Majówka w Dolomitach

Drukuj

<p>Włochy i Dolomity. Cóż może być piękniejszego dla amatorów kolarstwa? Tego majowego wypadu nie miałem jednak początkowo w planach.

Od jesieni 2006 roku wraz ze swym wspólnikiem w alpejskich eskapadach Piotrem Mrówczyńskim szykowałem się bowiem na dwa inne wyjazdy. Pierwszy, krótki na przełomie czerwca i lipca ze startem w Maratona dles Dolomiti oraz drugi dłuższy (dwutygodniowy) w połowie lipca do Francji ze startem w L'Etape du Tour w Pirenejach.


Piotrek chciał jednak "przetestować nogę" już pod koniec maja i tu w sukurs przyszedł nam ze swym zaproszeniem znajomy z trasy Tour de Pologne czyli Alessandro Tegner – na co dzień rzecznik prasowy Quick Step, lecz zarazem współpracownik z konsorcjum turystycznego Dolomiti Stars.

 


Dzięki jego pomocy pojawiła się szansa startu w jednej z imprez tryptyku autorstwa "La Gazzetta dello Sport", a mianowicie Gran Fondo Giro d'Italia - Dolomiti Stars. Wyścig ten przygotowany został w dwóch wersjach trasy. Medio Fondo na dystansie 81 km z podjazdami pod Santa Lucia, Giau i Falzarego oraz Gran Fondo na dystansie 135 kilometrów z podjazdami pod Duran, Staulanza, Giau i Falzarego. Poza tym biorąc pod uwagę, iż imprezę tą zaplanowano na sobotę 26 maja dodatkową atrakcją była możliwość obejrzenia z bliska wielkiego Giro i to na trasie królewskiego odcinka z metą na Tre Cime di Lavaredo!



W drogę do Włoch wyruszyliśmy w środę 23 maja około godziny 22:00. Dojazd przez przejście graniczne w Świecku, Niemcy (głównie autostradą A9) oraz Austrię (przez Innsbruck) ku przełęczy Brenner, a następnie już na terenie Włoch przez przełęcz Gardena do naszego „Albergo Alpino” w Pieve di Livinallongo zajął nam około 17 godzin. Pieve to malutka miejscowość z pięknymi widokami na masyw Civetta z jednej i bardziej oddalony masyw Sella w drugą stronę. Ciekawostką jest fakt, że miejscowi mówią nie po włosku, lecz posługują się lokalnym romańskim dialektem nazywanym "ladino", zróżnicowanym w zależności od doliny, z której pochodzi napotkany górski autochton.

 



Nazajutrz tzn. w piątkowe przedpołudnie 25 maja pojechaliśmy na około 50-kilometrowy trening z dwoma premiami górskimi w menu. Z Pieve di Livinallongo wyruszyliśmy w kierunku wschodnim ku przełęczy Falzarego (2105 metrów n.p.m.), której północnym przedłużeniem jest dodatkowy kilometr podjazdu pod przełęcz Valparola (2192 m. n.p.m.). Wschodnia ściana Falzarego okazała się 11-kilometrowym podjazdem o umiarkowanym jak na Dolomity nachyleniu około 6,5 %. Na szczycie spotkaliśmy Australijczyka, który wjechał na tą przełęcz od strony Cortiny. Napotkany „Aussie” zwierzył się nam, że przyjechał do Europy by na swym starym "Merckxie" przez kilka tygodni pojeździć po Alpach i swą przygodę zaczął we Francji gdzie "zdobył" m.in. Mont Ventoux. Z Valparoli czekał nas zjazd do La Villa i lekki podjazd do Corvara alta Badia śladem ostatnich 20 kilometrów lipcowego wyścigu Maratona dles Dolomiti. Potem musieliśmy się jeszcze wspiąć od północnej strony na przełęcz Campolongo (1875 m. n.p.m.) czyli około 6-kilometrowy podjazd o średnim nachyleniu 5,7 %. Trzeba powiedzieć, że mieliśmy z Piotrem szczęście do pogody, bowiem gdy 29 maja tą samą przełęcz (acz od przeciwnej strony) na etapie Giro do Linzu pokonywał peleton 90. Giro d'Italia temperatura w tym oscylowała tu koło zera i na poboczach drogi leżał świeży śnieg. Po wiodącym przez Arabbę zjeździe do naszej bazy w Pieve di Livinallongo Piotrowy polar "zaśpiewał" nam 51,2 kilometra z przewyższeniem 1254 metrów przy średniej prędkości 25,3 km/h.

