Kringum Island 2010 - część 2.

Rowerowa wyprawa wokół Islandii Bartka Stasiaka i Magdy Rzychoń

Drukuj

Po kilku kilometrach do noclegu, w Laugar na stacji benzynowej zjedliśmy śniadanie. Pół godziny pedałowania później pojawiają się pierwsze problemy techniczne na podjeździe za bardzo zredukowałem przełożenia i tylna przerzutka została wkręcona w szprychy.

Dzień 16 czyli coś się stanie to radź sobie sam.
81km
Wygięło ją niebezpiecznie do tyłu, jednak największy problem był z łańcuchem, który uległ zerwaniu. Skucie zajęło mi ponad godzinę. Po 40 minutach Magda stwierdziła, że sami sobie nie damy rady i zaczęła machać przejeżdżającym autom z zamiarem poproszenia o pomoc. Nikt się nie zatrzymał, mimo że staliśmy na poboczu, rower stał do góry kołami, a bagaże porozrzucane były wszędzie dookoła. Na szczęście po godzinnym kombinowaniu udało się skuć ogniwa i mogliśmy popedałować dalej. Trochę w górę, trochę w dół i postój przy pięknym wodospadzie Godafoss – wodospad bogów ( tu zostały wrzucone figury pogańskich bogów, gdy Islandia debatowała nad przyjęciem chrześcijaństwa). Na ostatnim podjeździe przed Akureyri, w czasie wspinania się na przełęcz spotkaliśmy dwójkę innych rowerzystów z Polski, Michała i Olę /strona ich wyprawy - https://outland.p - pozdrawiamy gorąco!/. Rozmawialiśmy kilkanaście minut, wymieniliśmy się mailami, kilka zdjęć i w drogę. Zbiegiem okoliczności był fakt, że oni także byli wyprawą wspieraną przez firmę extrawheel. Na szczycie przełęczy rozstaliśmy się z nimi, jednak spotkaliśmy ich jeszcze raz, w mieście pod centrum handlowym Netto, gdzie umówiliśmy się z Marcinem, naszym gospodarzem na najbliższe 2 noce. Okazał się on bardzo sympatycznym, miły, wesołym i gościnnym studentem Politechniki Warszawskiej. Akademik był bardziej luksusowy od mojego mieszkania. Apartamenty z dwoma jednoosobowymi pokojami, połączone salonem/kuchnią, z własną łazienką i wielkim balkonem. W takich warunkach chciałbym być wiecznym studentem….

