Rowerem przez Sudety - część I

Drukuj

Pomysł wyjazdu w Sudety zrodził się w mojej głowie juz dwa lata temu. Wracając z maratonu MTB w Olsztynie koło Częstochowy, rozmawiałem na stacji kolejowej z kolegą z Bydgoszczy.

Pomysł wyjazdu w Sudety zrodził się w mojej głowie juz dwa lata temu. Wracając z maratonu MTB w Olsztynie koło Częstochowy, rozmawiałem na stacji kolejowej z kolegą z Bydgoszczy.Powiedział mi wtedy o tym, że bardzo chciałby tam pojeździć, ponieważ te góry świetnie nadają się do turystyki rowerowej. Nie bez powodu tam właśnie zapoczątkowano ligę Bikemaraton, a jedyny w Polsce festiwal rowerowy odbywa się już od kilku lat w Szklarskiej Porębie. Rok później, kiedy podróżowałem z dwojgiem znajomych wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku (o wyprawie można przeczytać tutaj), spokoju nie dawała mi myśl o górskiej jeździe z sakwami i namiotem. Wiedziałem dobrze, że nie będzie tak łatwo jak nad morzem, w końcu to góry. Różnica ogromna, mimo, że nad morzem wcale nie jest płasko, a były i bardzo trudne odcinki, z pchaniem roweru przez ruchome wydmy i wędrówką po plaży włącznie.

Startując w maratonach MTB w Janowicach Wielkich i w Polanicy Zdrój w 2003 roku, oraz w Złotym Stoku i w Bike Challenge w tym roku, miałem okazję przekonać się na własne oczy, że Sudety są wymarzonymi górami do jazdy na rowerze. Maratony mają to do siebie, że można się ścigać, nie mając pojęcia, gdzie się jest i którędy się jedzie. Podczas wyścigu nie ma też zbyt wiele czasu na podziwianie widoków, to, co się głównie ogląda to las i kawałek drogi przed sobą. Na wyjazd zebrał się skład identyczny jak w zeszłym roku. Ja, Magda i Jacek, oraz nasze rowery, te same, które toczyły się po nadmorskich piaskach. Do wyprawy trzeba się było starannie przygotować. Oto lista „rowerowych” przedmiotów, które zabrałem: rower, bagażnik rowerowy, sakwy boczne i górna, bidon, pompka, dętka, zestaw naprawczy do dętek, narzędzie wielofunkcyjne, taśma izolacyjna, scyzoryk, olej do łańcucha (wziął Jacek), szmata do czyszczenia łańcucha, plecak rowerowy, strój rowerowy (kask, buty LOOK, krótkie i długie spodenki rowerowe, koszulka termoaktywna, dwie koszulki kolarskie, kurtka z membraną Windstoper, skarpety rowerowe), przednia i tylna lampka rowerowa, czołówka Petzl z trzema białymi diodami do zamocowania na kasku, zapięcie rowerowe. Tutaj jest lista wyposażenia pozostałego (aczkolwiek niezbędnego): namiot Bergson (około 3 kg), śpiwór, karimata, apteczka pierwszej pomocy, ubrania „cywilne” (bielizna, spodnie, skarpety, podkoszulki), klapki pod prysznic, ręcznik, mydło, kosmetyki (koniecznie krem z dobrym, wysokim filtrem), szczotka i pasta do zębów, papier toaletowy, chusteczki higieniczne, pieniądze i dokumenty (koniecznie dowód osobisty lub paszport, jeżeli przebywa się w strefie nadgranicznej, niekoniecznie mając zamiar przekraczać granicę), telefon i ładowarka, zapasowy zestaw akumulatorków i ładowarka, mapy turystyczne, aparat cyfrowy i zapasowa karta pamięci, drugi scyzoryk, zapalniczka, zeszyt, długopis, worki foliowe, jedzenie (również batony, najlepiej bez czekolady), woda. Tego nie wziąłem (a żałowałem): Peleryna przeciwdeszczowa (padało), miniradio, albo lepiej