 

 



Po odświeżeniu się w hotelu wyjechaliśmy do Arabby celem załatwienia formalności przed sobotnim Gran Fondo. Nie obyło się bez konieczności odpłatnego wypożyczenia chipu, za który kaucja wynosiła 10 Euro, przy czym po wyścigu do naszych kieszeni wróciło 7 Euro. Wręczone "pacchi di gara", czyli paczki dla uczestników były dość bogate, bowiem obok tradycyjnych ulotek, żeli czy kwitów na strawę i napitek po wyścigu obejmowały też stylowe skarpety i nogawki kolarskie. W samej Arabbie spotkaliśmy się jeszcze z Lucą i Italo współpracownikami Alessandra, który w tym momencie był jeszcze z dala od Dolomitów w kolumnie Giro d'Italia.

 



Nazajutrz pobudka przed 6:00 i śniadanie około 6:30, albowiem start Gran Fondo przewidziano na godzinę 8:00, co i tak jest uprzejmością ze strony organizatorów, albowiem Francuzi z La Marmotte czy L'Etape du Tour ze względu na dłuższy dystans swych imprez zwykli wypuszczać uczestników nie później niż o 7:00 czy 7:15! Tego dnia czekała nas walka z czteroma sporymi podjazdami na dystansie 135 kilometrów o łącznym przewyższeniu rzędu 3650 metrów. Miłą niespodzianką były dla nas bardzo niskie (w zasadzie VIP-owskie) numery startowe, czyli "16" dla Piotra i "17" dla mnie. Dzięki temu mogliśmy stanąć na starcie niemal w pierwszym szeregu pośród ex-profesjonałów takich jak Massimiliano Lelli i Andrea Ferrigato czy też w towarzystwie triumfatora wszelakich górskich "maratonów" tego typu Emanuele Negriniego. Niemniej trzeba od razu powiedzieć, że przy liczbie 800 uczestników pozycja startowa w tym wyścigu nie miała takiego znaczenia jak na La Marmotte, L'Etape du Tour czy najbardziej znanym z włoskich Gran Fondo - Maratona dles Dolomiti gdzie startujących jest od 6.500 do 8.000 i sam przejazd wszystkich śmiałków przez linię startu trwa co najmniej 20-25 minut!

 

 



Pierwsze 40 kilometrów po starcie prowadziło niemal cały czas w dół. W tym czasie trzeba było zjechać blisko 1000 metrów z Arabby położonej na poziomie 1602 metrów n.p.m. do Agordo znajdującego się już tylko 611 metrów n.p.m. Po drodze tzn. na 16 kilometrze w miejscowości Caprile mniej więcej połowa peletonu skręciła na wschód ku przełęczom Santa Lucia i Giau na trasę Medio Fondo. My pojechaliśmy prosto ku większemu wyzwaniu i zdołaliśmy się jeszcze odnaleźć w grupie przed dotarciem do Agoro, dokąd dotarliśmy w czasie 54 minut. Podjazd pod Duran zacząłem w swoim stylu, czyli nazbyt ambitnie. Na tym stromym wzniesieniu szybko dał o sobie znać brak treningu w maju. Z uwagi na dwa weekendy spędzone w Eurosporcie oraz generalnie kiepską pogodę w moich rodzinnych stronach na przestrzeni ostatnich 17 dni przed wyjazdem przejechałem żałosne 200 kilometrów. Już w połowie tego podjazdu zacząłem się zmagać ze swoimi słabościami, choć na szczyt wjechałem jeszcze około setnej pozycji. Po zjeździe do miejscowości Villa udało mi się złapać kontakt z 10-osobową grupą, w której jechał starszy i niezbyt wycieniowany jegomość z Holandii Rene Martens - zwycięzca Ronde van Vlaanderen z 1982 roku. Wkrótce jednak wypadłem z tego zacnego towarzystwa, ostatecznie przyjeżdżając na metę 20-30 minut po swych chwilowych kompanach.

 



Niemniej Staulanza (1773 metrów n.p.m.) to było jeszcze wzniesienie, które można było w miarę zgrabnie pokonać nawet w formie dalekiej od pożądanej. Niestety po zjeździe do Selva di Cadore czekał nas znacznie trudniejszy podjazd pod przełęcz Giau (2233 m. n.p.m.). Jak ujął to w krótkim zdaniu pewien wysoki Włoch u podnóża tej góry - "jeśli pokonasz ten podjazd jesteś prawie na mecie". Tej skali wzniesienie mogąc się "pochwalić" średnim nachyleniem rzędu 9% robi wrażenie. Słynne L'Alpe d'Huez może się przy nim schować. Całe szczęście jest ono „tylko” 10-kilometrowe i przyszło nam je pokonywać po pokonaniu ledwie 82 kilometrów wyścigu. Tu każdy jechał już własnym tempem zmierzając do najwyższego punktu na trasie Gran Fondo - Dolomiti Stars. Ja w żółwim tempie spadającym nawet do 8-9 km/h i z jednym przystankiem w połowie podjazdu dotarłem na szczyt niemal pewien ukończenia kolejnego "maratonu hors-categorie". Niemniej posilając się na gór szczycie nie przeczuwałem jeszcze kolejnych niespodzianek ze strony swego niewytrenowanego organizmu.

