Co sprawia, że ta dyscyplina na „E”, która atakuje nas w łazience, zerka spod łóżka i macha do nas, gdy otwieramy lodówkę, jest w tej chwili najbardziej dynamicznie rozwijającą się gałęzią kolarstwa górskiego? Miniony rok – zarówno w naszym kraju i w szerokim świecie – zdecydowanie należał do tej dyscypliny. Wszystko wskazuje na to, że nadchodzący sezon będzie jeszcze bardziej intensywny.
Ponieważ – pomimo całego zgiełku wokół Enduro – są wciąż osobnicy, którzy nie do końca orientują się, o co w tym wszystkim chodzi, pozwolę sobie na szybkie przybliżenie zjawiska. Rowerowe Enduro to nic innego, niż nieskrępowane eksplorowanie gór w myśl zasady „czym gorzej, tym lepiej”. Mamy zatem wielokilometrowe podjazdy, wpychanie lu(całkiem często!) wnoszenie roweru w górę szlaków, na których zadyszki nie dostają jedynie kozice górskie. Jest też przetaczanie się po pasmach górskich, tułaczka z przełęczy do przełęczy i zjazdy. Te ostatnie to esencja endurowania, bo pomimo wymaganej od rowerzysty i jego pojazdu wszechstronności, to po zjazdach ocenia się możliwości bikera. Zjeżdżamy zazwyczaj po nieznanych nam ścieżkach (chyba, że bywamy w danym miejscu dość często) i musimy być przygotowani na wszystko – jak to w górach. Nagły półmetrowy uskok, ostry zakręt bez dającej oparcie bandy czy śliskie korzenie to chleb powszedni górskich szlaków, dlatego – chcąc szybko i płynnie pokonywać takie atrakcje – musimy być w stu procentach skoncentrowani. Tutaj po prostu nie ma czegoś takiego, jak „odpoczynek podczas zjazdu”. Jak to często bywa, taka „turystyka kwalifikowana” pociąga do chęci sprawdzenia, kto szybszy, bardziej wytrzymały. Z takiej potrzeby powstały zawody Enduro. Poszczególne serie posiadają różnorakie formuły, ale zasadniczo sprowadzają się do następującej formy: mamy pętle w górach poprowadzoną po trudnych szlakach, którą – niczym w rajdach samochodowych – podzielono na odcinki specjalne, na których mierzony jest czas, będący podstawą do oceny zawodnika, oraz odcinki dojazdowe, służące do przemieszczenia się na start kolejnego OSu, na których to już nie musimy się spieszyć.
U zarania Enduro-ścigania w Polsce pierwsze zawody wyglądały jak przysłowiowy wyścig po pietruszkę: grupka znajomych z forum postanowiła zmierzyć się na przygotowanych odcinkach. Towarzyszyło temu luźne podejście zawodników i organizatorów. Chyba mało kto brał wtedy te imprezy poważnie – ot, banda zapaleńców. W ciągu paru lat pojawili się pierwsi sponsorowani zawodnicy, na forach rozmawia się o trenowaniu (jeszcze parę lat temu, pisząc takie słowa, trzeba było liczyć się z pręgierzem forumowej braci), budowaniu bazy, diecie („Dieta? Ale chodzi o Enduro-dietę piwną czy bigosową?” - takiej odpowiedzi można było się spodziewać niegdyś), zajęciach na siłowni. Osoby związane z Enduro zaczęły podchodzić do startów bardziej serio, imprezy zaś zaczęły przyciągać nowych zawodników, nie związanych dotąd z tą dyscypliną.
Downhillowcy-emeryci czy uniwersalni żołnierze?
Startowałem w Enduro Trophy i myślę, że większość naszych maratończyków z czołówki bez większych problemów wywalczyłaby pudło na takich zawodach. Wystarczyłby im ich standardowy rower XC, tylko wypadałoby gumy zmienić na jakieś grubsze. Moim zdaniem, zawody Enduro nie są bardziej wymagające od maratonów górskich: spinasz się w sumie na ok. 30 minut podczas całych zawodów, reszta to dojazdówki, na których czas nie jest liczony.
- taką opinię głosi znany maratończyk, Remigiusz Ciok, który z powodzeniem próbował swych sił na zawodach Enduro. Choć jest to opinia krzywdząca, na pewno nie jest bezpodstawna: wiele osób stających do takiej rywalizacji to weekendowi wojownicy, którzy nie mają czasu lub chęci na regularne trenowanie. Oni po prostu lubią przebywać w górach, lubią adrenalinę, lubią współzawodnictwo. I nie oczekują od siebie fenomenalnych wyników. A na maratonach czy nie jest podobnie? Tam przecież nie dziesiątki, a setki osób to „trzepaki”, goście, którzy wymiękają na pierwszym podjeździe. I co? I nic: nie robią nikomu krzywdy, sobie sprawiają frajdę, a organizatorowi nakręcają koniunkturę. To chyba nie sprawia, że o czołówce XC mówimy z pogardą?
