Krajobraz po bitwie (pierwszej)

Drukuj

Pierwsze starcie za nami. Największe serie maratonów zaprezentowały nam się przynajmniej dwukrotnie. Kto wygrał?

Pierwsze starcie za nami. Największe serie maratonów zaprezentowały nam się przynajmniej dwukrotnie. Kto wygrał?Trudno stwierdzić, zależy, jakie kto miał priorytety. Jedno jest natomiast pewne: zróżnicowanie charakteru poszczególnych serii to najlepsze, co mogło nam się w tym sezonie przytrafić.

Komercja i alternatywa
Po miesiącu zmagań, tak zawodników jak i organizatorów na czoło komercyjnego sukcesu wysunęły się serie Mazovia i Bikemaraton. Postawienie na masowego odbiorcę najwyraźniej się opłaca. To pod niego układana jest strategia tych imprez: począwszy od prasowych zapowiedzi a kończąc na charakterze tras. Co ciekawe, frekwencja na „Mazovii” nie jest sztucznie generowana przez uczestników dystansu Mini. W ostatecznym rozrachunku stanowią oni nie więcej niż 10-15% całej stawki. Z drugiej strony trudno się dziwić, skoro mazowiecki dystans Mega jest faktycznie do pokonania niemal dla każdego i na każdym rodzaju roweru. Królem dystansu Mini pozostaje nadal Bikemaraton, tam startujący na najmniejszym z dystansów to blisko 30% wszystkich maratończyków! Dla odmiany odsetek uczestników startujących na Mini w serii MTB Marathon z każdą imprezą spada i w Bardzie sięgnął 8%. Większe dystanse i trudniejsze, górskie trasy sprawiają, że jak na razie w tej serii ilość startujących stabilizuje się na wartości 400-600 uczestników, w sytuacji, gdy Mazovia regularnie przekracza 1000 a Bikemaraton wokół tej liczby oscyluje. Patrząc jednak na politykę poszczególnych organizatorów można przypuszczać, że każdy z nich przewidywał taki właśnie rozwój wydarzeń. Nieco z tyłu, niestety, nadal stoi Lang Team. Mimo dobrej promocji, sporego rozmachu oraz charakteru imprez zbliżonych do Bikemaratonu, „Skandia” póki co nie może przebić się do komercyjnej czołówki. Frekwencja, choć wyraźnie lepsza niż w zeszłym roku nadal pozostaje na ostatnim miejscu.

Prawdziwe i mniej prawdziwe
Początek tegorocznego sezonu stawia całkiem poważne pytanie. Może nie egzystencjalne, ale mimo wszystko poważne: „Czym jest maraton mtb”. Czy maratonem można nazwać niespełna dwugodzinną przejażdżkę po płaskich jak stół leśnych ścieżkach. A może w połowie asfaltową godzinną rundkę? Problemu nie mają w tej kwestii biegacze: 42km to maraton, 21km to półmaraton. U nas jest trudniej. Po pierwsze każda masowa impreza MTB nazywa się maratonem. Po drugie, każdy z dystansów nazywany jest maratonem. Pytanie, czy słusznie? Z pewnością z punktu marketingowego tak. Z drugiej strony, pojawia się problem, czy mówienie uczestnikom, że biorą udział w maratonie nie jest pewnego rodzaju… oszustwem. Kilka lat temu Międzynarodowa Unia Kolarska ustaliła kryteria, jakie maraton spełniać powinien. Wedle nich, w tym sezonie tego typu impreza została rozegrana tylko raz, w ostatni weekend w Bardzie. Niestety przepis UCI/PZKol mówiący o trasie będącej jedną pętlą (4.2.004, „Trasa nie może zawierać żadnego punktu przez który zawodnicy przejeżdżaliby dwa razy. Jedynie start i meta mogą być zlokalizowane w tym samym miejscu.”) jest przepisem martwym i nie stosuje się do niego sam PZKol zatwierdzając jako Puchar Polski imprezy rozgrywane na rundach. Można mówić, że przecież przez tyle lat ścigaliśmy się wedle zasady: Mega – 1 runda, Giga – 2 rundy. Trzeba jednak iść do przodu, a jeśli już decydujemy się na organizowanie Pucharu Polski, to dobrze byłoby, gdyby instytucja tę imprezę firmująca, sama przestrzegała swoich przepisów! Kolejne pytanie, czym są zawody rozgrywane na trzech okrążeniach i dystansie nieco ponad 70km, ponieważ maratonem na pewno nie! Nie jest moim celem szkalowanie któregokolwiek z organizatorów. Szukam raczej powodu, dla którego, mimo długiej, bądź co bądź tradycji nadal dostajemy tego typu „niemoralne propozycje”. Oczywiście krótsze i łatwiejsze maratony są potrzebne, choćby po to, by początkujący rowerzyści mogli „zarazić się” maratonową pasją. Co więcej, gdybyśmy co tydzień mieli startować w górskim, stukilometrowym kacie, z pewnością w drugiej części sezonu starty imprez świeciłyby pustkami a większość z nas przebywała w sanatoriach. Mimo tego uważam, że należy trzymać jakieś kryteria, by imprezę mtb móc oficjalnie maratonem nazwać.

Wiosenny hardcore
Chodzież – Karpacz – Szczawno – Zdzieszowice. 4 maratony w 8 dni były apogeum tegorocznej mtbikowej wiosny. Osobiście miałem już dość w połowie maratonu w Szczawnie. Tymczasem wielu zawodników zdecydowało się dzień później na start w Grand Prix lub w Bikemaratonie. Rodzimi amatorzy są z roku na rok coraz szybsi, coraz mocniejsi i coraz twardsi. Choć faktycznie mało kto zaliczył w tym czasie dystans Giga na każdej z imprez, tacy śmiałkowie również się znaleźli. W tym miejscu należy im się głęboki pokłon za znakomitą formę, determinację i psychiczną odporność. Choć nie tak intensywne, to podobne weekendy zdarzą się w tym roku jeszcze kilka razy. Przypuszczam, że lokalni hardcorowcy podejdą do nich w podobnym stylu. Trzeba równocześnie podkreślić, że amatorzy realnie jeżdżą coraz szybciej. Widać to szczególnie w górach, gdy pierwsza selekcja następuje coraz później a jeszcze później dochodzi do decydujących rozstrzygnięć. Coraz częściej o miejscach na podium decydują finisze z kilkuosobowych grup. Średnie uzyskiwane na trasach maratonów rosną. To kolejny argument za tym, by zawodnikom podnosić poprzeczkę, zwiększając (rozsądnie!!!) poziom trudności imprez. Potwierdzeniem lub zaprzeczeniem tezy o rosnącym poziomie rodzimych maratonów będzie, zbliżające się wielkimi krokami, MTB Trophy. Konfrontacja Polaków z zawodnikami z całej Europy przyniesie odpowiedź na pytanie, czy faktycznie jest tak dobrze.

Na koniec małe życzenia. Dla wszystkich organizatorów, zawodników i kibiców. Chciałbym, aby podczas kolejnych w tym sezonie maratonów nie zabrakło strzałek znaczących trasę, piloci nie wyprowadzali peletonu w szczere pole, stanowiska do mycia rowerów były zaopatrzone w karchery a nie w ledwo kapiące węże a zwycięzcy dostawali coś więcej niż uścisk ręki prezesa. A sobie? Sobie życzmy mocnej nogi i dobrej zabawy. W końcu po to starujemy w maratonach!