Olimpijska wyprawa rowerowa CROTOS

Olimpia-Pekin, odcinek TURCJA

Drukuj

Wyprawa do Pekinu ciągle trwa, jej uczestnicy opuścili właśnie Turcję.

TURCJA (do Istambułu), 26 II – 05 III

Turecki odcinek wciąż nie przypomina wyprawy, ale zrobiło się przynajmniej trochę inaczej. W Turcji nie ma już drzewek pomarańczowych. Jest za to wspaniałe pieczywo, które podają tu w dużych ilościach do wszystkiego, zwłaszcza świeży chleb (będący w zasadzie bułką paryską) i obwarzanki z sezamem – takie same jak w Krakowie – rano można dostać jeszcze ciepłe na każdym prawie skrzyżowaniu w najmniejszej nawet wiosce. Pychota. Do tego ciasteczka z czekoladą w środku i sok wiśniowy jak kompocik – tak żywiłam się w zeszłym roku – niezbyt zdrowo, ale co zrobić. Pijemy też dużo herbaty – wystarczy, że gdzieś przycupniemy, a już biegnie do nas człowiek z tacką pełną małych szklaneczek – to bardzo miłe – wczoraj np. dwa razy napoili nas na stacji benzynowej.

Noclegi – krzaki, o prysznicu mogliśmy zapomnieć, a o ciepłej wodzie jedynie pomarzyć. Raz nawet przyśniło mi się, że biorę ciepła kąpiel, ale wtedy obudził mnie deszcz. Widać już nawet pomarzyć nie można. Za to przedwczoraj spotkała nas pierwsza przygoda – i to od razu miła. Byliśmy już niedaleko Istambułu i mieliśmy trudności ze znalezieniem wolnego krzaka. Zanosiło się na to, że będziemy musieli przenocować gdzieś na trawniku. Ale…. Jak tak sobie staliśmy na skrzyżowaniu i dumaliśmy, minął nas autobus pełny dzieci. Po jakimś czasie autobus wrócił, bez dzieci, ale z kierowcą, który żywo zainteresował się nasza nieciekawą sytuacją. Okazało się, że jest właścicielem pobliskiego przedszkola (nazywa się Emrah i ma tylko 23 lata – przedsiębiorczy), a także synem ważnego polityka. Zadzwonił do taty, tata przyjechał, też gdzieś podzwonił, pokrzyczał trochę do słuchawki i takim sposobem wylądowaliśmy w nowiutkim pięciogwiazdkowym Grand Hotelu, w dwuosobowych luksusowych pokojach z bezprzewodowym Internetem w powietrzu, więc mogliśmy wysłać parę maili leżąc w łóżku. Mogłabym się przyzwyczaić... Sporo czasu zajęło nam też mycie – trzeci na naszej wyprawie ciepły prysznic. Rano śniadanie. Po 9-ej przyjechał szkolny autobus, żeby odwieść nas do przedszkola, gdzie zostawiliśmy rowery, ale przedtem – fotki do gazety. Był to bardzo udany pobyt...

Mało udany był za to nasz dzień na drodze do Istambułu – czteropasmówka, szaleni kierowcy ciężarówek, straszny tłok i w ogóle nie ciekawie. Na pocieszenie dostaliśmy po drodze od pana banany, a na stacji herbatkę. A potem… kolejna niespodzianka – jak tak przeciskaliśmy się między samochodami w poszukiwaniu drogi nad morzem, którą moglibyśmy dojechać do naszego hostelu, zatrzymał nas… pan polityk, który zorganizował nam poprzednie spanie. Ale mieliśmy już zarezerwowane spanie dawno temu, więc nie chcieliśmy za bardzo kombinować. Umówiliśmy się z Emrahem, którego też zresztą spotkaliśmy wcześniej na drodze, że jak będziemy przy Błękitnym Meczecie, zadzwonimy do niego i coś razem porobimy.

Zostawiliśmy więc nasze rzeczy w hostelu – mamy mało luksusowy czteroosobowy pokój bez okna – i poszliśmy pod meczet. Emrah przyszedł z kuzynem. Najpierw ustaliliśmy, co chcemy zjeść, a potem chłopcy zawieźli nas do dosyć eleganckiej rybnej restauracji (a my ciągle w rowerowych smrodliwych łaszkach). Emrach ma w samochodzie specjalną przepustkę rządową, z którą może wjechać za darmo na każdy parking, a nawet jeździć po parku (też taką chcę!). Dobrze się pożywiliśmy i była tez turecka muzyka na żywo i wesołe przyśpiewki gości.

 


TURCJA (Istambuł – Sinop), 6 - 18 III

O poranku spieszyliśmy się na statek, który zawiózł nas na azjatycką stronę Istambułu, właściwie już za miasto, więc ominęła nas wątpliwa przyjemność pedałowania wśród rozpędzonych na czteropasmówce samochodów. Wysiedliśmy w zacisznej okolicy i spokojnie, chociaż ostro pod górę, ruszyliśmy w dalszą drogę.

