Po niderlandzkim preludium

Podsumowanie 1. części 64. Vuelta a Espana

Drukuj

Start daleko od domu. Szybka pauza. Nie ma mocnych na Szwajcara. Farrar i Boonen witają się z gąską. Chaos w sprinterskich rozgrywkach. Życiowe sukcesy Ciolka i Hendersona. Wielka kraksa w Liege. Mocny Liquigas. Pechowy Mosquera. W oczekiwaniu na pierwsze góry.<br /> <br />

Start daleko od domu. Szybka pauza. Nie ma mocnych na Szwajcara. Farrar i Boonen „witają się z gąską”. Chaos w sprinterskich rozgrywkach. Życiowe sukcesy Ciolka i Hendersona. Wielka kraksa w Liege. Mocny Liquigas. Pechowy Mosquera. W oczekiwaniu na pierwsze góry.

Organizatorzy Wielkich Tourów jak i władze Światowej Federacji Kolarskiej (UCI) zdążyli nas już w ostatnich latach przyzwyczaić do zunifikowanych programów trzech Wielkich Tourów. Start w sobotę, meta w niedzielę po z górą trzech tygodniach ciężkich zmagań. W sumie 23 dni rywalizacji, transferów i chwil niezbędnego odpoczynku. Wśród nich obowiązkowo dwa dni przerwy w wyścigu. Zazwyczaj jednak pierwszy z nich wypada po pierwszym tygodniu walki, a nie rzadko dopiero po dziesięciu odcinkach. W tych okolicznościach niezależnie od tego czy kolarze spędzają ów dzień „odpoczynku” na sjeście w hotelu, lekkim treningu czy długim transferze drogowym czy lotniczym dziennikarze i inni znawcy tematu mogą na bazie dotychczasowych doświadczeń podjąć się spekulacji na temat dalszych szans przedwyścigowych faworytów.

Nie inaczej było w tym roku w przypadku dwóch pierwszych wieloetapówek sezonu. Pierwszy postój na 92. Giro d’Italia wyznaczono w Mediolanie. W drodze do stolicy Lombardii uczestnicy włoskiego touru musieli pokonać dwa górskie etapy w Dolomitach oraz górzyste odcinki w Austrii i Alpach Bergamaskich. Dlatego po dziewięciu dniach znaliśmy już wąskie grono faworytów do końcowego triumfu, wiedzieliśmy że Armstrong nie jest tak mocny przed kilku lat, zaś zupełnie bez formy są liderzy Lampre: Bruseghin i Cunego. Bardzo podobnie wyglądał układ trasy na 96. Tour de France. Co prawda trzy odcinki w Pirenejach były pewnym rozczarowaniem, ale do spółki z monakijską czasówką i drużynówką w Montpellier wykazały, iż zwycięzcy „Wielkiej Pętli” szukać trzeba w drużynie Astany, że najgroźniejszymi rywalami podopiecznych Bruynella będą bracia Schleck, a nie „wiecznie drugi” Evans, triumfator Giro Mienszow czy obrońca tytułu Sastre.

W pierwszym dniu przerwy w 64. Vuelta a Espana nie mamy nawet takiej wiedzy. Wszystko dlatego, że po raz pierwszy organizatorzy hiszpańskiego touru postanowili wyznaczyć start swego wyścigu nie tylko za granicą, ale co więcej w kraju nawet nie sąsiadującym z Hiszpanią. Start tak daleko od „macierzy” musiał skutkować albo długim marszem do ojczyzny, albo tez kilkoma dniami na dalekiej Północy zakończonymi transferem na tyle długim i skomplikowanym, że nie obyło się bez nad wyraz prędkiego dnia przerwy. W ten sposób miedzy startem w holenderskim Assen a metą w walońskim Liege rozegrano tylko cztery etapy: krótki prolog, dwa etapy płaskie i jeden co najwyżej pagórkowaty. Żadnych, nawet wstępnych rozstrzygnięć być tu nie mogło. Co prawda stara prawda Wielkich Tourów powiada, że wyścigi te wygrywa się przez trzy tygodnie, zaś przegrać je można dosłownie w jednej chwili. Niemniej w tegorocznej Vuelcie największą niepewność pierwszej fazy wyścigu rodziła nie tyle skala trudności niderlandzkiego terenu co raczej pogoda w tej części Europy oraz pełne drogowych pułapek szosy obu krajów. Dlatego też wszyscy bez wyjątku faworyci Vuelty mieli na starcie w Assen jeden cel: w dobrym zdrowiu dotrzeć do Liege na samolot do Tarragony.

