Transalp - wyprawa przez Alpy - cześć I

Drukuj

Transalp. Wyprawa transalpejska, przeprawa przez Alpy, z północy na południe, z austriackiego St. Anton am Arlberg do Riva nad jeziorem Garda we Włoszech. 9 dni jazdy po górskich szlakach i ścieżkach, z plecakiem

Dla większości moich "rowerowych" znajomych hasło "Transalp" kojarzy się z Transalp Challenge – słynnym wieloetapowym maratonem przez Alpy. Ale Transalp to nie tylko wyścig. Transalp to określenie wielodniowej wyprawy przez Alpy – wyprawy transalpejskiej. Bo Alpy są zbyt piękne by przeżywać i poznawać je w pośpiechu i nerwach towarzyszących ściganiu się.

Transalp. I did it, … and I will do it again! Zrobiłem to, … i jedno wiem na pewno: zrobię to jeszcze raz. A potem jeszcze i jeszcze i jeszcze raz... :)
Transalp St. Anton - Lago di Garda
 

Trasa
St. Anton – Verbellener Winterjöchl – Fimberpass – Val d'Uina – Bocchetta di Forcola – Passo di Gavia – Forcellina di Montozzo – Passo Bregn de l'Ors – Passo Tremalzo – Lago di Garda
 
Dystans
459 km
 
Suma podjazdów
15005 m
 
Data
12 - 20 lipca 2005
 
Uczestnicy
Beata i Tomasz Pawłusiewiczowie
 


Od czego się zaczęło?

Pomysł wyprawy przez Alpy zaczął kiełkować w mojej głowie jakieś 2-3 lata wcześniej. Powoli i stopniowo mój pomysł dojrzewał, i to początkowo mgliste marzenie zaczęło się stawać coraz bardziej realne... Marzenie zaczęło przeradzać się w plan. Długie zimowe wieczory spędzałem czytając, oglądając zdjęcia, analizując niezliczone ilości wariantów trasy oraz podróżując palcem po mapach. Trzeba przyznać, że już samo planowanie i obmyślanie wszelkich aspektów wyprawy sprawiło mi mnóstwo frajdy – zanim w ogóle wsiadłem na rower, w głowie całą trasę miałem już wielokrotnie przejechaną.

W międzyczasie kompletowałem niezbędny ekwipunek. Wiedziałem, że chcąc poruszać się po górskich ścieżkach i szlakach jednym sensownym rozwiązaniem jest zapakowanie wszystkiego, co chciałem ze sobą zabrać do plecaka. Wiedziałem też, że plecak nie może być za duży i za ciężki (maximum to 7kg), bo bardzo szybko odebrałoby mi to całą przyjemność z jazdy. Plan był taki, żeby nocować w miejscowościach w pensjonatach i kwaterach prywatnych, albo w schroniskach górskich. A to znaczy, że nie potrzebowałem ani śpiwora, ani karimaty ani tym bardziej namiotu. Żywić miałem się w restauracjach, gasthofach, pizzeriach albo schroniskach.

 



Był jednak jeden problem: z kim pojadę? Beaty (mojej żony) początkowo nie brałem pod uwagę (sorry, Kochanie), uznając, że kondycyjnie, czy przez słabszą technikę jazdy po prostu nie da sobie rady na takiej. Ze znajomych jakoś też nie udawało mi się nikogo namówić. A jechać samemu, to jakoś tak łyso... Z tego dylematu wybawiła mnie moja dzielna żona. Beata stwierdziła ze stanowczością, że nie ma mowy, żeby ona nie pojechała ze mną, a jak mam jakieś obawy, że wymięknie, to mam ułożyć taką trasę żeby dała radę! Trasy zmieniać z jej powodu wcale nie zamierzałem, tzn. uznałem, że nie będziemy rezygnować z najpiękniejszych i najatrakcyjniejszych miejsc tylko dlatego, że są ciężkie – postanowiłem, że po prostu będziemy jechać wolniej, a dzienne etapy będą krótsze.
Przez całą zimę i wiosną pilnie trenowaliśmy i budowaliśmy kondycję podczas weekendowych wycieczek po Beskidach i startów w maratonach. Wizja wyprawy znakomicie do tego motywowała. Na początku lipca, wszystko było dopięte na ostatni guzik.