odtwarzacz MP3 (miło posłuchać wieczorem muzyczki), więcej gotówki (dwudniowa awaria systemu bankowego), „cywilne” buty (najlepiej turystyczne), najnowsze mapy (z zaznaczonymi szlakami rowerowymi), szczoteczka do czyszczenia łańcucha, worek na wodę (zamiast bidonu), kubek, sztućce, miska. Ku mojej wielkiej radości udało się nam zsynchronizować urlopy i w piątek, 12 sierpnia wyruszyliśmy w podróż pociągiem ze stacji Kraków Główny do Zgorzelca. Pociąg, którym pojechaliśmy do Wrocławia odjeżdżał o 23:01. Za bilet normalny zapłaciliśmy po 49,54 zł od osoby z rowerem. Planowany przyjazd do Zgorzelca o 8:21. Dzień 1 Wrocław powitał nas ulewnym deszczem, ale nie było wyjścia, trzeba było się przesiąść. Pociąg z powodu swojej długości nie zmieścił się przy peronie i musieliśmy wyskakiwać z rowerami na ziemię. Przed deszczem schowaliśmy się pod dachem stacji kolejowej. Na przesiadkę czekaliśmy prawie godzinę. W kierunku Zgorzelca pojechaliśmy pociągiem osobowym. Dojeżdżając do stacji docelowej z niepokojem obserwowaliśmy ołowiane niebo i krople deszczu na oknach pociągu. Wyładowaliśmy się z „osobówki” na stacji Zgorzelec Miasto. Zaczęliśmy jechać w stronę centrum, ale musieliśmy zrobić sobie przerwę z powodu silnych opadów deszczu. Ze Zgorzelca pojechaliśmy do Goerlitz, granicę można przekraczać na podstawie dowodu osobistego (również starego). Obejrzeliśmy miasteczko, w niemieckiej informacji turystycznej wziąłem mapę szlaku rowerowego Odra - Nysa, który wiedzie od źródeł Nysy w Czechach, aż do ujścia Odry. Jego długość wynosi 523 km. Wróciliśmy do Polski, po zakupy żywnościowe. Postanowiliśmy, że pojedziemy do Porajowa, szlakiem rowerowym Odra – Nysa, który wiedzie wzdłuż granicy, po niemieckiej stronie. Ponownie przekroczyliśmy granicę i wjechaliśmy na drogę rowerową. Miałem już okazję jeździć takimi drogami w Luksemburgu i w Niemczech. To spełnienie marzeń rowerzysty, praktycznie całkowicie odseparowane od ruchu samochodowego, idealna nawierzchnia, kompletne oznakowanie i bardzo znikoma kolizyjność z szosami. Ścieżka prowadzi wzdłuż rzeki, przez malownicze tereny. Po drodze minęliśmy klasztor Marienthal, w którym odbywał się festyn. Ścieżką rowerową dojechaliśmy do Porajowa, tam przekroczyliśmy granicę polsko-niemiecką. Postanowiliśmy pojechać do miejsca, w którym spotykają się trzy granice: polska, czeska i niemiecka. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć, z racji późnej pory, zaczęliśmy szukać noclegu. W tamtych stronach baza noclegowo-turystyczna jest bardzo uboga, szukając miejsca na nocleg dojechaliśmy do Bogatynii, oglądając po drodze ogromną odkrywkową kopalnię węgla brunatnego i elektrownię, która obok elektrowni w Bełchatowie jest podstawowym źródłem zaopatrzenia Polski w energię elektryczną. Pola namiotowego nie znaleźliśmy, gospodarstw agroturystycznych też nie. Jest za to w Bogatynii niedrogi hotel „Górnik”, w którym znaleźliśmy nocleg, po 17 zł od osoby (w pokoju trzyosobowym za 51 zł). Pierwszego dnia pokonaliśmy 73 km. Dzień 2 W niedzielę pogoda była już lepsza, chłodno, ale słonecznie. Z Bogatynii pojechaliśmy na przejście graniczne. Postanowiliśmy jechać po czeskiej stronie, ponieważ okolica wyglądała na mapie dużo bardziej