Piotr „Szwed” Szwedowski, od lat związany z polskim kolarstwem grawitacyjnym, zwraca uwagę na drugą stronę medalu:
Moja pierwsza reakcja, gdy usłyszałem o zawodach Enduro, to myśl, że jest to dla zbyt wolnych na DH i zbyt cienkich na maraton. Jaka by nie była prawda, z pewnością są to bardzo trudne zawody, w których startują obecnie topowi zawodnicy świata MTB. Rywalizacja trwa kilka godzin i przez długi czas zawodnicy muszą ścigać się na bardzo trudnych trasach, utrzymując wysoki poziom koncentracji. To z pewnością nie jest proste.
Podobne zdanie ma Michał Jurewicz, organizator zawodów EMTB Enduro, pretendujących do miana najbardziej wymagającej tego typu imprezy w kraju:
Jeśli ktoś startuje w łatwych zawodach – obojętnie, Enduro czy nie – to nie będzie miał wysokiego mniemania o ich poziomie. Na naprawdę trudnych trasach trzeba wykazać się zarówno świetną kondycją, jak i rzetelnymi umiejętnościami. Na naszych imprezach startują również osoby związane ze zjazdem i na koniec przyznają, że musieli dać z siebie więcej, niż na trasach DH. Jeśli ktoś chce po prostu ukończyć zawody, to może jechać powoli, ale jeżeli chce dziś powalczyć o dobrą lokatę, to musi być naprawdę dobry.
Adrenalina dla mas
Rosnącą popularność Enduro w każdej możliwej odmianie – od tej ocierającej się o Freeride po te spokojniejsze – Trail/All Mountain – upatrywać można między innymi w samym założeniu roweru przeznaczonego do takiej jazdy: taki rower ma być uniwersalną terenówką. Ma dobrze podjeżdżać i dobrze zjeżdżać. Nie każdego stać na posiadanie kilku rowerów na każdą okazję, a nawet jeśli posiadamy kilka maszyn, to nie zabieramy całego naszego dobytku na wycieczkę: sztywniaka XC do podjeżdżania i fulla DH do zjazdów. Lepiej mieć rower do wszystkiego. Przeciętny rowerzysta przecież i tak nie wykorzysta potencjału potwora o dwustu milimetrach skoku, ani też dziewięciokilowy hardtail nie sprawi, że amator stanie się – ni z tego, ni z owego – królem podjazdów.
Pomysł na Enduro jest tak stary, jak całe kolarstwo górskie, wyposażono go tylko w nowoczesne rozwiązania i opakowano w genialną otoczkę marketingową.
Enduro to tak naprawdę to samo, co na początku dwudziestego pierwszego wieku było nazywane Freeridem .
- przekonuje Michał Jurewicz. Zaś Piotr „Szwed” Szwedowski dodaje:
Pomijając klasyczne dyscypliny, czyli DH i XC, co jakiś czas powstaje nowa dyscyplina, nowe trendy. Na początku tego stulecia Freeride święcił ogromne triumfy, podobnie było z 4crossem i Dirtem. Kolejną dyscypliną okazał się Slopestyle, niestety, żadna z tych konkurencji nie była masowa. Enduro pod tym kątem wydaje się być idealne.
Nie wolno zapominać o przygodowym aspekcie zawodów Enduro: nawet, jeśli nie jest to wycieczka z kumplami w nieznane, to wciąż smakujemy eksploracji. Kilkudziesięciokilometrowa pętla to nie trasa przy wyciągu i nawet przybywając na miejsce kilka dni przed imprezą, nie poznamy tam każdego kamienia, każdego zakrętu. A jeśli dzień przed wyścigami zaskoczy nas burza, to prawdopodobnie nasze odcinki specjalne poznawać będziemy od nowa. Dorzućmy do tego najzwyklejsze na świecie (i – tak naprawdę – najpiękniejsze) przebywanie w górach. Obcowanie z naturą wraz z innymi osobami, które – pomimo tego, że współzawodniczą ze sobą – wciąż mają czas, by zatrzymać się i podziwiać otaczające piękno.
To chyba właśnie wielość obliczy tej dyscypliny jest podstawą jej sukcesu. Dla zwykłych śmiertelników Enduro może jawić się jako sport, w którym nie muszą wykazywać się formą pozwalającą wyjechać z blatu wszystkie podjazdy, czy też zaliczać dalekie loty – nawet, jeśli na dojazdówkach będą wpychać rowery, a w dół będą tyle hamować, że aż klamki spuchną – i tak będą się świetnie bawić. Zaś zawodnicy aspirujący do podium mogą znaleźć tu kolejne wyzwanie: aby wygrać, muszą być totalnie wszechstronni – szybcy w dół jak zjazdowcy, sprawni pod górę jak największe wycinaki.
Fot. Karol Stachura