Dzień 17 czyli miejski relax…
4km
Rano zrobiliśmy zakupy w Bonusie i wróciliśmy do Marcina, gdzie zjedliśmy porządne śniadanie. Potem wyruszyliśmy na podbój miasta - główny deptak, lodziarnia, port. Poszliśmy nawet do browaru produkującego piwo Viking z nadzieją że uda nam się zwiedzić zakład. Niestety kobieta poinformowała nas, że osoba zajmująca się oprowadzaniem gości jest na urlopie, wiec musieliśmy obejść się smakiem ( i zapachem piwa unoszącym się nad całą okolicą). Po południu za namową Marcina i jego dziewczyny Kasi, wybraliśmy się na miejski basen (450kr) który był jednym z najlepszych basenów na jakim byliśmy na Islandii, dwa duże baseny do pływania, bicze wodne, zjeżdżalnie, gorące, małe oczka wodne… Pozostał tylko niedosyt –„czemu u nas takich nie ma?”. W drodze powrotnej (pojechaliśmy tam na rowerach) poczułem że odkręca się lewa korba. Na szczęście Marcin z kumplami w akademiku założyli mały warsztat rowerowy, bez problemu znaleźli klucz (potrzebowałem dużego imbusa) i wspólnie wykręciliśmy śrubę, posmarowaliśmy lakierem do paznokci żeby się nie odkręcała i przykręciliśmy najmocniej jak tylko się dało – dało to oczekiwany efekt gdyż śruba już do końca wyjazd się nie odkręcała. Wieczorem do Marcina przyjechał jego brat z dziewczyną ( Łukasz i Aga), jednak akademik był na tyle duży, że bez trudu się zmieściliśmy. Gdy wspólnie siedzieliśmy przy stole poznając się, spotkał nas zbieg okoliczności dowodzący, że świat jest jednak mały. Moja Magda, Kasia ( dziewczyna Marcina, gospodarza) oraz Aga ( dziewczyna brata Marcina który właśnie przyjechał, Łukasza) wszystkie chodziły do jednego liceum w Białej Podlaskiej (Kasia 2 klasy niżej)! Wspominanie starych czasów trwało kilka godzin. Wieczorem, ok. 23 zostaliśmy zaproszeni na grilla – amerykański student uczący się wspólnie z Marcinem na wydziale, tego samego dnia złowił 25 makreli! Po 2 tygodniach jedzenia kanapek i niesłonego makaronu z sosem w proszku, grillowana ryba była dla nas najlepszym posiłkiem na ziemi który wspominaliśmy do końca wyjazdu. Poszliśmy spać o 2 w nocy. Niestety o 6 rano obudziła nas komórka współlokatora Marcina, Pawła która co 30 sekund głośno oznajmiała, że należy odebrać wiadomość. Przez 10 min zaspany szukałem jej aż w końcu, gdy znalazłem ledwo powstrzymałem się od wyrzucenia jej przez okno. Wyłączyłem i poszedłem spać ( nie na długo ponieważ musieliśmy wstać o 9 by zacząć kolejny, 18 dzień wyjazdu.
 


Dzień 18 czyli wiatr- raz zbawca, raz oprawca
80km

Pośniadaniu ok. 11: 30 wyjechaliśmy z miasta Do przełęczy jechaliśmy z wiatrem w plecy, na przełęczy wiatr się zmienił i jechaliśmy bardzo ładną doliną w dół z wiatrem w twarz. Strasznie klęliśmy na kierowców, którzy wyjątkowo licznie tego dnia pojawili się na drodze spychając nas na pobocze, trąbiąc i wygrażając. Noc spędziliśmy na wzniesieniu, miedzy małym, 100-letnim kościołem a cmentarzem. Było wyjątkowo ciepło, a z namiotu rozciągał się piękny widok na rozlewisko rzeki i okoliczne góry

Dzień 19 czyli z czego tu możnaby zbudować chatkę…
84 km

Mieliśmy ambitny plan wstania o 7: 30 rano. Niestety zaspaliśmy i zaczęliśmy się zbierać dopiero po 9.00. Popedałowaliśmy szybko do Varmahlid, gdzie zostawiliśmy sprzęt i pojechaliśmy stopem do Glauber oglądać torfową farmę. Farma zrobił na nas duże wrażenie, domostwa pokryte darnią, których ściany zbudowane są z torfowych cegiełek ułożony na podobieństwo ceglanego muru. Wstęp jest płatny, wiec ograniczamy się do rzutu oka przez okienka i postanawiamy wracać. Niestety to nie był dobry dzień na jeżdżenie autostopem – staliśmy ponad godzinę, zanim zatrzymał się samochód. Ale potem poszło już z górki – powrót do Varmahlid i kilka godzin jazdy do Blondous gdzie na kempingu wzięliśmy prysznic. Rozbiliśmy się kilka kilometrów za miastem, na trawie na farmie hodującej krowy.

 

 

 


