenie ogromnej gotyckiej katedry Nidaros zbudowanej w XII w. W Trondheim znajduje się także pierwsza na świecie winda dla rowerzystów , która na odcinku 130 merów wspina się na strome wzgórze. Oczywiście przejażdżka nią była istotnym punktem naszego planu, niestety trafiliśmy akurat na okres przeglądu technicznego. Nasz następny dzień to przygotowanie do przygotowanie do powrotu. Rano pokonujemy ostatnie kilkaset metrów i przygotowujemy rowery do transportu. Po przylocie do Polski składamy szybko pojazdy i - na własnych kołach - wracamy do domów z nadzieją, że to na pewno nie ostatni nasz wyjazd rowerowy na północ Europy.
Zobacz naszą trasę: klik
Norwegia, to cudowny kraj dla turystyki, z resztą nie tylko rowerowej. Już nie pierwszy raz podróżując po Skandynawii przekonaliśmy się, że jest tu bardzo bezpiecznie. Nikt tu nie wyprzedza "na grubość lusterka", nikt nie zajeżdża drogi, nikt nie trąbi. No prawie nikt... zostaliśmy raz obtrąbieni - kierowca, którego wypytywaliśmy o drogę spotkał nas kilka godzin później na trasie i chciał nas pozdrowić. Przez dwa tygodnie mieliśmy na drodze mniej ryzykownych sytuacji niż zdarza mi się w ciągu jednego "ciekawszego" dnia dojeżdżania rowerem do pracy w Gdańsku - powrót do szarej polskiej rzeczywistości drogowej nie jest niestety łatwy.
Artykuł napisany na podstawie relacji z wyprawy zrealizowanej przez Krzysztofa Kochanowicza z Grupy Rowerowej 3miasto (link: https://rowery.trojmiasto.pl/grt/)