 



Im bardziej zbliżał się planowany termin wyjazdu, tym bardziej nerwowo zerkałem do internetu na prognozy pogody dla regionów alpejskich. W północnej części Alp bez przerwy lało, a z wielu regionów Austrii napływały doniesienia o powodziach. W przeddzień planowanego wyjazdu, prognoza dla St. Anton, z którego mieliśmy wyruszyć zapowiadała jednak dalsze opady, w związku z czym zadecydowałem, że poczekamy na poprawę pogody. Dwa dni później prognozy były już lepsze i po 11 godzinach samochodowej podróży z Krakowa dotarliśmy na miejsce. W St. Anton, w informacji turystycznej sprawdzam jeszcze raz prognozę pogody – potwierdza ona, że nazajutrz ma być co prawda pochmurno i chłodno, ale raczej nie powinno już padać.

Zasypiamy w dobrym nastroju usypiani monotonnym szumem deszczu i pełni niepokoju i niepewności – jak to będzie? Jak się uda nasza wyprawa?

Etap 1:

Flirsch – St. Anton am Arlberg – Verbellener Winterjöchl (2308m npm) – Ischgl

Dystans: 57,0 km
Suma podjazdów: 1615 m


Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany dzień...

Pierwsza myśl po przebudzeniu – jaka pogoda? Spoglądam przez okno – hmmm, jest dość ponuro, całe niebo zasnute ciężkimi, ciemnoszarymi chmurami, a w dolinie wisi mgła. Wszędzie jest mokro po całonocnym deszczu. Ale OK, w sumie może być – grunt że nie pada.

 



Składamy rowery, ubieramy kurtki przeciwdeszczowe (bo jednak jeszcze leciuteńko mży), zakładamy pokrowce na plecaki i w drogę – na spotkanie PRZYGODY! Pomimo tego, że aura nie nastraja zbyt optymistycznie, nasze humory są znakomite. Mnie ogarnia wręcz euforia – oto właśnie zaczynam realizować moje marzenie!

Na początek przygrywka – 12 km asfaltem, bocznymi drogami z Flirsch, gdzie nocowaliśmy, do St. Anton am Arlberg. Według planu mieliśmy wyruszyć właśnie stamtąd, ale ponieważ dzisiejszy etap nie jest ani długi, ani jakoś szczególnie ciężki, postanawiamy dla rozgrzewki dojechać tam na rowerach. Droga prowadzi w górę doliny na przemian wznosząc się i opadając. Wkrótce przestaje mżyć, mgła podnosi się i nawet spomiędzy chmur nieśmiało zaczyna prześwitywać słoneczko. Po niecałej godzinie jazdy docieramy do St. Anton. To urocze i bardzo zadbane miasteczko. W zimie tętni życiem – jest to jeden z największych i najbardziej prestiżowych ośrodków narciarskich w Austrii. Nie możemy sobie odmówić kilkunastominutowej rundki po uliczkach tej miejscowości.

Za St. Anton opuszczamy drogę i skręcamy w dolinę Verwalltal. Tutaj zaczyna się zasadnicza, górska część naszej trasy. Prowadząca dnem doliny szutrowa droga jest dość stroma, więc przełożenie 20/34 bardzo się przydaje :)

Kiedy dojeżdżamy do położonego na wysokości 1700m npm schroniska Konstanzer Hütte zaczyna znowu mżyć, a potem już ostrzej padać. Wchodzimy więc do środka żeby przeczekać deszcz i coś zjeść. Siedzący przy stoliku obok państwo pytają nas dokąd jedziemy. Z miną niewiniątka i najbardziej obojętnym tonem głosu, na jaki mnie tylko stać odpowiadam że... nad jezioro Garda.