Dzien20 czyli survival -jak przeżyć bez chleba.
89 km

Obudził nas odgłos kopyt -po otwarciu wrót od namiotu okazało się, że byliśmy dokładnie obserwowani przez stado krów. Na szczęście płot uniemożliwiał bezpośrednią konfrontację. Przez cały dzień mieliśmy duży problem, gdyż nie mieliśmy chleba ( już poprzedniego dnia wieczorem bezowocnie staraliśmy się go kupić). Udało nam się to dopiero po 79km na stacji benzynowej ( przez cały dzień jedliśmy twarde ciasteczka Digestives smarowane masą kakaową lub serkiem topionym). Niestety pogoda zaczęła się psuć, wiał wiatr, na szczęście głównie w plecy. Możliwość kupienia chleba uczciliśmy kupując sobie po hod-dogu. Do tego zaczęliśmy czuć się lekko chorzy – skończyły nam się podstawowe leki przeciwgrypowe, na stacji nie było czosnku, wiec postanowiliśmy, że będziemy leczyć się cebulą – ekspedientka dała nam woreczek z dwoma wielkimi łyżkami świeżo siekanej cebuli, ( którą używali do hot-dogów). Od tego dnia cebula towarzyszyła nam prawie codziennie i głównie dlatego nie rozchorowaliśmy się mimo że do końca wyjazdu było zimno, wilgotno i nieprzyjemnie. Ten etap wyprawy przebiegał przez typowo rolnicze rejony Islandii, wszędzie znajdowały się farmy na których najczęściej hodowano konie (raz nawet musieliśmy się zatrzymać, gdy takie stado przebiegło nam przed rowerami). Po kupnie chleba, zmęczeni postanowiliśmy się rozbić w pierwszym, nadarzającym się miejscu. Niestety, musieliśmy przejechać jeszcze 10 km pod ostrą gore, sforsować bramę grodzącą owce i przenieść na plecach rowery przez kilkadziesiąt metrów bagna żeby znaleźć kawałek osłoniętej trawy.

Dzień 21 czyli było ładnie i ciepło?? Nie wolno się przyzwyczajać…
87km

Rano zostaliśmy zbudzeni przez owcę która oddała mocz bardzo blisko naszego namiotu. Byliśmy zbyt zaskoczeni i zaspani żeby zareagować. Było pochmurno i towarzyszyły nam przelotne mżawki i deszcze. Od pierwszych kilometrów musieliśmy się wspinać z prędkością 8 km/h ( kończyliśmy podjazd zaczęty poprzedniego dnia), od przełęczy w dół za to zjeżdżaliśmy przez kilkanaście kilometrów rzadko jadąc wolniej niż 35km/h. W Bifrost na stacji benzynowej przeczekaliśmy przelotny deszcz. W Borgarnes zrobiliśmy zakupy (Bonus był zamknięty a na stacji benzynowej kupiłem jeden, ostatni chleb) i przeczekaliśmy kolejny deszcz, również siedząc na stacji benzynowej, ale tym razem delektowaliśmy oczy piękną tęczą, jaka ukazała się nad zatoką i fiordem nad którym leży to miasto... Rozbiliśmy się kilka kilometrów za miastem, nad oceanem, przed nami rozciągał się piękny widok na zatokę i Borgarnes, za plecami mieliśmy natomiast schodzące prawie bezpośrednio do wody skały fiordu. Wokół namiotu rosło bardzo dużo grzybów (koźlarze, prawdziwki …). Widać tylko u nas w Polsce tak chętnie i ochoczo zbiera się owoce lasu – na Islandii chyba zadowalają się kupnem importowanych pieczarek.

 

 

 

 


Dzień 22 czyli wycieczka na Glymur – wodospad wysoki jak Pałac Kultury i Nauki
52 km
Znowu marudziliśmy przy śniadaniu i wyruszyliśmy dopiero o 11. Tunel pod zatoką jest zamknięty dla rowerów – musieliśmy jechać dookoła, co nawet nam odpowiadało, ponieważ i tak planowaliśmy zobaczyć najwyższy, islandzki wodospad Glymur. Od głównej drogi, na końcu fiordu, podjechaliśmy kilka kilometrów asfaltem, a potem szutrem i na końcu drogi, na parkingu zostawiliśmy rowery. Postanowiliśmy wspiąć się na sam szczyt idąc najpierw po prawej stronie rzeki. Szlak na początku był doskonale oznaczony - kolorowe słupki znajdowały się co 50m. Niestety po kilku kilometrach się skończyły i rozpoczęła się inwencja własna. Szlak nie był łatwy, czasem trzeba było wspinać się używając wszystkich rąk, ale uważam, że każdy po włożeniu trochę wysiłku, był w stanie wyjść na samą górę. Na szczycie przebrodziliśmy rzekę ( najgłębiej było do kolan) z butami w ręku i zeszliśmy na dół drugą stroną, która okazała się bardzo prosta i niewymagająca żadnego wysiłku. Niestety schodząc w dół po drugiej stronie kanion, do którego wlewa się wodospad, jest gorzej widoczny i mniej spektakularny. Po zejściu postanowiliśmy rozbić się szybko, więc zjechaliśmy prawie na sam dół do głównej drogi, gdzie po krótkim zwiadzie znaleźliśmy ładne miejsce pod drzewkami, (które nas uratowały przed silnym, nocnym wiatrem).

