Norwegia: wyprawa do Vestlandet.

Drukuj

<a href=javascript:Fotka('ppg_fotki/foto_big/8_3359_16_08_05.jpg','','')><img src=ppg_fotki/foto_small/8_3359_16_08_05s.jpg border=0 align=left vspace=5 hspace=5></a> Vestlandet-kraina fiordów, gór i najwyższych w Europie wodospadów jest zachodnim rejonem Norwegii położonym nad Morzem Północnym. Swoje niepowtarzalne piękno i charakter zawdzięcza lodowcom, które ukształtowały ją podczas ostatniego zlodowacenia. Prawie nienaruszona przyroda, czyste powietrze oraz krystaliczna woda w rzekach i jeziorach przyciąga w te rejony wielu turystów z całego świata. Vestlandet jest również miejscem, gdzie swoje wakacje spędzają rzesze rowerzystów. W tym roku udało się tam również dotrzeć wysłannikom bikeWorld.pl

Vestlandet-kraina fiordów, gór i najwyższych w Europie wodospadów jest zachodnim rejonem Norwegii położonym nad Morzem Północnym. Swoje niepowtarzalne piękno i charakter zawdzięcza lodowcom, które ukształtowały ją podczas ostatniego zlodowacenia. Prawie nienaruszona przyroda, czyste powietrze oraz krystaliczna woda w rzekach i jeziorach przyciąga w te rejony wielu turystów z całego świata. Vestlandet jest również miejscem, gdzie swoje wakacje spędzają rzesze rowerzystów. W tym roku udało się tam również dotrzeć wysłannikom bikeWorld.pl. Przygotowania: Chcąc zwiedzić Norwegie na rowerze trzeba zastanowić się najpierw jaką forma wyjazdu będzie dla nas najkorzystniejsza. My wybraliśmy ofertę jedego z biur podróży. Tego typu rozwiązanie ma jedną zdecydowaną zaletę: jedzie się na lekko, bo całe wyposażenie wiezie bus. Można dzięki temu zabrać więcej jedzenia (co biorąc pod uwagę norweskie ceny jest dużym plusem) oraz innych potrzebnych rzeczy, a także cieszyć się jazdą na nieskrępowanym sakwami rowerze. Minusem jest natomiast to, że trzeba się podporządkować grupie, a przynajmniej spać w wyznaczonych przez organizatora miejscach. Możliwości indywidualnej modyfikacji trasy są również ograniczone. Sakwiarze mogą natomiast jechać drogą, która im najbardziej odpowiada i rozbijać namioty właściwie wszędzie (w Norwegii nie ma zakazu biwakowania na dziko). Wszystko zależy od upodobań i wyznawanej filozofii i nie da się ocenić jednoznacznie, która z opcji jest lepsza. Niezależnie jednak od tego czy jedzie się z sakwami czy bez, trzeba pamiętać o kilku ważnych rzeczach. Odpowiedni ubiór to podstawa. Pogoda w Norwegii jest bardzo kapryśna i zmienna, dlatego trzeba być przygotowanym na wszystko począwszy od upału na zamieci śnieżnej kończąc. Najlepiej wybierać się tam latem, bo wtedy są największe szanse, że aura będzie nam sprzyjać. Poza tym słońce świeci wtedy najdłużej (mniej więcej od 3:00 do 23:00, a na dalekiej północy nawet cały dzień). Jeżeli mamy zamiar mieszkać w namiocie dobrze jest mieć ciepłe ubrania do spania, ponieważ temperatura w nocy potrafi być bardzo niska.
Obowiązkowo należy zabrać ze sobą zestaw narzędzi i trochę zapasowych części do roweru. Co prawda ceny osprzętu nie odbiegają zbytnio od polskich, ale dobrze wyposażonych sklepów i serwisów jest jak na lekarstwo. Polski turysta przyjeżdżający do Norwegii będzie na pewno zaskoczony wysokim poziomem kultury panującym w tym kraju. Kradzieże i rozboje zdarzają się niezwykle rzadko. Bez obaw można zostawić nie przypięty rower za kilka tysięcy pod sklepem lub na kempingu. Tak samo nie trzeba się martwić o pozostawioną w łazience, podłączoną do ładowania komórkę. Kierowcy na drogach przestrzegają przepisów i bardzo dobrze traktują rowerzystów. Często na wysokich górskich przełęczach pozdrawiali nas i dopingowali na ciężkich podjazdach. Ulice miast i miasteczek są bardzo czyste. Nawiasem mówiąc Norwegowie bardzo dbają o środowisko i dzięki temu ich kraj jest tak piękny.