 



Po około godzinie przestaje padać, możemy więc ruszyć dalej. Droga prowadzi znakomitą, umiarkowanie stromo wznoszącą się szutrówką. Jest pięknie, bardzo zielono, a wokół ani żywej duszy. Są za to świstaki. Buszują sobie radośnie wśród skał, a jeden zawsze stoi na kamieniu, na czatach, z noskiem wystawionym ku górze i bacznie się rozgląda. Gdy nas zauważy, rozlega się charakterystyczny gwizd i wszystkie nagle się rozpierzchają i znikają pod kamieniami. Nawet trudno im zdjęcie zrobić, bo takie skubane są szybkie... Pomimo, że minęło dopiero pół dnia od momentu kiedy wyruszyliśmy, ja już zdążyłem zapomnieć o całym bożym świecie, o wszystkich problemach dnia codziennego, o pracy... Teraz są już tylko góry, rower i my. No i świstaki :)

Na wysokości około 2000 m wygodna dotąd droga przekształca się w wąską i kamienistą ścieżkę. Jest w miarę płasko, ale jedzie się bardzo trudno, bo jest sporo dużych kamieni i skałek, między którymi trzeba lawirować, a poza tym łąka, przez którą prowadzi szlak jest bardzo podmokła i wilgotna, jest trochę błota i nawet resztki śniegu.

Około kilometra dalej zaczyna się najcięższy odcinek tego dnia – ponad godzinne podejście na przełęcz Verbellener Winterjöchl. Jest bardzo stromo, skaliście, miejscami ciężko jest nawet pchać rower.

Całe podejście – jakieś 2,5 km, podczas których trzeba się wspiąć o 300 m w pionie zajęło nam – w bardzo spokojnym tempie i z przerwami na robienie zdjęć i kontemplację piękna gór – nieco ponad godzinę. Godzina pchania roweru... Czy to dużo? Normalnie, na zwykłej wycieczce uznałbym, że bardzo dużo. Ale chcąc przeprawić się na rowerze przez Alpy, nie jeżdżąc przy tym po wyasfaltowanych drogach otwartych dla ruchu samochodowego, trzeba się z takimi niedogodnościami liczyć. I trzeba je po prostu zaakceptować. Zresztą, jeżeli jest z góry się na taki odcinek "z buta" nastawionym, to zazwyczaj okazuje się, że wcale nie był on aż taki uciążliwy. Piękno otaczających gór i oczekująca po zdobyciu przełęczy nagroda w postaci otwierającego się na drugą stronę całkiem nowego widoku pomagają znaleźć motywację do tego.

 

 



Docieramy na położoną na wysokości 2308 m npm przełęcz. Można znowu wsiąść na rower. Ścieżka jest teraz gładka i równa, wije się między skałkami, obok jeziorek znajdujących się na rozległym siodle przełęczy.. Klimat jest zupełnie niesamowity – snują się mgły, skaliste szczyty to wyłaniają się, to chowają w ciężkich, szarych chmurach, wokół jest bardzo zielono i wilgotno.

Jest 16:30, na tej wysokości jest dość chłodno – tylko 8 stopni, więc nie zatrzymujemy się na przełęczy zbyt długo. Zakładamy kurtki i ruszamy w dół. Zjazd przez spowitą we mgle dolinkę potoku Verbellabach prowadzi znakomitą – równą i gładką szutrówką. Dla mnie, co prawda, takie zjazdy szutrówkami nie należą do najbardziej emocjonujących i zapadających w pamięć, ale ten, muszę przyznać jest całkiem fajny – najpierw, u góry, jest bardzo szybki – można poczuć wiatr we włosach, a później pojawia się też kilka ciekawych, ciasnych zakrętów, które przy dużej szybkości łatwo jest "przestrzelić", czyli ogólnie nudno nie jest :) Szybki zjazd kończy się kawałek za polaną Verbella Alpe. Tutaj warto się zatrzymać, choćby po to, żeby się trochę rozejrzeć wokoło. Bo miejsce jest naprawdę urocze, tym bardziej że akurat znów wyszło słonko.