Dzień 23 czyli gościnność naszych sąsiadów
60km
Nie mogliśmy kupić większej ilości chleba w poprzednim sklepie, a najbliższy był w odległości ok. 50km, więc postanowiliśmy ugotować rano makaron, który wymieszaliśmy z tuńczykiem i cebulą. Posiłek był dobry, sycący, ale chyba mój żołądek twierdził inaczej, ponieważ odreagowywałem bólami brzucha to śniadanie przez 30km, co w połączeniu z brzydką pogodą ( silny wiatr w twarz po wyjeździe z fiordu i deszcz) dopełniało obrazu rozpaczy tego dnia. Humory poprawiły nam się dopiero w Mosfellsbaer gdzie w Bonusie zrobiliśmy zakupy a potem postanowiliśmy zrelaksować się na miejskim basenie ( wstęp 210 kr = 5.50zł). Chcieliśmy też od razu się rozbić, ale długo nie udawało nam się nic znaleźć. Na szczęście gospodarz w chyba domu w mieście, na końcu mało używanej, szutrowej drogi okazał się bardzo serdecznym Litwinem, który bez żadnych problemów pozwolił nam zostać u siebie. Wieczorem jeszcze podziwialiśmy jego szklarnie, pełne ładnie pachnących warzyw, pośmialiśmy się z grubych jedzących lody i popijających lody Islandczyków i poszliśmy spać około 22.00.

 

 

 

 

 