zachęcająco niż po polskiej stronie granicy. Kierowaliśmy się w stronę Frydlantu, po drodze obejrzeliśmy zamek. Tutaj zaczęły się prawdziwe góry. Pierwszy stromy i długi podjazd prowadził czerwonym szlakiem z Hejnic. Chcieliśmy przekroczyć granicę z Polską na przejściu granicznym pod Smrekiem. Po drodze spotkaliśmy dwoje przesympatycznych rowerzystów z Polski, którzy wiele czasu spędzili w Górach Izerskich. Pomogli nam znaleźć drogę na przejście graniczne i opowiedzieli wiele ciekawostek dotyczących okolic bliższych i dalszych. Na Smreka musieliśmy częściowo prowadzić rowery. Podejście było bardzo strome i skaliste, rowery trzeba było właściwie nieść, później można było jechać. Odcinek ten można ominąć i udać się inną drogą, nieco dłuższą, ale znacznie przyjemniejszą, my wybraliśmy wariant ekstremalny, ponieważ nie chcieliśmy się wracać. Trudny odcinek miał jakieś 700 m długości. Na Smreku zbudowano wieżę widokową, z której można przy ładnej pogodzie podziwiać piękną panoramę. Niestety, tym razem było pochmurno, wietrznie i zimno, szybko zeszliśmy z wieży i pojechaliśmy na przejście graniczne. Była tam jedynie pusta budka i regulaminy przekraczania granicy w różnych językach. Nie było odprawy granicznej ani kontroli. Przejście graniczne na Smreku jest przejściem ruchu turystycznego. Pojechaliśmy przez Stóg Izerski w stronę Świeradowa Zdroju. Po drodze zapytaliśmy o cenę noclegu w schronisku, ale wydała się nam zbyt wysoka. Teraz czekał nas szaleńczy zjazd do Świeradowa Zdroju. Chwilami prędkość zbliżała się do 70 km/h, z ciężkimi sakwami umieszczonymi jedynie z tyłu pojazdu nie jest łatwo go prowadzić, szczególnie w zakrętach lub gdy trzeba się gwałtownie zatrzymać. Zaczęło mżyć. Przykro mi to pisać, ale w Świeradowie potraktowano nas jak obdartusów, nikt z zapytanych nie chciał nam wynająć pokoju na noc, albo cena była astronomiczna, sięgająca 40 zł od osoby za nocleg. Właściciele kwater i pensjonatów nastawieni są na bogatych, starszych Niemców, których bardzo wielu przyjeżdża do Świeradowa Zdroju. Straciliśmy dużo czasu, zmokliśmy, byliśmy już bardzo zmęczeni tym szukaniem. W Kamieniu, kilka kilometrów od Świeradowa Zdroju jest schronisko PTSM, zdecydowaliśmy więc, że podejmiemy jeszcze ten wysiłek i pojedziemy tam. Ja prowadziłem, ponieważ przejeżdżałem obok tego schroniska, gdy wracałem z Bike Challenge’u, jadąc na stację kolejową w Rębiszowie. W schronisku zostaliśmy bardzo miło przyjęci. Nie było co prawda wolnych miejsc, ponieważ pokoje były zarezerwowane przez młodzież udająca się na Światowe Dni Młodzieży do Kolonii, ale mieliśmy ze sobą namioty. Po prysznicu i kolacji poszliśmy spać. Na licznikach 53 km. Dzień 3 Znowu deszcz, tym razem intensywne opady. Poniedziałek rozpoczął się nieciekawie, padało, było zimno i wcale nie wyglądało na to, żeby miało zamiar szybko przestać. W taką pogodę nie ma większego sensu wyruszać w drogę, szczególnie w góry. Mimo to pojechałem do Świeradowa Zdroju. Oczywiście porządnie zmokłem. Przejaśniać zaczęło się dopiero około południa. Zjedliśmy „obiad”, a żeby nie zmarnować całego dnia zaplanowaliśmy wycieczkę do zamku Czocha. Zamek jest wart zobaczenia, pięknie położony nad jeziorem. Wycieczka liczyła około 