Wcześniej dwójka Evans i Schleck, wymieniana przed wyścigiem w gronie faworytów, stoczyła zacięty i wyrównany pojedynek, choć pojedynek nieco dziwny. W ostatniej dekadzie przyzwyczajeni byliśmy do szaleńczych i zdecydowanych ataków – czy to Armstronga, czy Contadora – natomiast w tym roku zwycięzcą wyścigu nie został ten, kto atakował, lecz ten, kto potrafił upilnować wszystkich najgroźniejszych rywali. I tak właśnie jechał Evans – długimi gonitwami kasował ataki Contadora czy Schlecka. Andy Schleckowi tylko raz udało się zaskoczyć rywali bardzo długim atakiem na etapie do Galibier. Ale też właśnie wtedy klasę i jazdę godną zwycięzcy Tour de France pokazał Evans, który niemalże w pojedynkę zniwelował straty do Luksemburczyka.
I choć Evans praktycznie nie atakował, to za każdym razem meldował się w czołówce z najlepszymi. Tym, co pozwoliło Australijczykowi na zwycięstwo była właśnie jazda na czas, ale też pewność siebie braci Schleck. Ci pilnowali, by zawsze w czołówce było ich dwóch i bali się wyłącznie Contadora, jakby nie zważając na jadącego obok nich Evansa. Gdy się zorientowali, co się dzieje, było już za późno. Andy i Frank, zamiast atakować, szukali się wzajemnie. Chcieli zająć dwa pierwsze miejsca na podium i to ich zgubiło, bo choć zostali pierwszymi braćmi, którzy stanęli na podium Wielkiej Pętli, to nie na tych miejscach, co by chcieli.
A Evans wychylał nosa najmniej spośród kolarzy z czołowej piątki wyścigu. Nawet Thomas Voeckler (Europcar) był bardziej widoczny, głównie za sprawą swojej heroicznej walki o utrzymanie żółtej koszulki. Ale to kolarz BMC Racing udowodnił, że solidną i równą jazdą, a nie pojedynczymi skokami, wygrywa się Tour i być może jest to recepta na sukces w przyszłości.
Bohaterowie w żółtej zbroi
Evans nie jest jedynym bohaterem Wielkiej Pętli. Już nie raz historia Tour de France pokazywała, że żółta koszulka lidera na plecach dodaje nadludzkich wręcz sił. Tegoroczna Wielka Pętla miała z pewnością dwóch kolarzy, którym maillot jaune służyła niczym zbroja, chroniąca przed atakami rywali.
Pierwszym z nich był Norweg Thor Hushovd (Garmin-Cervelo), jedna z barwniejszych postaci tego Touru, który dał kibicom wiele niezapomnianych emocji. Norweski Mistrz Świata koszulkę lidera założył już po drugim etapie, kiedy jego drużyna wygrała jazdę na czas, i bronił jej aż do dziewiątego dnia wyścigu, kiedy to musiał oddać ją uciekinierowi, Voecklerowi. Wcześniej jednak Hushovd, skazywany na pożarcie już choćby na czwartym etapie z metą na Mur de Bretagne, walczył jak równy z równy z góralami, by utrzymać prowadzenie w wyścigu. Wielu kibiców, ale także kolegów z peletonu, przecierało oczy ze zdumienia, gdy Norweg dzień po dniu, na którym kolarze finiszowali na kilkukilometrowych podjazdach – przyjeżdżał na metę w czołówce. Jako jedyny kolarz Hushovd na Pierwszych ośmiu etapach zawsze był w najlepszej dziesiątce.
Ale nawet po tym, jak stracił prowadzenie w wyścigu, Mistrz Świata nie przestawał zaskakiwać. Jego zwycięstwa, odniesione na 13. i 16. etapie, czyli w górach, świadczą o klasie Norwega, który udowodnił, że jest najlepszym góralem wśród sprinterów. Podobnie jak Evans w ubiegłym sezonie, tak i Hushovd w odpowiedni sposób honoruje koszulkę Mistrza Świata.
Drugim z żółtych rycerzy jest Thomas Voeckler (Europcar), który znów wcielił się w rolę bohatera narodowego Francuzów. Voeckler po raz pierwszy dał o sobie znać w 2004 roku, kiedy przez 10 dni, dzielnie, z niemal nadludzkim wysiłkiem, bronił koszulki lidera na etapach w Pirenahjach, zanim musiał poddać się i ustąpić późniejszemu zwycięzcy, Lance’owi Armstrongowi.
W tym roku Voeckler, który specjalizuje się w ucieczkach, także założył koszulkę po akcji, dzięki której zyskał kilkuminutową przewagę nad peletonem. Podobnie jak w 2004 roku nie dawano mu wiele szans na obronę koszulki, jednak z każdym kolejnym etapem Francuz coraz bardziej zadziwiał, aż w końcu zaczęto stawiać go w roli faworyta do zwycięstwa.
Tegoroczny Voeckler udowodnił jednak, że w pełni zasługiwał na takie miano. To już nie był ten sam Voeckler, który w 2004 roku z takim trudem przepychał korby pod górę, jakby zaraz miał się zatrzymać. W tegorocznym wyścigu kolarz Europcar, choć zupełnie nie przypuszczał, że znajdzie się w takiej sytuacji, jechał już z najlepszymi góralami w peletonie jak równy z równym, nie dając się zgubić na najtrudniejszych podjazdach – aż do 19. etapu z metą na l’Alpe d’Huez, gdzie ostatecznie stracił prowadzenie.