Dzień 24 czyli..rejs wielorybniczy
20km

Rano szybko zjedliśmy po kilka kanapek w namiocie i szybko popedałowaliśmy do Reykjaviku. Z poprzedniego pobytu w tym mieście pamiętałem układ głównych ulic i ścieżek rowerowych, wiec szybko dotarliśmy do centrum i portu, gdzie kupiliśmy bilety na rejs promem w celu oglądania wielorybów i delfinów ( ze zniżką studencką 10% zapłaciliśmy po 40 euro/osobę). Udało nam się podglądnąć kilka delfinów i kilkukrotnie obserwowaliśmy wynurzającego się wieloryba, wiec nie uważamy pieniędzy za wyrzucone w błoto. W programie było też oglądanie maskonurów, jednak ten punkt wycieczki okazał się porażką. Ptaki były malutkie, ukryte w norkach i z zapowiedzianych 16 000 osobników widzieliśmy może 5. Mieliśmy szczęście, ponieważ pogoda była cudowna, świeciło słońce i wiatr był minimalny (co jednak wystarczyło do tego , żeby na łodzi było bardzo zimno ). Z portu pojechaliśmy do sklepu Red Cross (Czerwony Krzyż – ludzie oddają używaną odzież, która potem jest sprzedawana, a pieniądze wykorzystywane na cele charytatywne) gdzie chcieliśmy upolować jakąś klasyczną, wełnianą odzież, ponieważ ceny swetrów, czapek czy nawet skarpet w sklepach z pamiątkami przerażały ( za sweter trzeba było dać ok. 14 000 koron = ok. 360 zł!!). Połów się udał, ponieważ udało nam się dostać wełniane swetry i skarpety w cenach, jak na Islandię, śmiesznie niskich ( sweter 1200 kr=30zł). Z Red Crossa pojechaliśmy na główny deptak, gdzie w Bonusie zrobiliśmy duże zakupy, po czym pojechaliśmy do naszego CouchSurfing`owych gospodarzy: Lukasa i Filipy, u których mieliśmy spędzić pierwszą noc po przylocie na wyspie, co się niestety nie udało. Zostaliśmy jednak zaproszeni w drodze powrotnej do ich mieszkania. Zostawiliśmy u nich bagaże, i bez obciążenia pojechaliśmy wykąpać się w gorącym morzu. Islandczycy rzadko zmieniają krajobraz i środowisko – tutaj zrobili wyjątek, gdyż miasto zbudowało plażę z żółtego piasku, a geotermalnie podgrzewana woda w oceanie osiąga ona ok. 20 stopni! Dodatkowo do dyspozycji plażujących znajdowała się rynna do siedzenia z ciepłą wodą ( ok.35 stopni). Wyglądało to wszystko trochę groteskowo, ale nikt nie narzekał – w wodzie pływało się dziwnie – ciepłą woda gromadziła się przy powierzchni natomiast przy dnie momentami woda miała mniej niż 10 stopni. Największą zabawę miały oczywiście dzieci, które niezmordowanie kąpały się w wodzie i budowały piaskowe zamki.
Gdy zmęczeni wróciliśmy do Lukasa i Filipy czekał na nas bardzo dobry obiad przygotowany przez Rose( ich kolejny gość nocujący z nami). Wtedy też mieliśmy okazję poznać się bliżej. Mieszkanie mieli malutkie, ale mieliśmy dużo zabawy grając wieczorem w karty i rozmawiając do pierwszej w nocy.

 

 

 

 


Dzień 25 czyli tylko i wyłącznie autostop.

0km na rowerze, 145 km autostopem

Do odlotu mieliśmy jeszcze kilka dni, które postanowiliśmy wykorzystać podróżując po okolicach Reykjaviku. Chcieliśmy zostawić rowery i sprzęt u naszego gospodarza i pojechać autostopem do Thingvellir, a kolejnego dnia zamierzaliśmy wykąpać się w gorącej rzece w Hveragerdi. Niezbędne rzeczy spakowaliśmy do dwóch, nieprzemakalnych worów ( namiot, śpiwory, kuchenka, garnki, trochę jedzenia, ubranie na 2 dni), po czym poszliśmy na pobliską pętlę autobusową. Niestety spóźniliśmy się 10 min i musieliśmy czekać na nasz autobus ok. 50 min. Bilet był drogi ( 280 kr =7.30zł, płatne u kierowcy odliczonymi pieniędzmi), ale dzięki temu wydostaliśmy się na drogę wylotową i ustawiliśmy się przy wyjeździe ze stacji benzynowej. Szybko zatrzymało nam się auto i błyskawicznie dotarliśmy na skrzyżowanie przed Sellfoss, skąd kolejne auto zabiera nas kilkanaście kilometrów w stronę Thingvellir. Na dotarcie z Selfoss do Parku Narodowego Thingvellir potrzebowaliśmy uprzejmości kierowców 4 - zabrało nam to zdecydowanie więcej czasu niż planowaliśmy, ale mimo to udało się dotrzeć na miejsce wczesnym popołudniem. Trzygodzinny spacer po parku wystarczył, żeby zobaczyć najważniejsze miejsca, które mają duże znaczenie historyczne i patriotyczne dla narodu Islandzkiego. Było to miejsce, przez które przebiega uskok płyt tektonicznych ( Północnoamerykańskiej oraz Euroazjatyckiej) oraz gdzie kilka wieków temu naród Islandzki gromadził się w charakterze parlamentu i podejmował decyzję dotyczące ich przyszłości. W planach mieliśmy nocleg w Hveragerdi. Byliśmy tam na początku wyprawy i znaliśmy ładne miejsce na rozbicie noclegu. Niestety w wielkich bólach, z trudem udało nam się dostać do Thingvellir i obawialiśmy się, że nie zdążymy przed zmrokiem do naszego celu. Na szczęście droga powrotna to była czysta przyjemność, potrzebowaliśmy 3 aut żeby w ciągu zaledwie 1, 5h dotrzeć do Hveragerdi gdzie rozbiliśmy namiot w znanym zagajniku.

