Contador na ścieżce Induraina

Podsumowanie 96. Tour de France

Drukuj

Jednostronne widowisko. Contador ponad wszystkich. Andy Schleck challenger. Piękny powrót Bossa. Astana kontra Saxo Bank. Gepard Cavendish i zielony Hushovd. Okruchy szczęścia dla Francuzów. Aktywny Marcin Sapa.<br /> <br />

Jednostronne widowisko. Contador ponad wszystkich. Andy Schleck challenger. Piękny powrót Bossa. Astana kontra Saxo Bank. Gepard Cavendish i zielony Hushovd. Okruchy szczęścia dla Francuzów. Aktywny Marcin Sapa.

Zakończony w minioną niedzielę 96. Tour de France nie przeszedł do historii jako szczególnie interesująca odsłona „Wielkiej Pętli”. Wbrew nadziejom organizatorów nie trzymał nas on w najwyższym napięciu do przedostatniego etapu, zaś walka tak w klasyfikacji generalnej wyścigu jak i na finiszach sprinterskich etapów była dość jednostronna. Zgodnie z oczekiwaniami w „generalce” rządzili kolarze Astany, którym wobec słabszej formy kilku głównych faworytów na poważnie starali się zagrozić jedynie bracia Schleckowie z Saxo Banku. Z kolei w sprinterskich rozgrywkach swą absolutną dominację potwierdzał raz za razem Anglik Mark Cavendish z Team Colombia.

Po raz drugi francuski Tour wygrał Hiszpan Alberto Contador. Przed dwoma laty bez powodzenia starał się zgubić w górach Michaela Rasmussena, lecz ostatecznie wygrał po tym jak Rabobank wycofał swego lidera pod zarzutem unikania kontroli antydopingowych. Contador przejął żółtą koszulkę po wyjeździe z Pirenejów, lecz do końca musiał drżeć o swój triumf gdyż bardzo mocno naciskali go Australijczyk Cadel Evans i kolega z drużyny Amerykanin Levi Leipheimer. Tym razem nie było już żadnych wątpliwości, iż to właśnie „El Pistolero” jest aktualnie najmocniejszym etapowcem w światowym peletonie. Od początku do końca wyścigu jechał na najwyższym poziomie. Zaczął od drugiego miejsca na czasówce w Monako by po kilku dniach wraz z kolegami z Astany zdecydowanie wygrać jazdę drużynową na czas wokół Montpellier. Potem urwał wszystkich rywali na ostatnich kilometrach podjazdu do Arcalis, choć po zwycięstwo etapowe nie sięgnął, albowiem tego dnia główni faworyci tego wyścigu byli nad wyraz łaskawi dla grupy harcowników. Dwa pozostałe dni w Pirenejach oraz etap w Wogezach podobnie jak inni możni tegorocznego Touru potraktował ulgowo zbierając siły na Alpy.
 


Tu uderzył już pierwszego dnia, bo też nie było na co czekać skoro finisz w Verbier miał być drugim i zarazem przedostatnim górskim finiszem w tegorocznym wyścigu. Wszystkich swych oponentów za wyjątkiem Andy Schlecka zdystansował o ponad minutę i ostatecznie odebrał żółty trykot prowadzącemu od Andory Włochowi Rinaldo Nocentiniemu. Bernardyński odcinek do Bourg-Saint-Maurice nie sprawił mu większych problemów, zaś na królewskim etapie do Le Grand Bornand jako jedyny członek swej super-drużyny był w stanie dotrzymać kroku (zresztą bez specjalnych kłopotów) braterskiemu duetowi rodem z Luksemburga. Kropkę nad „i” postawił na czasówce wokół jeziora Annecy, którą wygrał rewanżując się Fabianowi Cancellarze za porażkę na francuskiej Riwierze. W tej sytuacji prowansalski etap z metą na słynnym Mont Ventoux zamiast pięknego zwieńczenia całej imprezy stał się już tylko formalnością jeśli chodzi o kwestie najważniejszego z rozstrzygnięć i młody Hiszpan mógł już tylko łaskawie zadbać o to by jego kolega (rywal) z drużyny Lance Armstrong obronił swe miejsce na podium przed zakusami kilku rywali, w tym w szczególności starszego z braci Schlecków. Zwycięstwo z przewagą ponad czterech minut, w dodatku na nie najtrudniejszej trasie można określić mianem bezdyskusyjnego. Zważywszy zaś, że Contador ma zaledwie 27 lat, należy do najlepszych czasówców i jest praktycznie nie do urwania w górach można wysnuć tezę, iż wzorem swego krajana Miguela Indurain może zdominować scenę wyścigów wieloetapowych na kilka najbliższych lat.

