Choć Armstrong znów jest na usta wszystkich, ja o nim nie napiszę. Król „piaru” robi wystarczająco wiele dla popularyzacji swoich idei. Krótki rowerowy wypad „za miasto”, rowerowy i szosowym, a jakże, uświadomił mi po raz kolejny, kto jest dla mnie prawdziwym bohaterem. Jest nim tzw. „masters”.
Któż to zacz? W uproszczeniu rzecz biorąc każdy kolarz amator, który nadal czuje się na siłach trenować i ścigać, a skończył już lat 30. Choć wydaje się to być wiek paradoksalnie niski, to, teoretycznie zakładając i praktycznie rzecz ujmując, przyjmuje się, że od tej cienkiej, trzydziestej kreski, wypada zająć się czymś innym niż karierą zawodniczą. Nasze krajowe podwórka i szosy co prawda pokazują, że i mając więcej lat na karku ścigać można się z powodzeniem - patrz „Dziadek” Romanik - tym niemniej takie założenia poczyniono. Nic więc dziwnego, że mastersów jest moc i siła. Dziwnym zbiegiem okoliczności naprawdę wielu właścicieli rowerów skończyło lat kilka więcej niż 30. jakby nie było, społeczeństwo nam się starzeje.
Siła sprawcza
To jasne, że w pierwszych rzędach na startach maratonów stoją inni, ale prawdziwa siła kolarstwa pokazuje się w sektorach M3 i dalszych. To tam spotkamy cichych herosów, którzy niczym wytrawni cyrkowi żonglerzy są w stanie łączyć wodę z ogniem, czyli trening z życiem zawodowym i prywatnym. Być zawodnikiem i mieć płacone za jazdę na rowerze? Jakie to banalne. Bo w jaki sposób można zdążyć w ciągu 24 godzin wykonać wszystkie trzy wyżej wspomniane czynności, pozostaje dla mnie prawdziwą zagadką. Nawet jeśli czytałem o ojcu trójki dzieci, który o godzinie 5 rano zimą kręcił treningowe kilometry, z błotnikami i oświetleniem na dynamo, nadal jestem pełen podziwu. Dodam może tylko że wspomniany pan był menadżerem wysokiego szczebla i... amatorskim mistrzem świata w triathlonie. To prawdziwa sztuka.
Nasi mastersi zazwyczaj nie mają wybitnie wyściganych postur, a i nieogolona noga oraz dodatkowy camelbak z przodu świadczą o tym, że najczęściej sport nie jest dla nich priorytetem. A jednak przypominają małe słońca, z krążącymi wokół nimi planetami i satelitami. Kumple z pracy, w takich samych koszulkach, z napisem „Szerszenie”, czy „Wkręt-Met”, żony i partnerki na rowerach crossowych, potomstwo płci obojga i dzieci sąsiadów. Pozytywny przykład zakręconych na punkcie roweru działa i przyciąga niczym latarnia morska.
Zbieg okoliczności
O tym, że mastersi to prawdziwa siła sprawcza, przekonał mnie dobitnie przykład sprzed lat paru, gdy Czesław Lang zrezygnował z ich kategorii w ramach swojego Grand Prix. Nagle kwitnąca impreza z dwudniowego święta górali została zredukowana do wydarzenia czysto sportowego, gdzie dla pasji zabrakło miejsca. Być może zyskała na tym dramaturgia zawodów, a koszty organizacji spadły bez wątpienia, ale nagle czegoś zabrakło. Nawet jeśli mastersi ścigali się „przy okazji”, to za ich sprawą całość żyła. Irek Budziński z Polanicy, pierwszy trener Marka Kowala, warszawiak i były przełajowiec Witold Woźniak czy Ryszard Szul na futurystycznym, amortyzowanym Proflexie - tak, ten sam fizjolog i trener - nakręcali towarzystwo. Ekipy łódzkie, czy wrocławskie, które krążyły po całej Polsce. Byli prawdziwymi pionierami MTB w naszym kraju. Dziwnym zbiegiem okoliczności skreślenie mastersów pokryło się z kryzysem w XC. Grand Prix przegapiło zaś niewykorzystaną szansę. Potwierdzeniem może być fakt, że w tym roku kategorii masters znów w ramach imprezy Lang Team Grand Prix MTB nie będzie.
Maratony, maratony
Rzeczywistość nie cierpi próżni, nic dziwnego, że ta została wypełniona - mastersi przenieśli się do maratonów i supermaratonów. Prawdę mówiąc maratony z natury dla mastersów są jakby stworzone. Dłuższe dystanse i bardziej równomierny charakter wysiłku sprawiają, że organizm z imponującym przebiegiem kilometrowym łatwiej się do niego adaptuje. Bez zrywów, ale za to im dłużej, tym lepiej. Masowy charakter imprezy również korzystnie wpływa na możliwości organizacyjne - bawić się można z cała rodziną. Zajęcie się znajdzie nawet dla babci, która może niańczyć co młodszy narybek. Nic dziwnego, że maratony, a szczególnie supermaratony, gdzie dystanse sięgają kilkuset kilometrów, to prawdziwe królestwo mastersów.
Nie znaczy to bynajmniej, że mastresi do ścigania nie podchodzą poważnie. Wielu z nich przykłada się do trenowania lepiej niż 20-letni półzawodowiec. Stać ich na sprzęt i odżywki, często na wiosenne zgrupowanie w ciepłych krajach. Znają się na odżywianiu i fizjologii, a przy okazji przez kolarstwo przedłużają swoją młodość.
Dla mnie jednak najważniejszy jest fakt, że wielu ma zapędy społecznikowskie. Kluby i klubiki bez mastersów by nie istniały. Realizują się jako trenerzy i opiekunowie, sami organizują zawody lub pomagają w ich organizacji. Tylko, tyle i aż tyle. Bez nich kolarstwo by nie żyło. Jeśli więc istnieje jakiś ideał kolarza, to dla mnie będzie to prawdziwy amator, masters. Mistrz, który jeździ, bo lubi, a niekoniecznie z tego żyje.
A jak miałby wyglądać pomnik? Proponuję pana na szosówce na Campie i w czapeczce Festiny. Na stalowej ramie. Obowiązkowo na długim podjeździe, ale widzianego z tyłu. On nam jeszcze pokaże, jak się jeździ.
Oby każdy z nas był kiedyś mastersem!
Foto: Tomasz Przechlewski
Pomnik mastersa
Waleczni latom wbrew
Choć Armstrong znów jest na usta wszystkich, ja o nim nie napiszę. Król piaru robi wystarczająco wiele dla popularyzacji swoich idei. Krótki rowerowy wypad za miasto, rowerowy i szosowym, a jakże, uświadomił mi po raz kolejny, kto jest dla mnie prawdziwym bohaterem. Jest nim tzw. masters.<br />