Grunt to różnorodność!

„Mazovia” aż pięć razy przekroczyła magiczny tysiąc uczestników, spora w tym zasługa samego pomysłu serii usytuowanej blisko stolicy. Łatwy dostęp, niewielka odległość i spora popularność roweru jako takiego w Warszawie i okolicach okazały się kluczem do sukcesu. W połączeniu z trasami, których pokonanie nie wymaga od amatora szczególnego wysiłku czy umiejętności dało to efekt w postaci znakomitej frekwencji. Tylko kilka razy średnia została mocno zaniżona, zazwyczaj gdy w tym samym terminie rozgrywanych było kilka konkurencyjnych maratonów.
Podobny charakter miał również Bikemaraton, z tą jednak różnicą, że zawody te miały wymiar zdecydowanie bardziej ponadregionalny. 12 maratonów nie odwiedziło co prawda wszystkich zakątków kraju (jak „dawny” Bikemaraton, który był rozgrywany również nad Morzem i na Mazurach), skupiając się na południu (wyjątek to Poznań), ale za to gromadząc na starcie zawodników z całej Polski. Co zdecydowanie wyróżnia tę serię, to niespotykana popularność dystansu Mini, którą Bikemaraton bije konkurencję na głowę. Być może dlatego, że jest to cykl, który najbardziej ze wszystkich traktuje Mini na równi z pozostałymi dystansami, dodatkowo akcentując klasyfikację rodzinną a charakterem tras zachęca do udziału rowerzystów z mniejszym doświadczeniem.
Na drugim biegunie stał z kolei Powerade MTB Marathon. Seria, w której dystans Mini praktycznie nie istniał (poza Krakowem startowało na nim maksymalnie kilkadziesiąt osób), za to najsilniej akcentowane były wymagające Giga, rozgrywane w trudnym, górskim terenie o sporym przewyższeniu. Na MTB Marathon rzadko więc docierali debiutanci, raczej była to seria, w której brali udział bardziej doświadczeni maratończycy.
Najmłodszy z graczy, czyli Skandia MTB Marathon wciąż nie jest w stanie zachęcić do regularnych startów większej grupy uczestników, choć kilka eliminacji (Nałęczów, Gdańsk) prezentowała się pod tym względem już całkiem nieźle. Wydaje się, że seria ta jest skazana na sukces: charakter zawodów jest zbliżony do Bikemaratonu a przy tym Lang Team dysponuje nieporównywalnie lepszym wsparciem medialno – sponsorskim, zobaczymy zatem, co będzie za rok.

O charakterze poszczególnych serii świadczyły nie tylko trasy i lokalizacje, ale również detale. Tym, co wyraźnie różniło MTB Marathon (Powerade) od MTB Maratonu (Skandii) i Bikemaratonu (Mio Fujifilm) od MTB Marathonu (Mazovii) był pomysł na zorganizowanie startu. Grzegorz Golonko postanowił rozdzielić starty Giga i Mega, utrzymać sektory startowe preferujące najszybszych zawodników a poszczególne dystanse poprowadzić, przynajmniej w części, po odrębnych trasach (zazwyczaj była to długa runda Giga skracana na Mini i Mega w jej wcześniejszych częściach). Konieczność deklaracji dystansu przed startem to w jakiś sposób standard w imprezach zagranicznych, u nas była to pewna nowość. Spowodowało to nieco problemów i zamieszania podczas dwóch pierwszych eliminacji, rozgrywanych w klasycznej formie na rundach. W drugiej części sezonu system działał jednak bez zarzutu i wydaje się, że dzięki niemu to ta właśnie seria dawała najrówniejsze warunki rywalizacji.
Kompletnie inny pomysł zaprezentował natomiast Maciej Grabek. Na Bikemaratonie startowało się nie dystansami a grupami wiekowymi (co samo w sobie pomysłem jest niezłym pomysłem) a czas mierzony był „netto” (od minięcia linii startu a nie od wystrzału startera). Tyle tylko, że odstępy między grupami nie były dość długie a do tego, niejako odrębnie, rywalizował „sektor 0”, czyli czołowych zawodników w kategoriach wiekowych regularnie startujących w tej serii zawodów. Wyścig ze startu wspólnego zmieniał się więc w jazdę na czas, niestety rozgrywaną dla różnych zawodników w różnych warunkach. Podobne rozwiązanie zastosowano na maratonach Cezarego Zamany, ale czas między startem poszczególnych sektorów był tam dłuższy. Na tym tle klasyczne rozwiązanie Czesława Langa, szczególnie przy nieco mniejszej ilości uczestników sprawdzało się bardzo dobrze. Niewykluczone, że w przypadku wzrostu frekwencji będzie potrzebne wprowadzenie jakiś nowinek.
Zwycięzcy, których nie ma?