Jego najgroźniejszym rywalem w najbliższej przyszłości powinien być podobnie jak to miało miejsce podczas trzech lipcowych tygodni Andy Schleck. O trzy lata młodszy od Hiszpana Luksemburczyk w tegorocznym Tourze jako jedyny kolarz w całym peletonie wspinał się po Alpach na poziomie zbliżonym do Kastylijczyka, lecz ze stratą dla atrakcyjności całego widowiska niestety nieco zbyt słabo wypadał w czasówkach by realnie zagrozić Contadorowi. Na pocieszenie po raz drugi z rzędu wygrał klasyfikacje młodzieżową i za rok stanie jeszcze przed szansą by wyrównać rekord owych sukcesów należący do Niemca Jana Ullricha za sprawą wyczynów z lat 1996-98. Biorąc natomiast pod uwagę, iż Contador ma dziś niespełna 27 lat, zaś młodszy z braci Schlecków ledwie 24 wiosen może sobie ostrzyć zęby na klika ładnych lat zażartej rywalizacji tych dwóch wielce utalentowanych zawodników. Spodziewane potyczki Alberto z Andym powinny być równie interesujące co legendarne pojedynki Federico Bahamontesa z Charlym Gaulem z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.



Tegoroczny Tour był też wielkim powrotem starego króla. Słowo wielki wydaje się jak najbardziej na miejscu, choć generalne zwycięstwo czy choćby nawet druga lokata była poza zasięgiem Lance’a Armstronga. Nikt poważny nie oczekiwał chyba, iż Teksańczyk po przeszło trzech latach rozbratu z zawodowym ściganiem będzie równie mocny co za czasów swej największej chwały. Te czasy już nie wrócą, choć niewykluczone iż w sezonie 2010 Amerykanin będzie jeszcze mocniejszy niż w tym roku. Tymczasem już teraz był w stanie kręcić w górach z najlepszymi, choć zarazem dość niespodziewanie nieco więcej niż można było oczekiwać tracił na czasówkach (dziesiąty w Monako i szesnasty w Annecy). Jego najgroźniejszym rywalem w walce o najniższy stopień podium był Frank Schleck, który zdołał nawet zgubić „Bossa” na ponad dwie minuty na górskich szlakach Sabaudii. Na szczęście dla Armstronga starszy z braci Schlecków należy do najsłabszych czasowców pośród najlepszych górali, a poza tym w przeciwieństwie do starego lisa z Teksasu stracił jeszcze 41 sekund na wietrznym etapie do La Grand-Motte. Swoje podium Armstrong zawdzięcza też poniekąd drużynie, albowiem na wspomnianej drużynówce zyskał nad Saxo Bankiem braci Schleków kolejnych 40 sekund. W kontekście 40-sekundowej przewagi nad Frankiem Schleckiem na mecie całego wyścigu można więc zaryzykować stwierdzenie, iż miejsce „na pudle” zaklepał sobie dzięki zyskom na trasach trzeciego i czwartego etapu! To pod każdym względem wielki wyczyn, albowiem chcąc znaleźć w annałach wyścigu równie wiekowego kolarza na finałowym podium Touru trzeba by się cofnąć do połowy lat siedemdziesiątych i wypatrzeć w statystykach osobę Raymonda Poulidora.