 

 



W połowie blisko 11 kilometrowego zjazdu z Giau do Pocol złapała mnie ulewa i zaczęły się przygody z mięśniami ud. Już tylko na ostatnich 5 kilometrach zjazdu złapały mnie dwa skurcze. Potem kolejny na początku podjazdu pod Falzarego (2105 m. n.p.m.). Raz jedna, innym razem druga noga. Cóż było robić? Za każdym razem minuta czy dwie postoju i próby rozmasowania bolących miejsc. Potem wrzucenie możliwie miękkiego obrotu i próba jazdy "z pewną taką nieśmiałością" – powolutku, aby do mety. Szczęście w nieszczęściu, że akurat 10,5-kilometrowy podjazd z Pocol na Falzarego był najłatwiejszym z całej czwórki. Zmęczyłem jakoś drogę na szczyt. Natomiast na ostatnim zjeździe wyzwaniem okazała się próba ominięcia dwóch niemieckich autokarów, których kierowcy nie rozumieli chyba, że na tych krętych i wąskich trasach rower nawet niezbyt błyskotliwego zjazdowca śmiga znacznie szybciej od ich maszyn. Po około 10 kilometrach zjazdu wjechaliśmy od drugiej strony na pierwsze kilometry trasy wyścigu i minęliśmy m.in. Pieve di Livinallongo (1475 m. n.p.m.). Tam szosa wypłaszczyła się, zaś na ostatnich 3 kilometrach szła nawet lekko pod górę. Niestety próby skromnego choćby przyśpieszenia po wrzuceniu twardszego obrotu kończyły się kolejnymi skurczami - w sumie naliczyłem ich pięć czy sześć. Ostatni trafił mnie na ostatnim kilometrze, po czym spokojnie dowlokłem się do mety z czasem 6:19:50 na 213 miejscu pośród 356 śmiałków, którzy ukończyli Gran Fondo. Na szczęście honor polskiego kolarza-amatora został obroniony przez Piotra, który finiszował 76. z czasem 5:33:08 nieco ponad godzinę gorszym od triumfatora Negriniego.

 



W niedzielę po krótkiej naradzie odpuściliśmy sobie wyjazd rowerami na metę w Tre Cime di Lavaredo. Początkowo planowaliśmy pojechać samochodem do Cortina d'Ampezzo i stamtąd na rowerach pokonać ostatnie 22 kilometry trasy piętnastego etapu przez przełęcz Tre Croci i dalej Misurinę do samej mety pod szczytami Lavaredo. Zmiana planów okazała się wybawieniem zważywszy na warunki pogodowe, czyli chłód oraz częste i intensywne opady deszczu. Pojechaliśmy do Caprile gdzie spotkaliśmy kolegów z n-Sportu oraz ekipę Polsatu pod merytoryczną "kuratelą" Krzyśka Jankowskiego. Następnie zaś dwoma samochodami przez przełęcz San Pellegrino udaliśmy się do Moeny na spotkanie z Italo by otrzymać od niego akredytacje ułatwiające poruszanie się przy wyścigu. Gdy formalności zostały już załatwione zawróciliśmy i po trasie etapu z zapasem około godziny nad czołówką peletonu skierowaliśmy się ku Tre Cime di Lavaredo.

 



O mały włos jednak ze względu na późny przyjazd zostalibyśmy zatrzymani na dobre 7 kilometrów przed metą w okolicach Misuriny, czyli miejscu gdzie trasa etapu skręcała z drogi nr 48 na węższą ślepą dróżkę ku schronisku Auronzo pod Trzema Szczytami Lavaredo. Na szczęście dziennikarze telewizyjni byli uprzywilejowani i po lekkiej perswazji dostaliśmy stosowną przepustkę. Podjazd pod Tre Cime di Lavaredo robił wrażenie nawet z samochodu. Najpierw stromy kilometr czy półtora, potem lekkie wypłaszczenie i ostatnie 4 kilometry, na których już nie ma przebacz. Bardzo strome odcinki - średnio 12, lecz momentami do 18%! Na górze stanęliśmy przy telebimie jakieś 300 metrów w linii prostej za linią mety. Później przedarłem się po błotnistym zboczu ku barierkom przy ostatniej prostej. Z tego miejsca strzeliłem kilkanaście fotek czekając na naszego Sylwestra, z którym jednak udało nam się spotkać dopiero wieczorem w hotelu Monte Civetta po powrocie do Caprile. Porozmawialiśmy sobie o wyścigu i jego przyszłych planach przez 30 minut. Na więcej nie było czasu, gdyż jeszcze tego wieczoru musieliśmy wrócić do Pieve di Livinallongo po nasze "fanty", spakować się i wyruszyć w drogę powrotną do Polski. Ja obiecałem sobie wrócić w te strony tym razem w lepszej formie.