35 km po dolnośląskich pagórkach. Na moim liczniku było w sumie 46 km. Z nadzieją na „lepsze jutro” poszliśmy spać. Dzień 4 Pogoda na wyprawie tego rodzaju ma decydujące znaczenie. Wszystkie bagaże mieliśmy ze sobą, umieszczone w sakwach na rowerach i nie można było dopuścić, żeby zamokły. Spaliśmy głównie w namiotach, nie w kwaterach, nie było więc możliwości wysuszenia się, ogrzania. Również jazda w mokrym stroju kolarskim jest mało komfortowa i może skończyć się wychłodzeniem organizmu, szczególnie, jeżeli temperatura powietrza jest niska, jest chłodno, wietrznie i pochmurno. Jazda w nieprzepuszczalnej pelerynie może spowodować „zagotowanie” rowerzysty, a i tak buty i spodnie byłyby mokre. Dlatego czekaliśmy na poprawę pogody. We wtorek było już zdecydowanie lepiej, spakowaliśmy bagaże i opuściliśmy gościnne schronisko w Kamieniu. Kierunek – do góry! Chcieliśmy spróbować podążać Głównym Szlakiem Sudeckim imienia M. Orłowicza. Swój początek (lub koniec, zależy jak na to spojrzeć) ma on w Świeradowie Zdroju. Wyjechaliśmy do góry asfaltową drogą, którą pamiętałem z finiszu Bike Challenge. Znaleźliśmy się na Rozdrożu Izerskim. Po małych problemach nawigacyjnych na szczycie kontynuowaliśmy jazdę czerwonym szlakiem. Jechało się bardzo ciężko, błoto, korzenie, podmokłe łąki. Przemieszczaliśmy się bardzo powoli. W końcu dotarliśmy do drogi szutrowej, wyglądało na to, że ten trudny odcinek można było ominąć. Dalej droga była już dobra, ale co do czerwonego szlaku zaczęliśmy nabierać poważnych podejrzeń. Wybieraliśmy szutrówki, które zaprowadziły nas do kopalni Stanisław. Kopalnia ta jest najwyżej położoną w Europie czynną kopalnią. Widok jest jak z księżyca. Na Bike Challenge widziałem ją z drugiej strony, z dołu, podczas pokonywania kilkunastokilometrowego szutrowego podjazdu. Z góry, od czeskiej strony wyglądało to niesamowicie. W dalszą drogę powiodła nas „szutrówka”. Zrobiliśmy sobie jeszcze małą przerwę na obejrzenie starego bunkra, w którym nie znaleźliśmy nic ciekawego. Później zjazd do Szklarskiej Poręby i nocleg na polu namiotowym, położonym dosyć wysoko ponad centrum miejscowości. Wcześniej udałem się jeszcze w poszukiwaniu alternatywnego noclegu. Zrobiłem rowerową rundkę po okolicy, wspiąłem się, żeby zobaczyć słynny Zakręt Śmierci i stamtąd zjechałem ścieżką, która prowadziła do sztolni. Zwiedzanie ich odbywa się „na dziko”. Od przemiłej pani pracującej na parkingu przed Zakrętem Śmierci (jadąc do Szklarskiej Poręby) dowiedziałem się, że jedna ze sztolni jest długa, druga zaś liczy trzy sale, ale do zwiedzania potrzebna jest drabinka i dobre oświetlenie, wtedy ściany mienią się przepięknymi barwami minerałów. Porozmawialiśmy nieco dłużej, dowiedziałem się wielu interesujących faktów dotyczących historii i topografii Sudetów i okolic Szklarskiej Poręby. Nazajutrz planowaliśmy wyjazd na Szrenicę, pani powiedziała, że ze szczytu poprowadzona jest granią „autostrada” dla rowerów, w kierunku, w którym chcieliśmy podążać. Bardzo mnie to ucieszyło. Doradziła również którędy najlepiej dojechać pod wodospad Kamieńczyka. Wróciłem na pole namiotowe. Po prysznicu i kolacji poszedłem spać. Mój licznik pokazywał 48 km. Dzień 5 Nareszcie ładnie i dużo cieplej. W