W górach wyścigiem rządził Contador wspierany czy tez raczej mobilizowany przez obecność Armstronga i Niemca Andreasa Klodena. Dokazywali bracia Schleckowie. Do grona siedmiu wspaniałych liczących się w walce o miejsce na generalnym podium dołączyli też: dość niespodziewanie Włoch Vincenzo Nibali oraz wprost rewelacyjny Anglik Bradley Wiggins (który czwartym miejscem w generalce wyrównał brytyjski rekord Szkota Roberta Millara z 1984 roku). Tymczasem na równinnych sawannach kolarskich sprintów istniał tylko jeden gepard z prawdziwego zdarzenia. Nazywa się Mark Cavendish, pochodzi z wyspy Man i w maju tego roku skończył dopiero 24 lata. Mimo tego w dwóch ostatnich sezonach wygrał już 10 etapów Touru i 5 odcinków Giro. Na trasie tegorocznej „Wielkiej Pętli” zwyciężał aż sześciokrotnie w Brignoles, La Grand-Motte, Issoudun, Saint-Fargeau, Aubensa i oczywiście w Paryżu na Polach Elizejskich. Aż dziw bierze, iż mimo tak pięknej serii – nie notowanej chyba o czasów Eddy Merckxa czy Freddy Maertensa – młody Anglik nie wywalczył zielonej koszulki najlepszego sprintera, która mu się w pełni należała. Po raz drugi w swej karierze wywalczył ją Norweg Thor Hushovd z ekipy Cervelo jedyny sprinter obok Amerykanina Tylera Farrara z Garminu, który starał się nawiązać walkę z „Manxmanem”. Udało mu się tylko na pagórkowatym finiszu w Barcelonie. Poza tym Wiking złowił kilka punktów w deszczowych Wogezach na etapie do Colmar. Jednak w obliczu ledwie 10-punktowej różnicy między Hushovdem a Cavendishem okazuje się, iż decydujące znaczenia dla niespodziewanego rozstrzygnięcia tej rywalizacji miała dyskwalifikacja kolarza Team Colombia na mecie w Besancon. Pozostali sprinterzy praktycznie nie istnieli. Oscar Freire nie miał dawnego błysku, Włoch Daniele Bennati był cieniem samego siebie, zaś Belg Tom Boonen częściej brał udział w kraksach niż walce na finiszowych metrach.



Koszulę górala wywalczył Franco Pellizotti z ekipy Liquigas, który po udanym dla siebie Giro d’Italia nie był w stanie drugi raz zmobilizować się do walki o najwyższe lokaty w generalce. Tego rodzaju wyzwanie pozostawił swym młodszym kolega z drużyny tzn. Nibaliemu i Czechowi Romanowi Kreuzigerowi, zaś sam bez powodzenia próbował wygrać jeden z etapów. Takiego celu nie osiągnął, lecz niejako przy okazji zdobył tyle punktów na premiach górskich iż wkroczył do walki o trykot w czerwone grochy, którą wygrał bez większego trudu dzięki zwycięstwom na przełęczach Grand Saint-Bernard, Piccolo San Bernardo i Roselend.

Żadne miejsce na generalnym podium czy też którakolwiek z prestiżowych koszulek nie stała się udziałem reprezentanta gospodarzy, lecz w sumie Francuzi nie mieli większych powodów do narzekań. Najlepszy z nich Christophe Le Mevel z Francaise des Jeux wcisnął się do czołowej „10” w klasyfikacji generalnej co dla ekipy Marca Madiot jest sporym wydarzeniem. Rewelacyjny Brice Feillu z Agritubel wygrał etap do Arcalis i był trzeci w Colmar. Młodszy z braci Feillu jak i Pierre Rolland z Bbox Bouygues Telecom uplasowali się wysoko w klasyfikacji młodzieżowej. Etapy wygrali dwaj doświadczeni ex-mistrzowie Francji z ekipy Bbox. Thomas Voeckler uciekł przed peletonem na etapie do Perpignan, zaś Pierrick Fedrigo ograł Pellizottiego na mecie w Tarbes po śmiałej ucieczce przez przełęcz Tourmalet. Na dodatek czwarte miejsce klasyfikacji drużynowej zajęła jak zwykle solidna ekipa Ag2R-Mondiale. Kibice nad Loarą muszą więc sobie powiedzieć jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.

My w tym wyścigu mieliśmy tylko i aż Marcina Sapę z drużyny Lampre. „Tylko” bo liczebnie ustępowaliśmy pod tym względem Japończykom, „aż” bowiem nasz rodak w debiucie na trasie Wielkiego Touru wypadł bardzo dobrze. Jak przystało na „polskiego Jacky Duranda” jechał bez kompleksów i brał udział w akcjach zaczepnych. Na etapach do Perpignan i Saint-Fargeau został dogoniony przez peleton dopiero kilka kilometrów przed kreską. Szczęścia próbował też na oczach całego kolarskiego świata czyli na Polach Elizejskich. Wytrzymał trzytygodniowy wyścig, przejechał wielkie góry i na trasie był bodaj najbardziej widocznym kolarzem ogólnie kiepsko prezentującej się w tym roku ekipy Lampre. Można być pewnym, iż na trasie rozpoczynającego się w najbliższą niedzielę Tour de Pologne będzie on jeszcze bardziej prominentnym graczem. Oby zresztą do Warszawy zjechało jak najwięcej uczestników dopiero co zakończonej „Wielkiej Pętli” bowiem nawet anonimowy uczestnik lipcowego święta, który dotarł do mety w Paryżu jest kolarzem zdolnym zagwarantować wysoki poziom sportowej rywalizacji w naszym narodowym tourze.

FOTO: Sirotti