Bije się w piersi, ostatnio zarzekałem się, że nie będę już pisać o Bossie, przy okazji felietonu o mastersach. A tu masz babo placek i temat powraca. Ekipa Astany wystartowała do kolejnego etapu Giro z zasłoniętymi logo sponsora. W proteście przeciwko brakom w kasie i pensji na kontach. Logo zasłonił nawet wielki Lance.
A przecież Lance mógłby bez problemu ekipę po prostu kupić. Przy jego majątku, szacowanym na kilkaset milionów dolarow (nie wnikajmy w drobiazgi, jaka liczba będzie z przodu), swobodnie mógłby ją utrzymywać przez kolejne kilka lat. Tym bardziej, że w Astanie jeździ za darmo, więc zaoszczędziłby lwią część budżetu przeznaczoną na wynagrodzenie. Jednak nie powinien tego robić! Dlaczego?
Przyczyn jest kilka. Armstrong przypomina latarnię morską, rodzaj drogowskazu, wokół którego kręci się cały peleton. Starczy, że znika, czy też się pojawia, a już świat profesjonalistów dotykają potężne przetasowania. Gdy odszedł trzy lata temu nastał czas chaosu, zabrakło charyzmatycznego przywódcy, który zawładnąłby wyobraźnią milionów, gdy wraca, jest jak supernowa, która znów wszystkich oślepia. Tzw. efekt Armstronga ma wpływ bardziej dalekosiężny niż się wydaje. Trek, który wylansował kolarstwo szosowe w Stanach, niejako przy okazji jego sukcesów, boleśnie się o tym przekonał. Nagle okazało się, że bez Armstronga szosówki przestały się sprzedawać. Nic dziwnego, że powrót potraktowano jak przyjście Mesjasza. Znów kasa płynie wartkim strumieniem.
A peleton? Czas bezkrólewia upłynął pod znakiem skandali. Zamiast heroicznych zmagań Lanca z Jankiem, czy innym Herasem, zobaczyliśmy spektakl pomyłek i powyścigowego korygowania wyników, w którym rolę główną odegrały plastry z testosteronem łatane CERĄ. Jeśli nikt nie jest w stanie narzucić porządku dyktatorską ręką, wtedy pustkę wypełniają namiastki. Bo droga na skróty jest przecież łatwiejsza. Bo przecież prościej jest łyknąć pigułę niż pracować przez cały sezon, by wygrać najtrudniejszy wyścig na świecie. I co z tego, że to truizm.
Co się więc stało, gdy wielki Boss powrócił? Nagle wszyscy poczuli, że wraca ten, który rozdaje karty, ten, który potrafi walczyć i wygrywać. Organiztorzy imprez podkulili pod siebie ogonki, pokornie przyjmując warunki mistrza, jak Giro, które nie zahacza o Francję „z powodu zbyt dużych opadów śniegu zimą”. Ba, nagle okazało się, że surowe prawa antydopingowe niektórych dotyczą jakby w trochę mniejszym stopniu. Każdy inny zawodnik, gdyby w obliczu kontrolerów zniknął na 20 minut, już zażywałby spokoju w domu spokojnej kolarskiej starości. Ale nie Armstrong. Jemu się upiekło.
Szanując więc Bossa i to, czego dokonał, mam do niego osobistą, pokorną prośbę. Lance, nie kupuj Astany, bo okaże się wówczas, że wszystko można kupić. Ty już jesteś wielki i nie musisz po raz kolejny tego udowadniać. To prawda, nasze ukochane kolarstwo potrzebuje idoli, ale to nie znaczy, że tobie jednemu dano prawo, by zawsze rozdawać karty. I wiesz co? Jeśli wygrasz Giro, a nie daj Bóg Tour, może się okazać, że z wszystkich zrobisz głupków. Bo jeśli po trzyletniej przerwie ktoś powraca z kolarskiej emerytury i wygrywa, to oznacza, że cała reszta nie dorasta mu do pięt. I jak chłopaki będą mogli spojrzeć nam w oczy? Powiedzą, że jak nie biorą to im nie wychodzi? Dlatego mam dla ciebie inną propozycję, przecież jesteś z Teksasu. Bush Junior to twoj najlepszy kumpel, z którym jeździcie sobie na rowerach. Może byś poszedł jego śladem? Na rządzeniu się znasz, a Ameryka to duży kraj, który nie boi się eksperymentów. Zniósł aktora u władzy, zniesie i kolarza. Szefie, przecież lubisz wyzwania! Lance na prezdenta!
Foto: Fotoreporter Sirotti dla bikeWorld.pl
Dlaczego Armstrong nie powinien kupić Astany
Bije się w piersi, ostatnio zarzekałem się, że nie będę już pisać o Bossie, przy okazji felietonu o mastersach. A tu masz babo placek i temat powraca. Ekipa Astany wystartowała do kolejnego etapu Giro z zasłoniętymi logo sponsora. W proteście przeciwko brakom w kasie i pensji na kontach. Logo zasłonił nawet wielki Lance.<br />