Jak już wcześniej napisałem w Norwegii nie ma zakazu biwakowania na dziko. Większość turystów wybiera jednak kempingi. Zazwyczaj płaci się od namiotu, a nie od liczby osób. Pola biwakowe są zazwyczaj dobrze wyposażone, należy jednak pamiętać, że za korzystanie z kuchni oraz ciepłą wodę pod prysznicem zapłacimy dodatkowo (10 koron, czyli ok. 5 zł za 4 minuty pluskania się). Jedzenie najlepiej zabrać ze sobą. Bardzo dobrze sprawdzają się weki (o ich przygotowaniu napiszę wkrótce). Trzeba poza tym zabrać ze sobą makarony, kaszę, ryż itd. Do Norwegii natomiast nie wolno wwozić ziemniaków. Ceny chleba w marketach wahają się od 4 do 20 koron. Można też kupić czerstwy chleb za ok. 1-2 korony. Stosunkowo tanio wychodzą natomiast różnego rodzaju dżemy i smarowidła do chleba. W tym miejscy należy zaznaczyć, że każdy z turystów powinien przynajmniej na spróbowanie kupić sobie narodowy przysmak Norwegów, a mianowicie dżem z multy-dość rzadkiego i charakterystycznego owocu leśnego.
Amatorzy napojów wyskokowych mogą być jednak rozczarowani. Najmocniejsze piwo sprzedawane w supermarketach ma ok.. 2,5% alkoholu i kosztuje ciężkie pieniądze. Wódkę można kupić tylko w specjalnych sklepach (jedyne okratowane budynki w tym kraju) płacąc za pół litra w przeliczeniu na naszą walutę co najmniej 150 zł. Podróż: Promem ze Świnoujścia dotarliśmy do Ystad. Podróż na promie Wawel trwała ok. 6,5 godziny. Stamtąd przez Goteborg i Oslo dotarliśmy w końcu po w sumie ponad dwóch dniach podróży w okolice płaskowyżu Hardangervidda. Nie mogliśmy wyjść z zachwytu patrząc na przepiękne, ośnieżone jeszcze szczyty, krystalicznie czyste jeziora oraz soczystą zieleń. Pogoda była wręcz wymarzona do jazdy. Wyruszyliśmy więc z Haukelisaeter w kierunku Josendal. Po drodze mieliśmy do pokonania kilka większych „premii górskich”, na które wspinaliśmy się niezliczonymi serpentynami często jadąc również długimi tunelami. Wszyscy byli pod wrażeniem trasy, która gorzej przygotowanym osobom dała się we znaki. Jak się jednak okazało to był tylko wstęp do prawdziwych gór. Jeszcze przed Josendal odbiliśmy w prawo w boczną drogę, którą dotarliśmy do Skare, skąd, ponownie skręcając w prawo, dotarliśmy do Hildal. Przed samym polem namiotowym zrobiliśmy jeszcze postój pod jednym z najpiękniejszych Norweskich wodospadów Latefossen. Następnego dnia, nie licząc jednego podjazdu, mieliśmy dość płaski etap. Najpierw udaliśmy się do miejscowości Odda wzdłuż jeziora Sandvinvatnet, skąd skręciliśmy do Buer, żeby zobaczyć lodowiec Folgefonna. W pewnym miejscu musieliśmy zostawić rowery i dalej iść pieszo, ponieważ droga stała się zupełni nieprzejezdna. Im bliżej lodowca tym ścieżka była coraz bardziej stroma i niebezpieczna. Na szczęście na szlaku ustawiono kilka mostków i drabinek oraz zawieszono kilka lin w newralgicznych miejscach. Po wycieczce wróciliśmy do Oddy i udaliśmy się w kierunku Kinsarvik. Jechaliśmy wzdłuż Sorfiorden powycinaną w skałach drogą. W Tyssedal odbiliśmy na chwilę w prawo, żeby obejrzeć zabytkową tamę oraz elektrownie wodną. Wszyscy byli jednak bardziej zainteresowani rosnącymi przy drodze pysznymi poziomkami niż osiągnięciami norweskiej inżynierii wodnej.
