Jaki kraj, takie afery, jakie kolarstwo, takie afery dopingowe. Spoglądając na niemieckich sąsiadów z zazdrością pomyślałem rzecz paradoksalną „kiedy my doczekamy się afer na ich wzór i miarę?” Skoro tak niewielu mamy reprezentantów klasy światowej, nic dziwnego, że i afery jakieś takie drugorzędne. A może pomyliłem skutek z przyczyną?
Sabine Spitz, zdobywczyni złota w Pekinie, terminatorka z miłym uśmiecham i ostrymi łokciami w wyścigowej akcji - tu wystarczy wypytać o szczegóły sportowego savoir-vivre Niemki Maję Włoszczowską - w ciekawy sposób dołożyła się ostatnio do niemieckich pomysłów na temat walki o czystość kolarstwa. Jedną z bardziej uciążliwych procedur, jakie wprowadzono w ostatnich latach, by walczyć z dopingiem, jest tzw. „whereabout”, czyli konieczność z trzymiesięcznym wyprzedzeniem miejsca, w którym będzie się przebywało i to nie tylko na treningach. Ma to umożliwić niespodziewane kontrole odpowiednich lotnych funkcjonariuszy. Na powyższych kontrolach wyłożyło się już kilku kolarzy, wystarczy wspomnieć „Kurczaka” Rasmussena, który zmaterializował się we Włoszech, zamiast w Meksyku, gdzie powinien być. Sam fakt, że teoretycznie w ten sposób uniknął kontroli antydopingowej, wystarczył, by wyrzucić go z TdF. Przy okazji profilaktycznie „zapomniał” o podmianie powiadomić własny klub, a wpadł tylko dlatego, że na treningu zobaczył go pewien włoski dziennikarz. Ach te media...
Otóż koleżanka Spitz zaproponowała, by wprowadzić po prostu przymusową lokalizację sportowców za pomocą namierzania ich telefonów komórkowych. Technicznie jest to jak najbardziej możliwe, w końcu floty samochodowe śledzi się bardzo podobnie. Pomysł radykalny, a czy byłby skuteczny? Pochodzący z tego samego kraju bracia Fumic - bardziej znani jako FBI (Fumic Brothers International) - protestując przeciwko regule „whereabout”, od dawna mają na pieńku z niemieckim BDR, czyli odpowiednikiem PZKolu. Procedurę postrzegają jako pogwałcenie ich praw, dlatego też w tym sezonie startują z obcą, słoweńską licencją. Też jakieś wyjście.
Warto wiedzieć, że podoby rajd „wampirów” polujących na krew wygląda równie surrealistycznie, co mało zabawnie. Oscar Camenzind z niesławnego temu Phonak pewnego pięknego dnia w lipcu 2004 roku musiał się nieźle zdziwić, gdy na podjeździe ku przełęczy Bernina nagle zatrzymał się przy nim samochód i poproszono go na „przerwę fizjologiczną”. Kontrolerzy nie są głupi, sprytnie wyliczono, kiedy powinien się dopingować, by uzyskać pożądany efekt na ważnych zawodach - w tym przypadku była to olimpiada w Atenach. W następstwie udowodniono mu branie EPO. Na pieńku z kontrolerami ma też Armstrong, któremu ostatnio prawie nie dano się wykąpać po wielogodzinnym treningu. Co robił w trakcie 20 urwanych minut pozostanie jego słodką tajemnicą.
Co to ma do Polski? Bardzo wiele. Brutalnie rzecz ujmując najpierw musimy się dorobić kolarstwa, zanim zaczniemy tych oszukujących łapać. Zwyczajnie nas na to nie stać. Nie mam tu na myśli jak najbardziej realnego niedostatku pieniędzy - nowoczesne próby dopingowe kosztują bardzo wiele - ale też skromniutkich realiów, w jakim kolarstwo nasze funkcjonuje. W tej sytuacji nawoływanie do ostrego ścigania dopingu jest czystą hipokryzją, bo wszyscy zdają sobie sprawę, że nie tylko sieć jest dziurawa tak, że prześlizgnie się przez nią wieloryb, to w dodatku nikomu nie zależy na tym, by kogokolwiek złapać. Na gorącym uczynku wpadają tylko ci, którzy są tak głupi, by nałykać się Tussipectu zawierającego efedrynę (był taki przypadek), albo tacy, co przyjechali przez pomyłkę na wyścig, o którym inni wiedzieli, że będzie kontrola. Więc pytam, po co? Ok, jest tylko jeden przekonywujący argument - bo wymagają od nas tego władze kolarskie.
Najlepszy w tym wszystkim jest fakt, że odpowiednie europejskie władze piłkarskie w marcu odrzuciły pomysł odpowiednika „whereabout” dla piłkarzy. I jakoś nikt się tym specjalnie nie przejął. Bo przecież wszystkiemu winni są cykliści! Tak, to brzmi jak żart, ale nim nie jest. FIFA wywalczyła w WADA (Światowa Agencja Antydopngowa) wyjątkowy status dla piłkarzy, którzy podczas urlopów, ale też przerwy zimowej i letniej, nie muszą meldować, gdzie są. I czemu ja się dziwię. Pan doktor Fuentes - swoją drogą ginekolog - przecież mówił, że pod swoją opieką miał nie tylko sportowców kręcących pedałami!
Totalna inwigilacja
Przyczynek do wyższości niemieckiego kolarstwa
Jaki kraj, takie afery, jakie kolarstwo, takie afery dopingowe. Spoglądając na niemieckich sąsiadów z zazdrością pomyślałem rzecz paradoksalną kiedy my doczekamy się afer na ich wzór i miarę? Skoro tak niewielu mamy reprezentantów klasy światowej, nic dziwnego, że i afery jakieś takie drugorzędne. A może pomyliłem skutek z przyczyną?<br />