W tym miejscu opuszczamy naszą szutrówkę i odbijamy w wąską ścieżkę prowadzącą do przełęczy Zeinisjoch i spiętrzonego tam sztucznego jeziorka Kops Stausee. Jedziemy najpierw kawałek pod górę, a potem nasza ścieżka zaczyna znów opadać. Jest jednak mocno kamienista, tak że nie wszystko da się zjechać.

Od Zeinisjoch (1830 m npm) do leżącej w dole miejscowości Galtür prowadzi znowu znakomita szutrowa, a później asfaltowa droga. Można się tu całkiem nieźle rozpędzić. Od Galtür jedziemy dalej dnem doliny, bardzo sympatyczną i przyjemną dróżką (a miejscami ścieżką) w stylu Drogi pod Reglami. Jest trochę do góry, trochę w dół, ale że posuwamy się w dół doliny, to jednak więcej w jest dół :) Szlak prowadzi dalej, do Ischgl, gdzie zaplanowany jest koniec dzisiejszego etapu. Ale wiedząc, że Ischgl to kolejny słynny i baaardzo elegancki, a co za tym idzie drogi ośrodek narciarski, decyduję się zatrzymać w ostatniej miejscowości przed Ischgl, czyli oddalonym od niego o 4 km Mathon. Dzięki pracy zainwestowanej wcześniej w przygotowania, znalezienie noclegu udaje się to bezproblemowo – dzwonię na pierwszy numer z przygotowanej wcześniej listy i chwilę później rozlokowujemy się w wygodnym pokoju.

Pierwszy dzień wyprawy okazał się być więc bardzo udany i pełny wrażeń, pomimo tego, że przez cały czas było pochmurno i jak na lipiec bardzo chłodno. Dystans i trudy pierwszego etapu (57 km z sumą podjazdów 1615 m) nie dały nam się zbytnio we znaki, nawet pomimo ponad godzinnego podejścia z pchaniem roweru. Nie było aż tak źle. Za to było to uczucie szczęścia i wolności od codziennych trosk, które towarzyszy mi zawsze gdy jestem w górach... :)

 



Plecaki, których ciężar (mój – 7,2 kg, Beaty równo 5 kg) obawialiśmy się, że będzie nam dawał w kość jak na razie nie stanowią żadnego problemu. Z zaskoczeniem stwierdzam, że do obecności plecaka już się przyzwyczaiłem i niemal zapomniałem o tym, że mam na grzbiecie. Oby tak dalej.

Przed wyruszeniem w drogę, gdzieś w głębi ducha zastanawiałem się czy ta wyprawa będzie największą i najwspanialszą przygodą mojego życia, czy może w praktyce okaże się być pasmem udręk... Po pierwszym dniu wyprawy odpowiedź na to pytanie już znałem :)

Etap 2:
Ischgl - Fimbatal - Fimberpass (2608m npm) - Val Sinestra -– Vna

Dystans: 39,3 km
Suma podjazdów: 1540 m


Drugiego dnia wyprawy poranek wita nas tym razem przepięknym słońcem i bezchmurnym niebem. Na początek kilka kilometrów lekko w dół. Po 15 minutach dojeżdżamy do Ischgl. W promieniach porannego słońca to niewiarygodnie zadbane i wypieszczone miasteczko wygląda po prostu ślicznie i nie możemy sobie odmówić półgodzinnej "rundki honorowej" po jego uliczkach.