Kolejna noc spędziliśmy na kempingu w Kinsarvik położonym przy połączeniu dwóch fiordów Sorfiorden oraz Eidfiorden. Przed nami roztaczał się z wspaniały widok na okolice. Trzeci dzień obfitował w wiele atrakcji. Najpierw udaliśmy się bardzo stromą szutrową dróżką na płaskowyż Hardangervidda, aby zobaczyć trzy ogromne wodospady. Zjazd z prędkością często przekraczającą 70 km/h podniósł skutecznie poziom adrenaliny u wszystkich uczestniczących w wyjeździe bikerów. Przygody miały się jednak dopiero zacząć, kiedy okazało się, że żeby dostać się do schroniska Simadalen trzeba przejechać prawie trzykilometrowym, wąskim, nieoświetlonym tunelem i do tego prowadzącym drogą o nachyleniu 10%. Ruch odbywał się tam wahadłowo. Mieliśmy na przejechanie go pół godziny. Początkowo wydawało się, że nie będzie problemu i wyrobimy się. W rzeczywistości okazało się, że przez panujące ciemności i nachylenie jechaliśmy tak wolno, że w pewnym momencie usłyszeliśmy jadące z naprzeciwka samochody. Na szczęście bezpiecznie dotarliśmy na górę. W nagrodę za poniesiony trud czekał na nas wspaniały widok na Eidfiorden. Zjazd tym samym tunelem również nie należał do nudnych. Z jednej strony nie można było zbyt mocno hamować, żeby nie spalić hamulców, a z drugiej nie dało się zbytnio rozpędzić, bo nic nie było widać. Ekipa, z którą jechałem poradziła sobie jednak bez problemu i w pełnym składzie mogliśmy ruszyć w dalszą drogę do Ovre Eidfjord. Trzy następne dni miały okazać się prawdziwym sprawdzianem dla całej grupy. Najpierw wycieczka do najwyższego wodospadu Europy Vorringsfossen. Droga do niego wiodła niesamowicie stromymi serpentynami. Wyglądało to tak jakby wgryzała się w strome skalne ściany górujących nad fiordem wzniesień. Często poprowadzona była skrajem przepaści, której widok przyprawiał o zawroty głowy. To zdecydowanie trasa nie dla ludzi cierpiących na lęk wysokości. Sam wodospad był również wspaniały. Huk rozbijającej się o skały wody słychać już z daleka, a nad całą doliną unosiła się delikatna mgiełka. Po powrocie z Vorringsfossen udaliśmy się na płaskowyż Hardangervidda. Kilkanaście kilometrów bardzo ostro pnącej się do góry szutrówki dało wszystkim w kość. Nie udało się niestety zrealizować planu, żeby dojechać do pobliskiego schroniska, ponieważ trzygodzinna ulewa zamieniła wszystkie terenowe ścieżki w grzęzawiska. Szczęście się jednak do nas uśmiechnęło. Szukając w miarę przejezdnej drogi przypadkowo znaleźliśmy owoce multy. Były jednak niedojrzałe i nie nadawały się jeszcze do jedzenia.