dobrych nastrojach zjechaliśmy do Szklarskiej Poręby na zakupy. Codziennie robiliśmy zakupy, zwykle przed wyruszeniem w drogę i wieczorem, tuż przed noclegiem. Trzeba było zaopatrzyć się w wodę, batony, drożdżówki, pod koniec dnia pomyśleć o kolacji i ewentualnie również o śniadaniu. Ze Szklarskiej Poręby wyjechaliśmy asfaltem, minęliśmy dwa parkingi, z których prowadzą wyjścia pod wodospad i pojechaliśmy nieco dalej. Skręciliśmy w asfaltową drogę prowadzącą do lasu. Zgodnie z informacjami uzyskanymi dzień wcześniej dojechaliśmy dobrą, asfaltową drogą pod sam wodospad Kamieńczyka. Jest prześliczny, potok płynie przez wąski, głęboki wąwóz, o pionowych ścianach. Wodospad Kamieńczyka jest uważany za jedną z największych atrakcji turystycznych Polski. Tutaj zaczyna się Karkonoski Park Narodowy (KPN). Kupiliśmy bilety i pojechaliśmy w górę. Na terenie KPN obowiązuje zakaz poruszania się na rowerach, za wyjątkiem dróg rowerowych. Na Szrenicę prowadzi jedna z nich. Prawie cały podjazd (oprócz początkowego odcinka) udało mi się pokonać jadąc. Mimo że nawierzchnia na długim odcinku jest niezła (płyty betonowe), podjazd jest bardzo trudny ze względu na nachylenie, szczególnie, gdy trzeba targać ze sobą „dom” z wyposażeniem. Chwilami miałem ochotę dać sobie spokój z jazdą. Po drodze wyprzedzaliśmy sapiących pieszych turystów, którzy z nieukrywanym podziwem spoglądali w naszą stronę. Po chwili odpoczynku udaliśmy się na Szrenicę. Na górze porozmawiałem dłuższą chwilę ze spotkanymi turystami, bardzo zaciekawiła ich nasza wyprawa i chcieli dowiedzieć się szczegółów. „Autostrada” ze Szrenicy jest, owszem, tyle, że obowiązuje zakaz ruchu rowerów. W dalszą drogę udaliśmy się „z buta”. W okolicy Śnieżnych Kotłów (nadajnik telewizyjny) kończy się „deptak” później są już skały. Szłoby się zupełnie nieźle, gdyby nie „brzemię”. Poruszaliśmy się w ślimaczym tempie, dużo wolniej niż wskazywały czasy na oznaczeniach szlaków. W ten sposób mozolnie dotarliśmy do Przełęczy Karkonoskiej. „Górą” pokonaliśmy około 12 km, drugie tyle zostało, żeby dostać się na Śnieżkę. Mieliśmy już dosyć tego marszu. Zdecydowaliśmy, że zjedziemy do Podgórzyna i drogami skierujemy się do Karpacza. Zjazd był szaleńczy, bardzo niebezpieczny. Nawierzchnia jest uszkodzona w wielu miejscach i może być przyczyną poważnego wypadku, trzeba było być bardzo czujnym. Po zjeździe, udaliśmy się do Karpacza główną drogą. W mieście są dwa pola namiotowe, wybraliśmy to, które mieści się zaraz przy wjeździe do miasta. Było drogie, zapłaciłem 7 zł za namiot, 7 zł za siebie i 3 zł opłaty klimatycznej. Standard bardzo niski, do tego pole namiotowe było ulokowane przy samej drodze. Było jeszcze drugie, nieco tańsze, ale ze względu na panujący tam tłok zdecydowaliśmy się na to pierwsze. Moi towarzysze zaplanowali na kolejny dzień wycieczkę na Śnieżkę, postanowiliśmy więc spędzić tam dwa dni. Bilans dnia to 47,5 km. Był to półmetek naszej wyprawy, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. O dalszych losach naszej wyprawy będziecie mogli przeczytać wkrótce w drugiej części relacji z rowerowych wakacji w Sudetach. Drugą część relacji znajdziecie tutaj

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj