To miał być najciekawszy wielki tour od dziesięciu lat. I zdecydowanie był. Niespodziewany, choć zasłużony, zwycięzca, walka do ostatniego etapu, ciągłe przetasowania w klasyfikacji.Do tego nowy, prawdziwy król gór. Czy na następne takie wydarzenie przyjdzie nam czekać kolejną dekadę?
Trzy tygodnie w górach
Złamanie hegemonii gospodarzy (ostatnim zawodnikiem spoza Italii, który wygrał Giro był Pavel Tonkow w 1996r) przyszło w najmniej oczekiwanym momencie. Gwarancją emocji miał być Pro Tour, który zmuszał ekipy z całej Europy do startu w wyścigu. Tymczasem zamiast internacjonalizacji imprezy, czołowe drużyny zaczęły angażować do swoich szeregów kolarzy z Włoch. Tym samym Giro d’Italia stało się jeszcze bardziej hermetyczne niż było dotychczas. W pierwszym sezonie poza „kolarską ligą mistrzów” zaproszenia dostała większa różnorodność ekip, w tym „drugoligowy”, amerykański Slipstream, ciekawe ekipy włoskie oraz, dokooptowana w ostatniej chwili kazasko-luksembursko-amerykańska Astana. To właśnie kolarze drużyn z dziki kartami w dużej części przesądzili o losach wyścigu. Być może nie byłoby tylu emocji, gdyby ci sami zawodnicy musieli rywalizować na schematycznej, znanej od lat trasie. Tymczasem organizatorzy „poszli po bandzie”, proponując ultra wymagającą, ekstremalnie wymagająca i spektakularną trasę. Fakt, zostało to okupione długimi transferami, męczarnią kolarzy, ale, dla szeroko pojętego dobra widowiska, było warto. Praktycznie od pierwszego do ostatniego dnia zawodnicy ścigali się po wzgórzach, pagórkach i górach. Odcinków o stałym i znanym z wielkich tourów scenariuszu (wczesna ucieczka dościgana na kilka kilometrów przed metą a później finisz z grupy) było niewiele. Na tyle niewiele, że w pewien sposób na nie również się czekało! Kolarze cierpieli podjeżdżając pod kolejne góry, ale kibice, po wielu latach posuchy, poczuli się usatysfakcjonowani.
Trzy tygodnie męczarni
Tegoroczne Giro było inne od wyścigów z lat poprzednich również pod względem sportowym. Odkąd sięgam pamięcią, nie było touru, w którym stawka była tak mocna i tak wyrównana jak podczas 91. Wyścigu Dookoła Włoch. Teoretyczne szanse na zwycięstwo w trzecim tygodniu zmagań miało jeszcze przynajmniej sześciu kolarzy, na dwa dni przed końcem czterech. O triumf walczyli zawodnicy, którzy rok temu wygrali Giro (di Luca) i Tour (Contador). Ostatni taki pojedynek to rok 1998 i walka Pantaniego z Ullrichem podczas Tour de France 1998. Co ciekawe, Contador nie był faworytem wyścigu – teoretycznie ściągnięty na start z urlopu (Astana dostała zaproszenie na tydzień przed Giro) pokazał klasę, dojrzałość i… znakomite przygotowanie. Trudno wierzyć, że szefostwo ekipy o możliwości udziału we włoski tourze dowiedziało się tak późno. Cała ekipa Astany prezentowała się znakomicie i była prawdopodobnie najsilniejszą drużyną wyścigu. Magia dawnego US Postal (obecna Astana to de facto spadkobierca ekipy Armstronga), tajemnicze praktyki, czy po prostu dyskretne, zakulisowe rozmowy? Tak czy inaczej zaproszenie Astany z Contadorem na czele było strzałem w dziesiątkę i pozostaje żal, że zabraknie tej ekipy podczas Tour de France.
Z kolei dla ekipy LPR Giro było startem docelowym. Oprócz di Luca’i oraz Savoldellego przywieźli na start wyścigu m.in. znakomitego Bossisio. Ze skazywanej na pożarcie drużyny, przekształcili się w trakcie rywalizacji w zespół znakomicie jadący taktycznie i w pełni poświęcony swojemu liderowi. Niestety di Luca nie dał rady. Niestety dla niego, dla kibiców… na szczęście! Wspaniała szarża „Killera” wspomaganego przez Savoldellego na etapie 19 i załamanie formy dzień później przywracają wiarę w kolarstwo. Atak di Luca’i był pełen bólu i walki o każdą sekundę. Czas, jaki wydarł rywalom na mecie usytuowanej na szycie Monte Pora był sumą jego własnej determinacji, wysiłku pomocników (w tym wielkiego Savoldellego) i znakomitej taktyki zespołu. Cała akcja w żaden sposób nie przypominała „zmartwychwstania” Landisa na Tourze dwa lata temu. Tym bardziej, że dzień później o mały włos zwycięski di Luca zapłacił za swoją szarżę bardzo wysoką cenę. Podobnie zresztą ma się sprawa z Contadorem. Hiszpan pojechał mądrze, rozsądnie, nie wdawał się w zbędne potyczki, wiedząc, że ma nad Włochami przewagę w postaci lepszej jazdy na czas. Wygrał wyścig bez wygania etapu, mimo tego swoją postawą zyskał przychylność kibiców.
