Dziewięćdziesiąty pierwszy Tour de France już za nami. Wygrał go, o czym zapewne już wszyscy zdążyli się dowiedzieć, Lance Armstrong z grupy US Postal Service. Fakt ten jest godny zauważenia z kilku powodów: Amerykanin jako pierwszy w historii wyścigu stanął na najwyższym stopniu podium po raz szósty. Co więcej, był to szósty triumf z rzędu. Tym samym Armstrong zdecydowanie awansował w hierarchii najwybitniejszych zawodników w historii, wyprzedzając takie sławy jak dotychczasowi rekordziści Wielkiej Pętli: Anquetil, Hinault, Indurain i uznawany za kolarza wszech czasów Eddy Merckx. Uczynił to we wspaniałym stylu, prezentując znakomite przygotowanie kondycyjne, taktyczne, mentalne. Podobnymi walorami zabłysnęli również koledzy Armstronga z drużyny US Postal, których udział w rekordowym wyniku jest nie do przecenienia. Stając na podium w Paryżu z łukiem triumfalnym w tle i z ręką na sercu Teksańczyk wysłuchał hymnu Stanów Zjednoczonych ze świadomością, że zdeklasował swoich rywali. A mogło przecież być zupełnie inaczej.Kiedy 23 października ubiegłego roku Jean Marie Leblanc zaprezentował trasę Tour de France 2004 większość ekspertów, mając jeszcze świeżo w pamięci wydarzenia ostatniego wyścigu, zgodnie stwierdziła, że kolejna Wielka Pętla jest ułożona przeciwko Armstrongowi. Tylko jedna płaska jazda na czas, cztery finisze pod górę, trudne etapy w Masywie Centralnym – to wszystko miało uczynić wyścig bardziej emocjonującym. Nawet, gdyby rywale Armstronga nie byli tak mocni jak w 2003r pomóc im miała właśnie trasa, a w przypadku mniejszych emocji o odpowiednią temperaturę spektaklu zadbać miał „etap prawdy” - jazda indywidualna na czas pod górę rozgrywana na słynnym, „kultowym” l'Alpe d'Huez. Różnice między zawodnikami miał także zmniejszyć nowy regulamin drużynowej jazdy na czas, który dawał szansę zaistnienia w klasyfikacji generalnej także liderom słabszych ekip.
Nie tylko kierownictwo wyścigu planowało możliwie jak największe utrudnienie rekordowego zwycięstwa Armstronga. Na zdetronizowanie króla zęby ostrzyła sobie liczna grupa pretendentów do tronu, która w 2003r udowodniła, że Armstrong przyparty do muru i pozostawiony bez wsparcia swojej drużyny jest do pokonania. Lista pretendentów była długa a zaczynała się, jak co roku od Jana Ullricha, syna marnotrawnego drużyny T-Mobile. Ullrich w jubileuszowym Tourze był najbliżej Amerykanina – przegrał wyścig o zaledwie minutę. W spekulacjach ekspertów zaraz za Niemcem sytuowano Tylera Hamiltona, byłego pomocnika Armstronga, obecnie lidera silnej szwajcarskiej ekipy Phonak, Ibana Mayo oraz Haimara Zubeldię, Basków z drużyny Euskaltel, którzy w ubiegłym roku błyszczeli na górskich etapach, Alexandra Vinokourova, trzeciego zawodnika TdF 2003 (T-Mobile), Roberto Herasa, dotychczasowego giermka lidera US Postal podczas najcięższych górskich etapów, dwukrotnego triumfatora hiszpańskiej Vuelty, który w tym sezonie miał udowodnić, że jest w stanie pojechać na swoje konto (Liberty Seguros) czy też powracającego do formy Josebę Belokiego (Brioches la Boulangere). Lista oczywiście była dłuższa, jednak w ciągu sezonu miało miejsce kilka wydarzeń, które nieco zmieniły układ sił. W wyniku wypadku na starcie Touru w Liege nie stanął Vinokourov. Beloki nie