Kolejnego dnia zapakowaliśmy nasze maszyny do busa, który podwiózł nas do miejscowości Haugastol, w której zaczyna się Rallsvegen-jeden z najbardziej znanych i najpiękniejszych rowerowych szlaków w Norwegii. Znaleźliśmy tak pierwszy na naszej trasie sklep rowerowy. W niepozornym pomieszczeniu znajdował się między innymi karbonowy Scott oraz inne cuda, które na co dzień można oglądać tylko w katalogach. Nie było jednak czasu na zachwyty nad sprzętem. Czekało na nas zapierające dech w piersiach polodowcowe widoki oraz ponad 100 km wspaniałych szutrówek. Gdy dotarliśmy do górskiego schroniska Finse zrobiło się bardzo zimno. Dookoła w wielu miejscach leżało sporo śniegu, zaczął wiać wiatr a niebo zaczęło pokrywać się chmurami. Ponieważ mieliśmy spory zapas czasu postanowiliśmy dotrzeć do lodowca Hardangerjoskulen. Prowadziła do niego najeżona głazami wąska dróżka. Dało się jechać, ale było naprawdę ciężko. W wielu miejscach trzeba było przejeżdżać przez górskie potoki. Czasem trzeba było zsiąść z roweru i prowadzić. W tamtym miejscu po raz pierwszy cieszyłem się, zabrałem ze sobą fulla. Zjazd z lodowca był po prostu bajkowy. Odpuściłem sobie nawet robienie zdjęć tylko z szerokim uśmiechem na ustach mknąłem super techniczną ścieżką w dół. Na dole nikt nie krył swojego zachwytu. Niech żałują ci, którzy z nami wtedy nie pojechali! Gdy już trochę ochłonęliśmy ruszyliśmy dalej Rallsvegen. Okazało się jednak, że mniej więcej na odcinku 30 km trasa jest w połowie zasypana śniegiem. Jazda wyglądała więc tak, że 200 m można było pedałować, a następne 200 trzeba było już prowadzić w głębokim śniegu. Gdy już pokonaliśmy ciężki odcinek, czekało na nas zwieńczenie wspaniałego dnia-20 km szybkiego zjazdu. Myślałem, że będę krzyczał z zachwytu. Prawdziwa rowerowa ekstaza. Właśnie dla takich momentów jeżdżę na rowerze!
Kolejną noc spędziliśmy w Freteim nad Aurlandsfjorden, ponieważ w Aurland zabrakło dla nas miejsc na kempingu. Kolejny dzień wycieczki powitał nas deszczem. Na szczęście nie było zbyt zimno. Miny niektórzy mieli jednak nietęgie. Czekał na nas jeden z najcięższych etapów-Snovegen. Ci, którzy nie czuli się na siłach pojechali najdłuższym, dwudziestopięciokilometrowym tunelem na drugą stronę góry. Reszta zaatakowała szczyt na rowerach. Wyruszyliśmy w mocnej ulewie. Oberwanie chmury trwało godzinę. Gdy dotarliśmy do Aurland deszcz nie był już tak dokuczliwy. Wtedy zaczęła się dopiero zabawa. Krętą asfaltową szosą ruszyliśmy w górę. Po pewnym czasie wjechaliśmy w chmurę. Wilgotność wynosiła chyba 100% i bardzo ciężko się oddychało. Poza tym nic nie było widać. W pewnym momencie rozjaśniło się i ujrzeliśmy słońce. Przebiliśmy się przez pierwszą warstwę chmur. Pięliśmy się więc dalej w górę. Widoki były alpejskie. Rozległe łąki, na których pasły się owce i ośnieżone górskie szczyty. Tuż przed przełęczą przebiliśmy się przez kolejną warstwę chmur. Końcówka była bardzo ciężka, ale uczucia jakie towarzyszyło na górze nie da się z niczym porównać. 17 km podjazdu i 1400 m przewyższeń to nie przelewki. Na przełęczy spotkaliśmy wielu bikerów z całej Europy. Porozmawialiśmy chwilę z młodym Niemcem, który chwalił się swoimi wyczynami na Transalpie i namawiał nas na start w wieloetapówce, na którą właśnie przyjechał do kraju wikingów. Na zjeździe cięliśmy grubo ponad 7 dych. W pewnym momencie o mało nie zderzyłem się z motocyklistą, gdy zagapiłem się na trzy śliczne blondyneczki podjeżdżające z przeciwka. Na szczęście wszyscy cało dotarli do celu. Kolejny nocleg mieliśmy w Laerdals nad Vaerdalsfjorden.
