Góry są groźne. W tych szalonych czasach często o tym zapominamy i często lekceważymy. Kolejki spacerowiczów w trampkach ustawiających się do wejścia na Zawrat czy kpiące spojrzenie, gdy ktoś wspomina, że był na Rysach, jak się to ma do przejazdu po beskidzkich „pagórkach”? Cztery etapy na polsko – czeskim pograniczu przypomniały uczestnikom, czym są Góry, jak duży trzeba mieć przed nimi respekt. Nawet, jeśli są to tylko wysokie na 1000m, zalesione wzgórza. Jeśli ktoś, startując w maratonach na Mazowszu zapomniał, lub, co gorsza, nie wiedział, do czego służy rower górski, na Trophy dostał skondensowaną esencję, której pokonanie dobitnie mu to uświadomiło. Jedne z najlepszych singletracków, o których możne marzyć każdy prawdziwy koneser mtb, kamieniste i korzenne zjazdy, których nie powstydziliby się fani enduro, podjazdy wyciskające ostatnie siły z czołowych zawodowców. Czy można chcieć więcej?
Trophy z blatu
Anonsowani przed startem faworyci dopisali i nie zawiedli. Czesi Sibl i Hartl, Duńczycy Borup i Vesterlund i wreszcie najlepszy z Polaków, Andrzej Kaiser. Odpowiednio podana relacja w TV byłaby wspaniałym sportowym widowiskiem. Kaiser przez dwa pierwsze dni zdobywał przewagę nad Duńczykiem Vesterlundem (były mistrz swojego kraju, uczestnik Tour de France VTT, jeden z najlepszych duńskich kolarzy mtb) by trzeciego i czwartego kontrolować sytuację. Mordercze tempo, jakie nadali obaj zawodnicy niech zobrazuje fakt, że niemal cały podjazd na Skrzyczne podczas ostatniego etapu pokonali na blacie i środkowych przełożeniach kasety! Z resztą, co tu dużo mówić, przez cztery dni szaleńcze tempo dyktowane przez czołówkę odbijało się na reszcie stawki. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że codziennie było tak szybko jak podczas jednodniowych maratonów. Z tą różnicą, że klasyczne maratony nie są rozgrywane w tak trudnym terenie. O tym, jak ciężko jest poradzić sobie z beskidzkimi szlakami przekonały się największe gwiazdy wyścigu. Czech Sibl każdego dnia jechał wolniej, atakowany przez kolejnych zawodników nie wytrzymał tempa. Z kolei Duńczyk Borup już pierwszego dnia poległ na technicznym odcinku a później nerwowo goniąc łapał kolejne defekty. Patrząc na to, co przy tak silnej konkurencji zrobił Andrzej Kaiser pozostaje tylko lekki żal, że zawodnik ten nie miał wcześniej okazji, by zmierzyć się z europejską czołówką.
Największa ekstrema
Kaiser całe Trophy pokonał w niespełna 14 godzin. 30 zawodnik, czołowy Masters wśród polskich maratończyków potrzebował na to 3 i pół godziny więcej. Setny, doświadczony maratończyk, który ma za sobą przynajmniej kilkadziesiąt startów, przyjechał na metę 6 i pół godziny za zwycięzcą. Ostatniemu, który ukończył cztery etapy, Marcinowi Dąbrowskiemu pokonanie trasy MTB Trophy 2008 zajęło 34 godziny. Średnio osiem i pół godziny dziennie. Chodzą plotki (zainteresowanego prosimy o potwierdzenie :-), że zdesperowany i wycieńczony zatrzymał się, i by dodać sobie sił wydoił krowę a posiliwszy się tłustym mlekiem pojechał dalej. Takich jak on było więcej. Dojeżdżający do mety etapu, gdy kończyła się dekoracja, kończący myć rower o godzinie 20, pierwszy posiłek jedzący o 21. Następnie 6-7 godzin snu i znowu na rower. Można powiedzieć, że to nieodpowiedzialne. Można powiedzieć, że to bezsensowny wysiłek i bezpodstawne szarganie zdrowia. Można. Ale z drugiej strony trzeba pamiętać, że choć jest to impreza z założenia dla wybranych – doświadczonych, zdeterminowanych, szukających mocnych wrażeń ekstremalistów, nie wolno nikomu odmawiać prawa do odrobiny szaleństwa. Właśnie ono, w połączeniu z pozytywnie rozumianą bezkompromisowością, zawziętością, siłą woli powoduje, że MTB Trophy ma niezapomniany klimat. Być może na starcie stanęła pewna grupa osób przypadkowych. Być może dali się zwieść reklamie, albo po prostu przecenili swoje możliwości. Albo po prostu przegrali z górami. Patrząc na listę „DNFów” znajdziemy na niej przynajmniej kilku, jeśli nie kilkunastu znakomitych zawodników. Najczęściej przegrali z zawodzącym sprzętem, być może w pewnym momencie stwierdzili, że po prostu nie warto. Tak czy inaczej, pokonał ich, dawno temu zignorowany majestat gór. Ten, który można było poczuć, walcząc o sekundy, minuty, godziny na Wielkiej Raczy.
Bilans zamknięcia
4 etapy, 4 strony świata, kilkanaście beskidzkich szczytów. MTB Trophy zakończone, zostały wspomnienia, emocje i… straszliwe zmęczenie. Trudno wskazać zawodnika, który ukończył i może z ręką na sercu powiedzieć: „mogłem dać z siebie więcej”. Maksymalna koncentracja i wysiłek, z jakimi wiąże się start w Trophy to elementy, bez których nie można tej imprezy ukończyć. Błoto? Momentami błogosławiłem, że było, że mogłem chwilę odpocząć prowadząc rower. Z resztą, chodzenia z rowerem podczas całego Trophy było mnie niż podczas jednego z etapów Transcarpatii czy też deszczowych maratonów w Kościelisku czy Krynicy. W zamian dostaliśmy esencję, koncentrat, prawdziwy ekstrakt mtb. Czy było warto? Każdy, kto dostał na mecie zieloną koszulkę Finishera powie, że tak. Mamy kolejną (po Bike Challenge) imprezę kolarską, przy pomocy której możemy śmiało promować nasze Góry wśród "bikerów" z całej Europy. By dorównać do najlepszych imprez na świecie trzeba jeszcze wiele poprawić, ale potencjał, z jakim startujemy jest ogromny. Trzeba go "tylko" wykorzystać.
Już wkrótce ruszają zapisy na MTB Trophy 2009. W pakiecie podstawowym zawodnicy otrzymają krew, pot i łzy. Będą z nimi walczyli w beskidzkich lasach.
Poniżej prezentujemy filmy z etapów 1-3.
ETAP 1 - ISTEBNA - CZANTORIA - ISTEBNA
ETAP 2 - ISTEBNA - WIELKA RACZA - ISTEBNA
ETAP 3 - ISTEBNA - OSTRY - ISTEBNA