Jazda Voecklera dla wszystkich była zaskoczeniem, również dla samego kolarza. Choć pewne jest, że to żółta koszulka dodała mu animuszu, jednak Voeckler to już nie ten sam kolarz, co 7 lat temu. Jest bardziej doświadczony i znacznie poprawił jazdę w górach. Być może Francuz zmieni swój sposób przygotowania do sezonu i w przyszłym roku jego jazda w czołówce na etapach górskich nie będzie już dla nikogo zaskoczeniem. Co więcej, mając przy sobie tak oddanych i solidnych pomocników, Francuz ma prawo myśleć o zwycięstwie w Wielkiej Pętli. Jego ekipa wykonała naprawdę kawał dobrej roboty, gdy doprowadzali Voecklera na szczyt razem z najlepszymi góralami. Obrazki Voecklera w żółtej koszulce, schowanego za kilkoma kolegami, przypominały te, które widzieliśmy w latach 1999-2005, kiedy w peletonie dominowała ekipa Armstronga.
Młodzi z sukcesami
Plus należy się także Markowi Cavendishowi (HTC-Highroad), który zdominował sprinterskie finisze. W roku, gdy przez zmianę przepisów walka o zieloną koszulkę stała się bardziej wyrównana, Brytyjczyk wygrał co prawda pięć etapów, ale po drodze musiał się sporo natrudzić na lotnych finiszach, by zaklepać sobie maillot verde. I przy tym można pominąć dwukrotne przekroczenie limitu czasowego przez Cavendisha na etapach górskich, bo przecież nie od wspinania się po górach jest kolarz HTC-Highroad. Ze swojego zadania – wygrywania etapów – wywiązał się w stu procentach, dostarczając przy tym niezapomnianych emocji kibicom. Z pozostałych sprinterów Andre Greipel (Omega Pharma-Lotto) i Edvald Boasson Hagen (Team Sky) zasługują na wyróżnienie, a Norweg na podwójne, bo wygrał dwa etapy, w tym jeden górski.
Kolarzami, którzy należy się uznanie a tegoroczny wyścig z pewnością są też młodzi Jelle Vanendert (Omega Pharma-Lotto) czy Pierre Rolland (Europcar). Ta dwójka kolarzy, wcześniej nieznana szerszej publiczności, utarła nosa bardziej doświadczonym rywalom. Na prestiżowych górskich etapach – w Pirenejach na Plateau De Beille i w Alpach na l’Alpe d’Huez, odjechali najlepszym góralom w peletonie, by sięgnąć po etapowe zwycięstwo. Obaj na Tour pojechali w roli pomocników.
Vanendert miał pomagać Jurgenowi Van Den Broeckowi, jednak gdy ten wycofał się po kraksie, godnie zastępował rodaka i wywalczył zwycięstwo etapowe, a także przez pięć etapów jechał w koszulce najlepszego górala. W klasyfikacji generalnej zajął 20. miejsce, ale pokazał, że potrafi ścigać się z najlepszymi w peletonie.
Rollanda można, z kolei, śmiało nazwać odkryciem tegorocznego Touru. Młody, zaledwie 24-letni Francuz, od momentu gdy Voeckler założył maillot jaune, za każdym razem jechał czujnie przy boku lidera swojej ekipy, bezpiecznie doprowadzając go na szczyt każdego wzniesienia. To w dużej mierze dzięki niemu Voeckler tak długo bronił prowadzenia w wyścigu. Rolland był zawsze obok, gotów poświęcić się dla lidera, a mimo to zdołał ugrać coś dla siebie i to nie byle co – etap na l’Alpe d’Huez. Rollanda można śmiało nazwać najlepszym pomocnikiem tegorocznego Touru, bo gdyby nie on, Voeckler straciłby koszulkę lidera już po pierwszych górach.
Triumf czystego kolarstwa?
Zwycięstwo Cadela Evansa ma jeszcze jeden wymiar. Otóż pierwszy raz od niepamiętnych czasów Tour de France wygrał kolarz– być może poza Carlosem Sastre – który nigdy nie był zamieszany w żadną aferę dopingową. O czystości tegorocznego wyścigu może świadczyć też tylko jedna wpadka – Alexandra Kołobniewa (Katiusza), a wiadomo, że w tak dużym peletonie zawsze trafi się czarna owca – i przede wszystkim tempo, w jakim kolarze pokonywali najcięższe podjazdy w Alpach i Pirenejach. Przykład Rollanda, który na l’Alpe d’Huez wjechał w czasie 42.22 – co jest dopiero 28. wynikiem w historii – pokazuje, że kolarze nie są już maszynami do wspinania się, które nie czują zmęczenia i mogą w każdej chwili podkręcić tempo. Ten Tour pokazał, że najlepsi kolarze to wciąż ludzie, którzy męczą się, a gdy już nie mają sił, niemalże stają w miejscu. Nadzieję na czyste kolarstwo można mieć choćby patrząc na jazdę Thomasa Voecklera czy też samego Alberto Contadora, który tym razem nie okazał się nadczłowiekiem poza zasięgiem rywali. I pozostaje nam mieć jedynie nadzieję, że to zasługa zmęczenia Giro i bólu kolana, a nie powściągliwości w spożywaniu podejrzanego mięsa. Wysiłki UCI i AFLD w zwalczaniu dopingu zaczynają przynosić rezultaty, jednak by Tour i kolarstwo odzyskały swoją wiarygodność, potrzeba jeszcze kilku lat.
Fot.: Sirotti