Jako, że etap do Liege – meta na płaskim terenie i w pewnej odległości od ostatnich pagórków - nie został pomyślany z myślą o specjalistach od górzystych klasyków jedyna okazja do sprawdzenia się dla największych asów był 4,5-kilometrowy prolog na torze motocyklowym. Jednak to nie spece od wielodniowej rywalizacji należeli do pierwszoplanowych postaci tej próby czasowej. Jak można było przypuszczać znów nie było mocnych na mistrza olimpijskiego z Pekinu czyli Szwajcara Fabiana Cancellarę. „Spartakus” wygrał gładko, łatwo i przyjemnie z wyraźną przewagą … nad sprinterami. Drugi był Tom Boonen z Quick Stepu, trzeci Tyler Farrar z Garminu, zaś piąty Daniele Bennati z Liquigasu, która to drużyna wprowadziła aż czterech swych zawodników do czołowej „10”, w tym naszego Macieja Bodnara. W obliczu hojnych bonifikat czasowych (czyli 20-12-8 sekund na mecie i 6-4-2 na lotnych premiach) oraz sierpniowej formy Farrara można było przypuszczać, iż tym razem Cancellara będzie się cieszył z koszulki lidera znacznie krócej niż na Tourze kiedy to dzierżył ją przez sześć dni.

Tymczasem na finiszach w Emmen i Venlo sypnęło niespodziankami, zaś na mokrych ulicach Liege, na jednym rondzie „wysypał” się niemal cały peleton czy też to co z niego pozostało po paru pokonanych wcześniej ardeńskich pagórkach. Co prawda we wtorkowej kraksie mocno potłukł się i sam Cancellara, lecz ostatecznie cale zamieszanie grało na jego korzyść, tym bardziej że kraksa wydarzyła na ostatnich 3 kilometrach czyli w strefie bezpieczeństwa. W Emmen triumfował niespełniony dotąd Gerald Ciolek z Milramu przed Włochem Fabio Sabatinim i Anglikiem Rogerem Hammondem, którzy byli dość niespodziewanymi gośćmi na czele rozpędzonego peletonu. Dzień później w Venlo jako pierwszy przemknął linię mety kolarz w znajomej biało-żółtej koszulce Team Colombia, lecz nie był to bynajmniej faworyzowany Andre Greipel, lecz jego nowozelandzki kolega Greg Henderson, który wyprzedził znanego nam dobrze Słoweńca Boruta Bozicia z Vacansoleil i trzykrotnego mistrza świata Oscara Freire z Rabobanku. Greipel odkuł się dopiero w Liege, lecz miał przy tym wiele szczęścia jako, że masowej kraksie w finiszu uczestniczyło tylko sześciu kolarzy, w tym dwóch jego rodaków i kolegów z ekipy Bert Grabsch i Marcel Sieberg. Tercet z Team Colombia na ostatnich metrach nie miał żadnych problemów z pokonaniem szybkiego wszak Belga Woutera Weylandta z Quick Stepu.

Na razie w tle sprinterów i Cancellary wstępne rozpoznanie sił czynili w tym czasie kandydaci do podium w Madrycie. Niderlandzkie preludium poszło przede wszystkim po myśli dwóch liderów Liquigasu: Ivana Basso i Romana Kreuzigera oraz faworyta gospodarzy Alejandro Valverde z Caisse d’Epargne. Co ciekawe jedynym asem z dorobkiem, który przejechał prolog na ich poziomie był wracający do peletonu po dwóch latach dopingowej banicji Aleksander Winokurow z Astany. Minimalnie gorsi byli Cadel Evans i Linus Gerdemann, zaś od pięciu do dziesięciu sekund stracili Jacob Fuglsang, Samuel Sanchez, Robert Gesink, Kim Kirchen czy Hamiar Zubeldia. Kilkunasto sekundowe straty zanotowali Ezequiel Mosquera czy bracia Schleckowie oraz nasz Sylwester Szmyd. Nazajutrz wielu z nich m.in. Sanchez, Winokurow czy Frank Schleck stracili w Emmen kolejnych osiemnaście sekund, zaś Andy Schleck nawet pół minuty. Kto wiec jednak czy nie największych przegranym pierwszych dni Vuelty jest lider Xacobeo-Galicia Mosquera, który po upadku do mety w Liege dotarł z wydatną pomocą holujących go kolegów z drużyny. Czas leczy rany, lecz 24 godziny to zdecydowanie za mało by „wylizać” się z poważniejszych obrażeń. Jeszcze dwa dni będą stały pod znakiem nieśmiałych ucieczek i prawdopodobnych sprintów na mecie w Vinaros i Xativie.

Od sobotniej czasówki w Walencji tegoroczna Vuelta zacznie się na dobre. Być może nadal jeszcze na czele wyścigu pozostawał będzie Cancellara, lecz za jego plecami pojawią się już zapewne najwięksi faworyci całej imprezy. Oni to już w najbliższą niedzielę na podjeździe pod Alto de Aitana stoczą pierwszą z serii górskich potyczek decydujących o finałowym wyniku 64-tej Vuelty.

FOTO: Sirotti