 

 

 

 


Dzień 26 czyli piękne gejzery, cudowna gorąca rzeka, ale trzeba wsiadać na rower…
45 km stopem

 

 


17km na rowerze

Śniadanie zjedliśmy na ławkach przy Bonusie ciesząc się słoneczkiem i piękną pogodą. Wory zostawiliśmy w cukierni a sami, po zabraniu niezbędnych rzeczy wyruszyliśmy na bardzo długi spacer. Najpierw zwiedziliśmy geotermalny rejon w centrum miejscowości. Potem poszliśmy kawałek drogą na północ z której szybko odbiliśmy na prawo by zobaczyć jeszcze więcej gotujących się, gorących kotłów. Potem postanowiliśmy poszukać gorącej rzeki. Przez miasto przepływała rzeka, jednak o temperaturze wody daleko od określenia „ gorąca”. Nie poddawaliśmy się i brnęliśmy cały czas polną drogą na północ aż dotarliśmy na ple golfowe. Tam jeden golfista, niezbyt przekonywująco powiedział nam że żadnych gorących rzek w okolicy nie było. Po namyśle postanowiliśmy podejść jeszcze parę kilometrów na północ główną drogą. Po paruset metrach zatrzymałem samochód jadący z naprzeciwka. Siedzące w środku kobiety potwierdziły istnienie rzeki, i pokierowały nas bardzo precyzyjnie. Przemaszerowaliśmy 3 km do końca drogi kończącej się parkingiem, a stamtąd kolejne 3 km po górach ale udało się!! Dotarliśmy do pokrytej bujną roślinnością doliny, w dole której znajdowała się głęboka może na pół metra rzeka. Wystarczyło zanurzenie dłoni i okazało się że woda była ciepła…nawet bardzo ciepła ( wg mnie miała ok. 30 stopni). Podeszliśmy w górę rzeki kilkaset metrów, żeby znaleźć miejsce, w którym nikogo nie było, przebraliśmy się w stroje kąpielowe i przez ponad godzinę nie wychodziliśmy z wody. No ale nie mogliśmy tam siedzieć wiecznie… Gdy padła komenda do zwijania obozu szybko przebraliśmy się i błyskawicznie zeszliśmy na dół. Na parkingu było kilkanaście aut ale ruch był minimalny ( do miasta było ok. 5 km). Stwierdziliśmy że będziemy szli i równocześnie machali na stopa autom. Dość szybko zatrzymała się dwójka Niemców, którzy zawieźli nas aż do centrum, na parking przed sklepem Bonus. Szybko zrobiliśmy zakupy, odebraliśmy bagaże z cukierni i ustawiliśmy się na stopa. Błyskawicznie zatrzymał się chłopak, student prawa na uniwersytecie w Reykjaviku i zawiózł nas aż do centrum Reykjaviku, na pętlę autobusową z której dzień wcześniej zaczęliśmy naszą autostopową wyprawę. Dwie przecznice i już byliśmy u Lukasa. Godzinę zajęło nam przepakowanie się, załadowanie ekwipunku na rowery i pożegnanie się z naszymi gospodarzami. Śpieszyliśmy się, ponieważ chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wydostać się z Reykjaviku. Mimo wiatru i zimna udało nam się to i rozbiliśmy się tuż za granicami metropolii, za Hafnafjordur, niedaleko odbicia w drogę numer 42 w kierunku Krysuviku. Spaliśmy miedzy trzema, małymi budynkami pełnymi gołębi. Zapach nie był przyjemny, ale było to jedyne miejsce w okolicy, w którym znajdowało się trochę trawy oraz było osłonięte od wiatru. Gdy tam przyjechaliśmy, to nie zastaliśmy nikogo. W trakcie rozbijania namiotu podjechał samochód, z którego wysiadło młode małżeństwo. Trochę byliśmy przestraszeni, że każą nam się wynosić, jednak kobieta okazała się bardzo sympatyczna, zaprosiła nas do środka, gdzie mogliśmy podziwiać piękne, rasowe gołębie. Nawet my, mimo ze mamy problem z odróżnieniem sokoła od jastrzębia i sowy doceniliśmy piękno tych rasowych zwierząt. Później w ciągu wieczora kilkakrotnie przyjeżdżały samochody, jednak nikt nas nie niepokoił i nie robił nam żadnych problemów w związku z naszą obecnością tam.

