Z Armstrongiem mam osobisty problem. Podoba mi się idea walki z rakiem, która skłoniła go do powrotu do ścigania, a jednak nadal mu nie wierzę. Gdzieś tam z tyłu głowy zawsze będę myślał, że jest to jego osobista droga odkupienia win, zmycia wspomnienia o tym, że oszukiwał.
Dlaczego nie wierzę Lancowi? Listę możnaby ciągnąć długo. Naczytałem się dość wspomnień Landisa, który mieszkał z nim po sąsiedzku w Gironie i widział to, czego nie powinien. Potem artykułów dziennikarzy z całego świata, przeszukujących śmietniki i dokumenty medyczne, wszystko po to, by udowodnić, że Armstrong stosował niedozwolone środki. Wszystkie te informacje nie przekonały mnie jednak tak, jak historia z panem Ferrari, ale nie tym od samochodów. Ta zasługuje na przypomnienie w całości.
Michele Ferrari ugruntował swoją pozycję lekarza sportowego i supertrenera w latach 80-tych, gdy przygotowywał do pobicia rekordu w jeździe godzinnej na czas Francesco Mosera. Przygotowania zakończyły się sukcesem. Później troszczył się między innymi o Tonego Romingera, szwajcarskiego fachowca od etapówek. Z tych też czasów pochodzi jego wątpliwa reputacja człowieka, który ma dość - chciałoby się powiedzieć - oryginalny stosunek do dopingu. Najsłynniejsza jego wypowiedź dotyczyła szkodliwości EPO i brzmiała następująco: „EPO nie jest niebezpieczne. Twierdzenie, że jest, to nadużycie. Niebezpieczne jest także wypicie 10 litrów soku pomarańczowego na raz.” Własny PR pogrzebał zaś stwierdzeniem, że „jeśli coś nie zostało wykryte w testach dopingowych, nie jest dopingiem”. Co pan Ferrari ma wspólnego z Armstrongiem? Do roku 2001 wydawało się, że niewiele, ale dziennikarz David Walsh ujawnił wówczas współpracę obydwu. Przyciśnięty do muru przez gazetę Gazetta dello Sport Armstrong przyznał, że i owszem, ale Ferrari pisze mu tylko plany treningowe.
O Ferrarim zrobiło się naprawdę głośno, włoskie władze rozpoczęły oficjalne śledztwo. W jego ramach przesłuchano między innymi Filippo Simeoniego, kolarza będącego byłym pacjentem lekarza. Simeoni przyznał, że przyjmował środki dopingujące od roku 1993, a od 1996 dostawał recepty na nie właśnie od pana Ferrari (swoją drogą Ferrari różne środki wypróbowywał najpierw na sobie, odnosząc sukcesy jako masters, tym samym odświeżając definicję królika doświadczalnego).
W połowie sezonu 2003 Armstrongowi zadano pytanie, co sądzi na temat wynurzeń Simeoniego, a ten poirytowany nazwał Simeoniego „kłamcą”. Simeoni w rewanżu założył Armstrongowi proces o zniesławienie. W tym samym roku Ferrari został oficjalnie oskarżony o „dystrybucję niebezpiecznych substancji wśród kolarzy i innych sportowców.”
I teraz zbliżamy się do kluczowego momentu, pewnego etapu podczas Tour de France w 2004 roku. Był dzień jakich wiele, 18. etap nie zapowiadał się zbyt ciekawie. Armstrong miał już żółtą koszulkę lidera i pozostawał praktycznie niezagrożony. Na podobnym płaskim etapie wszystko zapowiadało standardowy scenariusz - ucieczka mało ważnych zawodników zakończyłaby się kilka kilometrów przed metą, potem nastąpiłby finisz z grupy. Jednak nie tym razem! W ucieczce zabrał się Simeoni. I tu nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, bo gdy tylko o tym fakcie dowiedział się Armstrong, nagle przyspieszył, by zająć pozycję tuż za kołem Simeoniego. Oczywiście ucieczka z Armstrongiem w składzie nie miała żadnych szans powodzenia. Pozostali jej uczestnicy zaczęli więc nalegać, by został w peletonie i dał im szansę, ten odrzekł, że zgoda, ale zostać musi też Simeoni. Simeoni nie bardzo miał wyjście i przystał na „układ”. Podczas powrotu do grupy głównej Armstrong, patrząc na Simeoniego, wykonał wymowny gest, jakby zamykał usta na zamek błyskawiczny, oznaczający „trzymaj język za zębami”! Scenkę widzieli cokolwiek zszokowani dziennikarze. Armstrong został wezwany na przesłuchanie przez Włochów, ale nigdy nie dowiedzieliśmy się, co powiedział. W październiku 2004 Ferrari został uznany za winnego, dopiero wówczas Armstrong zerwał z nim kontakty. Sprawa o zniesławienie Simeoniego przeciw Armstrongowi, jak też kontra Armstronga przeciwko Simeoniemu zostały wycofane, wszystko rozeszło się po kościach. Wątpliwości pozostały.
I tu chciałem poddać wam pod rozwagę pewną ideę. Moje rozważania to oczywiście tylko przypuszczenia, nieudokumentowane w żaden sposób, choć prawdopodobne z punktu widzenia psychologii. Alfred Nobel ufundował swoją nagrodę ruszony wyrzutami sumienia, bo przecież wynalazł dynamit. Lance Armstrong zaś rozkręca z zaangażowaniem akcję walki z rakiem, bo przeszłość nie daje mu spokoju. W obydwu przypadkach przeszłe wyrządzone zło, choć tak różne pod względem skali, przekuwane jest na czynienie dobra. I tu akurat w końcu mogę polubić choć trochę Armstronga. Przy okazji przestaję się zupełnie zastanawiać nad tym, czy w tym sezonie cokolwiek wygra, bo czy nie ma rzeczy ważniejszych?
Foto: www.lancearmstrong.com
Odkupienie Armstronga
Z Armstrongiem mam osobisty problem. Podoba mi się idea walki z rakiem, która skłoniła go do powrotu do ścigania, a jednak nadal mu nie wierzę. Gdzieś tam z tyłu głowy zawsze będę myślał, że jest to jego osobista droga odkupienia win, zmycia wspomnienia o tym, że oszukiwał.<br />