wrócił jednak do pełni sił i rozstał się ze swoją drużyną. O Herasie tak naprawdę nie było nic wiadomo – niewiele startował, trenował w ukryciu. Ullrich tradycyjnie nie mógł się pozbyć nadwagi. W związku z aferami dopingowymi wykluczony z rywalizacji został Millar oraz osłabiono ekipę Simoniego. Z drugiej strony Mayo i Hamilton zabłysnęli podczas czerwcowego sprawdzianu przed Tourem – Dauphine Libere, gdzie pokonali Armstronga w górskiej jeździe na czas. W wyścigu wziął udział jeden Polak – Dariusz Baranowski (Liberty Seguros), który miał być pomocnikiem Herasa na górskich etapach oraz „rozprowadzającym” Alana Daviesa podczas finiszy. Fatalna postawa lidera Liberty Seguros sprawiła jednak, że pan Dariusz, który w 1998 roku potrafił ukończyć Wielką Pętlę na 12 pozycji w klasyfikacji generalnej w tym sezonie niczym na trasie Touru się nie wyróżnił kończąc go w ostateczności na miejscu 94 ponad dwie i pół godziny za Armstrongiem.
Pewne zaskoczenie miało miejsce już podczas prologu. O ile jeszcze zwycięstwo młodego specjalisty od krótkich czasówek – Szwajcara Fabiana Canellary nie było niczym dziwnym, to przewaga, jaką uzyskał Armstrong nad większością swoich rywali mogła dać nieco do myślenia. Już na pierwszych sześciu kilometrach Touru Ullrich stracił do Teksańczyka 15 sekund. A przecież o końcowym zwycięstwie miały decydować bardzo niewielkie różnice czasowe. Tak przynajmniej twierdzili eksperci.Czwartego dnia Touru szansę na zwycięstwo stracili Baskowie z Euskaltel. Mayo i Zubeldia mieli kraksę podczas trzeciego etapu wiodącego w końcowej części po brukowanych drogach znanych z wiosennego klasyku „Paryż – Roubaix”. Armstrong i Ullrich skrzętnie skorzystali z okazji i w momencie, gdy dowiedzieli się o stracie groźnych rywali podkręcili tempo. Strata czterech minut na dzień przed jazdą drużynową na czas praktycznie skreśliła znakomitych baskijskich „górali” z listy pretendentów do tronu.
Jazda drużynowa pokazała, jak silna jest drużyna Armstronga. W ciężkich, deszczowych warunkach „pocztowcy” zdecydowanie wygrali walkę z czasem wyprowadzając tym samym Lance'a na pozycję lidera wyścigu. Należy również zaznaczyć, że w przeciwieństwie do innych drużyn US Postal ominęły defekty i wywrotki na śliskim asfalcie przez które sporą stratę zanotował kolejny świetny góral – Gilberto Simoni (Saeco). Na kolejnym z etapów pecha miał także Hamilton, który uczestniczył w dwóch groźnych kraksach. Żółta koszulka, przynajmniej w pierwszej fazie Touru, jest dość kłopotliwym atrybutem, dlatego też, aby nie męczyć swoich przybocznych Armstrong oddał ją już dzień później młodemu mistrzowi Francji, Thomasowi Voecklerowi, uczestnikowi „odpuszczonej” na ponad dwanaście minut ucieczki. Nie było to może zachowanie szczególnie godne pochwały, jednak dzięki temu pomocnicy Armstronga zostali zwolnieni z obowiązku kontrolowania peletonu jak się okazało przez aż jedenaście dni! Voeckler okazał się być bowiem wyjątkowo waleczny i w przeciwieństwie do Amerykanina bronił pozycji lidera za wszelką cenę aż do pierwszego alpejskiego etapu przejeżdżając jako lider Tour de France przez ciężkie górskie etapy w Masywie Centralnym i Pirenejach.W cieniu walki o klasyfikację generalną toczyła się batalia o zieloną koszulkę najlepszego