Dziewiątego dnia wyprawy mieliśmy do pokonania najdłuższy odcinek. Miało być więcej, lecz i tak wyszło w sumie 115 km. Bus przewiózł naszą małą grupę przez tunel do Fodnes, skąd dość łatwą drogą ruszyliśmy wzdłuż Ardalsfjorden do Ovre Ardal. Później czekał nas podjazd o nazwie Fardalen, tak stromy, kręty i wąski, że oficjalnie odradza się go kierowcą osobówek, natomiast inne samochody mają zakaz wjazdu. Po pokonaniu poprzednich podjazdów ten nie zrobił na nas specjalnego wrażenia. Zjazd do Turtagro, a później do Skjolden był obłędny. Jechaliśmy jak w transie. Pełna automatyka-zero myślenia. A na dole jak zwykle po takich akcjach fala radości. Niektórzy nie wyobrażali już wtedy sobie dnia bez solidnej dawki adrenaliny. Do Gaupne dojechaliśmy bez większych atrakcji.
Następnym punktem wycieczki miał być największy europejski lodowiec Jostedalsbreen. Miał to być etap odpoczynkowy, ponieważ niektórych zaczął już nękać lekki kryzys. W sumie przejechaliśmy jednak 80 km i zaliczyliśmy kilka kilometrów wspinaczki, więc zbyt się nie naodpoczywaliśmy. Warto jednak było trochę się pomęczyć, bo lodowiec w ostrym słońcu wyglądał cudownie. Po południu zapakowaliśmy się do busa i pojechaliśmy na północ do Hellesylt. Noc nad Geirangerfjorden była bardzo zimna i kilka osób przeziębiło się.
Kolejny dzień obfitował w piękne widoki. Najpierw promem przez Geirangerfjorden dopłynęliśmy do Grande, by stamtąd sławną „Drogą Orłów” dotrzeć do Eidsdalen nad Norddalsfjorden. Przepłynęliśmy na drugi brzeg fiordu by wspiąć się na najbardziej znaną w Norwegii „Drogę Trolli”-Trollveggen. Sam jej widok przyprawia o gęsią skórkę, a co dopiero zjazd nią. Zadowolone twarze, smród spalonych klocków i szum w głowie mówiły same za siebie. Było ostro. Na kempingu Andalsnes jedni odetchnęli z ulgą, innym było trochę smutno, ponieważ mieliśmy już za sobą ostatni poważny górski odcinek trasy. Dobrze, że kolejny etap z Andalsnes do Alesund był w miarę łatwy, bo część uczestników była już wyraźnie przemęczona. Wieczorem załapaliśmy się na pokaz palenia gum i skoków na motocyklach oraz podziwialiśmy panoramę miasta skąpanego w promieniach zachodzącego słońca. Następnego dnia pojechaliśmy nad ocean. Piękna pogoda oraz piaszczyste plaże odebrały nam chęć do jazdy. Pobujaliśmy się więc chwilę po wysepkach wokół Alesund, zwiedziliśmy zabytkową latarnie morską i wykąpaliśmy się w pierońsko zimnej wodzie. Kolejne dwa dni to już powrót do kraju. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Lillehammer, w którym w 1994 odbyła się Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Ostatnim punktem programu było zwiedzanie drugiego na liście najdroższych miast świata Oslo, jakże by inaczej-na rowerach. Odwiedziliśmy centrum, Zamek Królewski, kilka muzeów, średniowieczny zamek i port. Wieczorem spakowaliśmy się do busów i pojechaliśmy z powrotem do Polski.
Podsumowanie: Norwegia to wielki kraj. Nie da się za jednym razem zwiedzić jej całej. My zdecydowaliśmy się na Vestlandet i uważam, że była to bardzo dobra decyzja. Chciałbym jeszcze kiedyś tam wrócić. Może kiedyś uda się odwiedzić przylądek północny Nordkapp. Tak czy inaczej zachęcam wszystkich, którzy mają taką możliwość do wypraw do tego przepięknego kraju. Wrażenia z takiego wyjazdu zostają później na całe życie.

Obserwuj nas w Google News

Subskrybuj