Przejeżdżaliśmy przez Polonezkoy (Adampol) – polską osadę założoną kiedyś na polecenie Adama Czartoryskiego. Żeby się posilić, wstąpiliśmy do polskiej karczmy, która okazała się polską jedynie z nazwy i z właściciela Polaka. Jedyną polską potrawą jaką tam mieli, była polska wódka, której Sigitas zażył dla zdrowotności. Tak się zasiedzieliśmy, że musieliśmy potem jechać po nocy. Na szczęście chłopcy znaleźli nocleg w parku – była tam toaleta i mała niby knajpka, gdzie dostaliśmy też herbatę na rozgrzewkę – jak zresztą wszędzie, gdzie się pojawimy.

Kilka następnych dni to górzyste wybrzeże, mrozy na zmianę z upałami, spanie na dziko i ogólnie uroki obozowego życia. A do tego trochę samotnej jazdy dla mnie – przez Marka, który źle się opiekował swoimi dziewczynkami, zwłaszcza mną, tak że nie mogłam już na niego patrzeć przez dłuższy czas. Wygląda na to, że Mark ma w sobie dużo z kobiety – może jest kobietą uwięzioną w męskim ciele, kto wie? Nadąsał się na mnie, kiedy nie poczekałam na niego, jak robił zdjęcie latarni morskiej, nie chciał nawet przypiąć swojego roweru do mojego, w dodatku stawia małe kroczki i dziwnie podskakuje, no i to, czym mnie tak wkurzył – złapałam gumę, a ten tylko stał i się przyglądał, zamiast zakasać rękawy żółtej bluzeczki i zabrać się bystro do roboty. Ci dzisiejsi mężczyźni… Przez trzy dni samotnego podróżowania nie spotkała mnie żadna nieprzyjemność, nikt mnie nie napadł, ani nawet nie nawyzywał. Wręcz przeciwnie, wszyscy byli bardzo mili, dawali mi dużo herbaty, owoców, a od jednego pana dostałam nawet okulary. Wszystko to za sprawą magicznej karteczki, na której z jednej strony mamy mapę naszej wycieczki, a z drugiej napisane z grubsza we wszystkich językach krajów, przez które jedziemy, kim jesteśmy i co robimy. Kartka nie jest w kolorze żółtym, ale i tak większość ludzi myśli pewnie, że urwaliśmy się z psychiatryka, a przynajmniej ich miny na to właśnie wskazują. Sami zresztą doszliśmy wczoraj do wniosku, że przydałby nam się tu psychiatra lub dobrze wyedukowany psycholog z długoletnią praktyką kliniczną. Na pewno by się z nami nie nudził.

Topór wojenny między mną a Markiem został zakopany podczas naszej wspólnej – i nie tylko naszej, bo jeszcze Adama – imprezy urodzinowej na rest day’u w Safranbolu. Myślę, że Jamie Oliver byłby zachwycony menu, jakie zaserwowaliśmy podczas tej przemiłej uroczystości – pyszne sałatki (Sigitas zatęsknił za polskimi sałatkami i bardzo się ich domagał) warzywne i owocowa i oczywiście bogata gama napitków, których nie zdołaliśmy nawet do końca wypić, co, swoją drogą, świadczy o tym, że nasza grupa wciąż czeka na niektórych, dobrze nam znanych uczestników. Dostaliśmy też prezenty urodzinowe – tzw. derwiszowy – jeżdżą teraz schowane bezpiecznie w samochodzie pod siedzeniem kierowcy, żeby przypadkiem nic im się nie stało.

Następny tydzień to prawdziwa droga przez mękę – długie dystanse (85-100km), wysokie góry cały czas, strome podjazdy często pokonywane spacerem, potem strome zjazdy, co przy zimnym wietrze i spoconym człowieku jest całkiem nieprzyjemne, przyjeżdżanie na noclegi nocą, rozbijanie namiotu po ciemku i polewanie się zimną wodą. Na dodatek pogoda się popsuła, jednego dnia lało od rana do wieczora (w moje urodziny), a następnego tylko pod wieczór.

Spaliśmy na plaży przy restauracji, do której weszłam w kalesonach wystających spod spodni piżamowych, a tu pan kelner otwiera mi drzwi – po twarzy chyba musiał poznać, że jestem kulturalnym człowiekiem, nawykłym do luksusów. Poza tym krzaki. Dużo krzaków i innych zarośli, ale za to raz na jakiś czas trafia się coś porządniejszego – np. wczoraj i dzisiaj hotel w Sinopie, gdzie się relaksujemy i robimy przepierkę.

Więcej informacji znajdziecie na: https://www.bicycle.pl/