sprintera. Głównymi aktorami byli Robbie McEwen (Lotto), Thor Hushofd (CA) oraz Erik Zabel (T-Mobile). Równocześnie wielu zawodników próbowało pokrzyżować szyki sprinterom i rozstrzygnąć losy któregoś z etapów dzięki ucieczce z peletonu. Dokonali tego m.in. Pozzato, Mercado i Moncutie. Podczas pierwszego z górskich etapów, rozgrywanego w dniu narodowego święta Francji duży krok w stronę kolejnego rekordu, który miał zostać pobity podczas tegorocznego Touru uczynił Richard „Lwie Serce” Virenque. Zwyciężając po długiej, wyczerpującej samotnej ucieczce pokazał siłę charakteru i porwał za sobą tłumy kibiców. Chcąc osiągnąć swój cel, czyli po raz siódmy wygrać klasyfikację górską musiał uciekać jeszcze wielokrotnie ubarwiając tym samym marne, jak się później okazało, widowisko, jakiego byliśmy świadkami podczas górskich etapów.
Pierwsze pirenejskie zmagania z finiszem w stacji narciarskiej La Mongie usytuowanej na zboczu kolejnego „kultowego” dla Touru podjazdu – Tourmalet pokazały słabość większości faworytów. Straty ponieśli Ullrich, Hamilton, z gry wypadł Heras... Jeszcze gorzej było dzień później. Kontuzjowani Mayo, Hamilton i Zubeldia wycofali się z wyścigu, Ullrich nadal tracił, Heras praktycznie nie istniał. Armstrong nie musiał nawet szczególnie mocno atakować – tempo nadawane przez jego pomocników w większości przypadków wystarczało. Miłą niespodziankę sprawił natomiast Ivan Basso, który jako jedyny dotrzymywał kroku Armstrogowi. Ten młody zawodnik, przez niektórych stawiany był w przed wyścigowych spekulacjach w roli „czarnego konia” Touru. Włoch od wielu lat, od momentu, gdy zdobył brązowy medal podczas Mistrzostw Świata juniorów w 1995 roku był przygotowywany do odegrania kluczowej roli w Wielkiej Pętli. Wydaje się, że powoli nadchodzi czas dwudziestosiedmioletniego Basso. Drugim zawodnikiem, który przez Pireneje przejechał w dobrej dyspozycji był Andreas Kloden, mistrz Niemiec z ekipy T-Mobile, w obliczu słabszej dyspozycji Ullricha zwolniony z obowiązków pomocy swojemu liderowi. Z niezłej strony pokazali się także Mancebo, Totchnig i Sastre. Cóż z tego, skoro tak naprawdę było już „posprzątane” i jedyne na co można było liczyć to słabszy dzień Armstronga. Jednak nawet, jeśli taki dzień był, to nie było możliwości aby to zauważyć, ponieważ drużyna obrońcy tytułu pracowała jak nigdy dotąd (a trzeba wiedzieć, że już w ubiegłych latach właśnie swoim pomocnikom Armstrong zawdzięczał sporą część swoich sukcesów). W życiowej formie był Landis, rewelacyjnie spisywał się Azevedo (ukończył cały Tour na bardzo wysokiej, piątej pozycji pomimo pracy dla Armstronga!!!) w górach wprost szokująco dobrze jechał Hincapie. Na płaskim oraz w górskich dolinach peleton mozolnie prowadził weteran Ekimow razem z „czeską lokomotywą” Padrnosem. Podczas mniejszych podjazdów i w początkowej fazie etapów górskich czarną robotę wykonywali Noval, Beltran i „Chechu” Rubiera. Każdy znał swoje miejsce w niebieskiej maszynie do wygrywania Tour de France i każdy wykonywał swoją rolę perfekcyjnie. W momentach, gdy choć cień zagrożenia padał nie tylko na Armstronga ale i na Basso do pracy zabierali się również świetni „gregario”, jak zwykło się nazywać pomocników w peletonie, drużyny CSC, czyli Voight, Julich i Sastre.