Ogólnie pojęta organizacja była na zbliżonym poziomie – wszak każdy chce zarobić i każdy stara się jak najlepiej zadbać o klienta. Zakładając, że chce się zachęcić do startu większą grupę zawodników i utrzymać ich przy swojej serii na dłużej, trzeba spełniać pewne standardy. W większości przypadków imprezy pretendujące do grupy tych ważniejszych organizacyjnie różnią się detalami. Można oczywiście polemizować, czy lepszy jest chip w numerku, bar tlenowy na mecie czy półmetrowa kiełbasa jako posiłek regeneracyjny, ale nie w tym rzecz. Oczywiście pewne detale są niezbędne, ale mimo wszystko co do zasady są i, prawdopodobnie, będą już na stałe obecne. Co zatem, poza cennymi detalami i odległością od miejsca zamieszkania decyduje, że wybieramy tę, czy inną serię imprez? Trzeba chyba wrócić do tego, o czym wspomniałem na początku. Charakter zawodów, wyrażany przez trasę i teren, w jakich są rozgrywane a co za tym idzie „profil uczestnika”. Rodzinny piknik, czy to spontaniczny, czy też w jakiś sposób animowany wzbogacony o elementy sportowej rywalizacji to z pewnością znakomity pomysł, by rozpocząć swoją przygodę z... nazwijmy to zawodami rowerowymi. Promocja zdrowego trybu życia, aktywny wypoczynek to cele, jakie znakomicie realizują komercyjne imprezy rowerowe organizowane w okolicach dużych miast. Do niedawna zawody, w których regularnie bierze udział ponad tysiąc uczestników były zarezerwowane dla biegaczy. Teraz mogą się nimi poszczycić również rowerzyści i nie są to przypadki jednostkowe! Równolegle warto jednak pamiętać, że po części chodzi, mimo wszystko o sport, jakim jest kolarstwo górskie. W sytuacji, gdy najlepsi zawodnicy XC w najważniejszym cyklu zawodów ścigają się na wytyczonych na łąkach agrafkach, jedyną ostoją „prawdziwego mtb” pozostają górskie maratony. Przypominają one, jak wyglądały trasy zawodów, na których rozwijał się talent największych gwiazd polskiego mtb, w tym medalistki olimpijskiej, Mai Włoszczowskiej. Maratony jako takie, to ciągle, w systemie UCI nisza. Mimo wszystko jest to pełnoprawna konkurencja, która wykształciła swoich specjalistów. Na świecie są to Pia Sundstedt, Thomas Dietsch czy Leonardo Paez. U nas są to, na przykład, zawodnicy DHL – Author. Za nimi podąża coraz większa grupa amatorów, którzy poważnie podchodzą do uprawiania sportu. Nikt nie mówi, że mamy mieć od razu kilka grup zawodowych. Solidny, nazwijmy go „czeski” model amatorstwa, z niezłym wsparciem sponsorskim może być realizowany wraz z rozwojem zawodników. Oczywiście można powiedzieć, że ścigać można się wszędzie a stopień trudności zawodów zależy od tempa peletonu. Z drugiej strony czy najdłuższy dystans, który zawodnicy pokonują w trzy godziny nie zrzucając z dużej tarczy ciągle jest maratonem? Czy wypracowana kilka lat temu formuła, gdy promocja maratonu jako taka była bardzo potrzebna i doprowadziła nas tu, gdzie teraz jesteśmy, nadal się sprawdza, czy też może potrzebna jest jakaś ewolucja? Wydaje się, że zarysowany już rok temu i potwierdzony w minionym sezonie podział może być sensowną odpowiedzią na te pytania. Jeśli faktycznie apetyt rośnie w miarę jedzenia, naturalną drogą byłaby więc ta, gdy początkujący rowerzysta zdobywa doświadczenie na kolejnych, coraz trudniejszych imprezach w towarzystwie coraz mocniejszych zawodników. Bez konieczności wprowadzania systemu, znanych z zachodu „klas zaawansowania”, które w jakiś sposób stworzą się same.
Ktoś coś przespał

FOTO: arch. bikeWorld.pl, arch mtbmarathon.com