Dzień 27 czyli ostatki, nie widzisz stawki…
55km

Spaliśmy do 13 z przerwą na śniadanie. Wszystko dlatego, że chcieliśmy przeczekać deszcz, który padał przez noc i rano. Jak przycichło, około godziny 13-rej to szybko zwinęliśmy obóz, wsiedliśmy na rower i popedałowaliśmy w stronę Krysuviku, drogą numer 42. Początkowy gładki i równy asfalt zamienił się ( po 12 km) w czarną, pokrytą pylistym żużlem wulkanicznym drogę. Na trasie znajdowało się kilka ostrych, ale stosunkowo krótkich podjazdów, które razem z pogarszającą się pogodą ( zimny zacinający deszcz) nieźle dały nam się nieźle we znaki. Wszystkie niewygody wynagrodziły nam geotermalne gorące formy Krysuviku. Pole było podobne do tego niedaleko jeziora Myvatan. Wszędzie znajdowały się wrzące, bąblujące doły z wodą, błotem lub inną podejrzaną cieczą. Piękna krajobrazu dopełniały stoki pobliskich gór we wszystkich kolorach tęczy oraz charakterystyczny zapach siarkowodoru. Niestety na parkingu przy tym obszarze nie było miejsca, w który moglibyśmy się rozgrzać i zjeść ( jedynie zamknięty, mały domek oraz toalety). W momencie, gdy zastanawialiśmy się nad mapą w poszukiwaniu miejsca, w którym moglibyśmy się ogrzać, podjechał autokar pełen turystów. Postanowiłem zapytać przewodnika wycieczek, który jednak rozwiał nasze złudzenia i powiedział, że pierwsza większa cywilizacja znajduje się w Grindaviku, dwadzieścia kilometrów dalej. Postanowiliśmy schronić się pod malutkim daszkiem toalet, zjeść kanapki, zagotować sobie wodę na herbatę i szybko pojechać dalej. Gdy w deszczu próbowaliśmy się ogarnąć, z autokaru wyszła kobieta z termosem w ręku, który wręczyła nam mówiąc, że ona sobie bez niego poradzi a my jesteśmy na pewno bardzo zmarznięci. W środku była pyszna herbata, którą błyskawicznie wypiliśmy. Po krótkiej chwili podeszła do nas kolejna kobieta z termosem, pełnym tym razem gorącej wody. Musze przyznać, że te dwie panie, (które okazały się być z Austrii) uratowały nas i dzięki nim nie rozchorowaliśmy się na sam koniec pobytu w Islandii. Z brzuchami pełnymi kanapek i gorącej herbaty pojechaliśmy do Grindaviku. Po drodze drugi raz w czasie wyprawy urwałem łańcuch. Na szczęście, w przeciwieństwie do sytuacji sprzed kilkunastu dni, udało mi się go błyskawicznie skuć. O dziwo w trakcie naprawy zatrzymało się jeden samochód, z pytaniem czy nie potrzebujemy pomocy. Grzecznie podziękowaliśmy za zainteresowanie i rozpoczęliśmy zakładanie sakw i bagaży. Wtedy też spotkaliśmy trójkę Hiszpanów na rowerach, z którymi zamieniliśmy kilka zdań. Okazało się, że był to dla nich pierwszy dzień na Islandii. Trochę mieli markotne miny ze względu na pogodę, ale nie narzekali. Gdyby nie deszcz, to droga do Grindaviku z Krysuviku byłaby czystą przyjemnością – wiatr w plecy, mało podjazdów, prawie brak aut…. Na polu namiotowym w Grindaviku wzięliśmy szybki prysznic, po czym pojechaliśmy za miasto, gdzie rozbiliśmy namiot.