Nowa gwiazda
Emanuele Sella reprezentujący kolejną ekipę z dziką kartą - CSF Group-Navigare zajął szóste miejsce w klasyfikacji generalnej, wygrał trzy bardzo ciężkie etapy i zwyciężył w klasyfikacji górskiej. W górach nad Contadorem nadrobił 13’36”. Fakt, że po pierwszym tygodniu miał do czołówki sporą stratę (suma defektu oraz słabej jazdy na czas) i w Dolomitach został puszczony w długą ucieczkę, nie oznacza, że był słaby. Wręcz przeciwnie, z dnia na dzień udowadniał, że jest znakomicie przygotowany do wyścigu a pokładane w nim w latach poprzednich nadzieje nareszcie się spełniają. Podczas czasówek (drużynowej i dwóch płaskich) w sumie do Contadora stracił 4:51. Jest to więc dobitny przykład na to, jak ważne jest wsparcie mocnej drużyny, szczególnie w pierwszej fazie wyścigu oraz… odrobina szczęścia. Sella ma 27 lat. Zawodowcem jest od czterech sezonów. Do tej pory był uznawany za obiecującego górala, który czekał na swoją szansę. Teraz ją dostał i wykorzystał. Czy w przyszłości będzie zwycięzcą Giro? Ma na to przynajmniej jeszcze pięć lat.
Zawodnikiem, który może nie w tak spektakularny sposób, ale jednak o sobie przypomniał, był Franco Pelizotti. Jadąc (wreszcie!) jako lider Liquigasu zajął w „generalce” czwarte miejsce i do końca liczył się w walce o podium. Na swoim koncie zanotował dwa zwycięstwa etapowe, w tym najważniejsze i prawdopodobnie najbardziej niespodziewane w karierze: wygrał morderczą czasówkę na Plan de Corones. Być może było to szczytowe osiągnięcie w karierze tego, już trzydziestoletniego, kolarza. Z pewnością warto było mu na nie czekać, ponieważ dzięki niemu zapisał się na kartach historii Giro d’Italia.
Kolarze, którzy tę historię pisali w latach poprzednich: wspominany kilkukrotnie di Luca i Savoldelli a także Gilberto Simoni tym razem nie dali rady młodszym kolarzom. Simoni i di Luca kilkukrotnie próbowali, nie poddali się bez walki, ale tym razem trafili na silniejszych rywali. Przedstawicielem „starej gwardii” w ścisłej czołówce był do końca Marzio Bruseghin. Kolarz Lampre, świetny czasowiec i, niemal przez całą swoją karierę „super gregario” tym razem miał wolną rękę i dzięki konsekwentnej jeździe w górach oraz znakomitej postawie na czas wywalczył trzeci stopień podium jako nagrodę za wiele lat ciężkiej pracy.
Na drugim biegunie rozwoju kariery stoi najbardziej niepokorny kolarz w peletonie. Ricardo Ricco to krnąbrny zawodnik o ciętym języku i… wielkim talencie. Nie dał rady Contadorowi, być może przegrał właśnie przez swoje kontrowersyjne wypowiedzi. Kilkukrotnie zawodnicy innych ekip jechali przeciw niemu a, paradoksalnie, pomagając „obcemu” Hiszpanowi. Mimo tego Ricco pokazał, że ma zadatki na kolarza wybitnego, będziemy więc cierpliwie czekali, aż nim zostanie.
Obecność w peletonie kolarza takiego jak Ricco, walka „starych” z „młodymi”, piękne górskie etapy. To wszystko elementy, których brakowało w poprzednich latach. 91. Giro d’Italia było antytezą kolarstwa, jakiego symbolami byli Lance Armstrong czy Ivan Basso: wyrachowanego, podejrzanego i… nudnego. W tym roku było pięknie, dramatycznie i romantycznie. A co ważne (w kontekście afer dopingowych), wolniej niż w latach ubiegłych!
91. Giro d´Italia - zgodnie z zapowiedzią
<strong><font color="#ff99cc">To miał być najciekawszy wielki tour od dziesięciu lat. I zdecydowanie był. Niespodziewany, choć zasłużony, zwycięzca, walka do ostatniego etapu, ciągłe przetasowania w klasyfikacji.</font></strong>