Jazda indywidualna na czas pod l'Alpe d'Huez to popis Amrstronga, który na tym etapie potwierdził, że jest najlepszym zawodnikiem Tour de France 2004 i pozostawił swoim rywalom możliwość walki jedynie o drugie miejsce. To Andreas Kloden wygrał z Ivanem Basso o zaledwie 20 sekund podczas jedynej płaskiej czasówki, jednak i ta rywalizacja nie była zbyt porywająca. Rywalizację o zieloną koszulkę pewnie, choć nie bez wysiłku wygrał McEwen a górską, nie mając praktycznie żadnego konkurenta Virenque. Tak więc Tour, w którym padły dwa historyczne rekordy praktycznie nie miał swojej własnej historii... Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem, który najbardziej odpowiadał Armstrongowi. Warto przypomnieć, że w zeszłym roku Vinokourov atakował na pięciu z sześciu górskich etapów, z czego trzy akcje odniosły powodzenie i Kazach zyskał sporo czasu nad Armstrongiem. Podobnie Iban Mayo. Nawet Ullrich pokusił się o próbę zamachu na pozycję Teksańczyka. Działania te były na tyle silne i zdecydowane, że Armstrong musiał sam brać się do pracy i tym samym pozostawał bez asysty swoich wiernych pomocników. Dodatkowo ataki jego rywali następowały na przemian – pozycja lidera cały czas była zagrożona. W tym roku tego nie było. Armstrong był eskortowany przez swój „niebieski pociąg” przed który nikt albo nie śmiał albo nie był wstanie się wysforować. Tym samym Lance będąc znakomicie przygotowany fizycznie zyskiwał nad swoimi rywalami również niezwykle istotną przewagę psychiczną. Zapewne dlatego na twarzy Lancea można było, częściej niż w latach ubiegłych, obok koncentracji zauważyć wyluzowany uśmiech.
Ryszard Szurkowski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” wspomniał, że z oceną dokonań Armstronga chce poczekać przynajmniej dwa, trzy lata. Na wydarzenia historyczne, bo przecież szósta, bezprecedensowa wygrana w Tour de France wydaje się być jednym z ważniejszych i bardziej doniosłych wydarzeń współczesnego sportu, lepiej patrzeć z dalszej perspektywy. Dopiero po odpowiednio długim czasie będzie można bez zbędnych emocji porównać sześć zwycięstw Armstronga z pięcioma triumfami Anquetila, Merckxa, Hinault i Induraina. Każdy z tych zawodników cechował się czym innym: charakterem, wolą zwycięstwa, charyzmą, niesamowitym wprost organizmem. Chcąc podsumować Armstronga jednym słowem na usta ciśnie się tylko i wyłącznie to: profesjonalizm. Absoluty profesjonalizm. Bo Armstrong to nie tylko ucieleśnienie „American Dream”, „od zera do bohatera”, z teksaskiej prowincji do fortuny i sławy, z rąk śmiertelnej choroby do panteonu sław sportu. Lance Armstrong to przede wszystkim „firma”, przedsiębiorstwo wspierane przez największych amerykańskich producentów sprzętu sportowego, międzynarodowe koncerny czy wreszcie gwiazdę muzyki pop. Mechanizm stworzony po to, aby osiągnąć sukces. Czy za wszelką cenę? Być może dowiemy się w październiku podczas procesu włoskiego doktora Michele Ferrairiego, konsultanta Armstronga, podejrzanego o „przepisywanie” kolarzom EPO i innych niedozwolonych środków. Prawdopodobnie jednak nie dowiemy się tego nigdy.]Foto: AP