 

 

 

 


28 dzień czyli to już jest koniec, nie ma już nic….
30km
Kolejny poranek musieliśmy przeczekać w namiocie – padający deszcz nie wypuścił nas z namiotu aż do 13-tej. Wtedy dopiero zwinęliśmy obóz i pojechaliśmy na zasłużony relaks do Błękitnej Laguny. Mimo swojej ceny (4600 kr, czyli ok. 120zł) uważam, że warto tam pojechać. Lawowy krajobraz, woda w kolorze niebieskawego mleka…. Tego nie wolno ominąć. Grzaliśmy się basenach aż do 18: 30 – wtedy postanowiliśmy, że czas się zbierać do Keflaviku, gdzie dotarliśmy ok. 21. Oczywiście, jak mogliśmy się spodziewać, Islandia nie ułatwiała nam zadania na ostatnich kilometrach wyprawy i przez cały ten krótki, 20-kilometrowy odcinek zmagaliśmy się z wiatrem w twarz. Na parkingu przed lotniskiem ugotowaliśmy sobie ostatnie na tej wyprawie spaghetti i około pierwszej w nocy zaczęliśmy pakować rowery. Skończyliśmy wszystko przygotowywać do odprawy bagażowej ok. 3: 30. W międzyczasie porozmawialiśmy z innymi rowerzystami obecnym na lotnisku ( francuskie małżeństwo z dwuletnim dzieckiem) oraz dwójka polaków ( ojciec z synem).O 5 rano rozpoczęła się odprawa. Mimo lekko przeciążonej jednej walizy odprawiliśmy się bez dodatkowych kosztów ( tylko 25 euro / rower) i bardzo zmęczeni weszliśmy na teren wolnocłowy. Kupiliśmy sobie jeszcze 0, 5 litra tradycyjnej, islandzkiej wódki robionej z kminku (Brennivin). Zaskoczeni byliśmy ceną: za butelkę zapłaciliśmy jedynie 700 kr ( ok. 20 zł), podczas gdy w normalnych sklepach z alkoholem na terenie Islandii trzeba było za nią zapłacić ponad 150 zł! W Balicach wylądowaliśmy ok. godziny 13.00.

 

 

 

 


Gorąco dziękujemy wszystkim, którzy nam pomogli i przyczynili się do tego, że wyprawa doszła do skutku. Rodzina, sponsorzy oraz nasi przyjaciele bardzo nam pomogli finansowo oraz wspierali nas w ciężkich przygotowania i pomagali uporać się z piętrzącymi się problemami.

Wyprawę uważamy za bardzo udaną. Udało nam się zobaczyć prawie wszystkie zaplanowane miejsca na Islandii. Przez cały wyjazd na rowerach pokonaliśmy 1535 km, autostopem 303km oraz autobusem 81. Doświadczyliśmy chyba każdej możliwej pogody za wyjątkiem gradobicia. Poznaliśmy wielu ciekawych ludzi, którzy nam wielokrotnie pomogli i dołożyli małą cegiełkę do tego żebyśmy cali, zdrowi i szczęśliwi przejechali całą trasę. Zjedliśmy zgniłego rekina, próbowaliśmy słynnych islandzkich hot-dogów, chłodziliśmy się lodami posypanymi lukrecją, kąpaliśmy się wielokrotnie w osławionych gorących źródłach, pływaliśmy promem podglądając wieloryby. Nawet udało nam się wykąpać w oceanie. Teraz jak o tym myślę to już zaczynam tęsknić i zastanawiać się czy za rok jechać do innego kraju czy znowu na Islandię, żeby zaatakować interior…