 



Od Ischgl ruszamy w górę, w stronę doliny Fimbatal i zamykającej ją przełęczy Fimberpass. Przed nami solidny kawałek podjazdu, jako że Ischgl leży nieco poniżej 1400m npm, a przełęcz na 2608m npm – na takiej wysokości w naszej rowerowej karierze jeszcze nie byliśmy! Pierwszy odcinek jest piekielnie stromy. Droga jest asfaltowa, ale pnie się w górę tak ostro, że nie chcąc się poddawać i zsiadać z roweru muszę jechać zygzakiem od jednej krawędzi do drugiej. Po zdobyciu w ten sposób niecałych 300 metrów wysokości stromizna wreszcie odpuszcza – nadal jest pod górę, ale droga teraz wznosi się już łagodniej. Za rozległą polaną Bodenalpe asfalt się kończy – dalej droga jest szutrowa. Od tego miejsca, dotychczas wąska i stromo się wznosząca dolina Fimbatal otwiera się i staje się bardziej płaska. Zaczynają się piękne widoki. Droga wznosi się teraz w miarę łagodnie, a w promieniach słońca i przy bezchmurnym niebie świat zdaje się być jeszcze piękniejszy i radośniejszy. To właśnie ten odcinek, w górnej części doliny jest najprzyjemniejszy.

Niedaleko przed leżącym na końcem doliny przekraczamy granicę pomiędzy Austrią a Szwajcarią. Dobrze, że studiując mapę zwróciłem uwagę na jej istnienie, bo jadąc pewnie byśmy ją przeoczyli – jedynym znakiem świadczącym o tym, że opuściliśmy terytorium Unii Europejskiej jest mała, niepozorna tabliczka przy drodze.

 

 



Po trzech i pół godziny od momentu wyruszenia z Ischgl docieramy do położonego na wysokości 2264m npm schroniska Heidelberger Hütte. W tym miejscu kończy się droga. Przed nami podejście – brakujące nam do przełęczy 350 metrów w pionie trzeba pokonać na piechotę, pchając rower.

Po obiedzie w schronisku i odpoczynku przy efektownych skałkach nieopodal niego, ruszamy dalej do góry, w stronę przełęczy Fimberpass. O jeździe nie ma mowy – jest zbyt stromo. Pchając rowery posuwamy się powoli lecz systematycznie do góry. Trudy wspinaczki wynagradzają widoki, które z każdym zdobytym metrem wysokości stają się rozleglejsze i ciekawsze.

 



Po pierwszym stromym odcinku, gdzie ścieżka zygzakując pnie się mocno do góry, w środkowej części podejście staje się łagodniejsze. Na rowery jednak nie wsiadamy, ponieważ na ścieżce, którą prowadzi szlak jest sporo skalnych progów i kamieni, które zmuszałyby do zatrzymywania się co 10-20 metrów... Końcowy odcinek przed samą przełęczą jest znów bardzo stromy. Podchodzimy spokojnie, bez pośpiechu, pamiętając o tym by nie marnować niepotrzebnie sił, które będą nam jeszcze potrzebne przez kolejne dni wyprawy. Znakomitym pretekstem do tego, by co kawałek na chwilkę się zatrzymać i odsapnąć są widoki roztaczające się na otaczające nas potężne szczyty.

Po godzinie i 20 minutach od wyruszenia ze schroniska docieramy do położonej na wysokości 2608 m npm przełęczy Fimberpass. Z przełęczy roztacza się znakomity widok na drugą stronę. Góry po tej stronie są zupełnie inne niż tam skąd przyjechaliśmy. Tam było bardzo zielono, nawet wysoko położone stoki były porośnięte trawą. Po przeciwnej stronie wygląda to zgoła odmiennie – zbocza gór są niemalże zupełnie łyse – taka kamienna pustynia. Dla mnie wygląda to jednak znakomicie – przez tą surowość odnosi się wrażenie, że góry są jeszcze większe niż w rzeczywistości.

Stojąc na przełęczy staram się odnaleźć wzrokiem prowadzącą w dół ścieżkę. Sporo się o tym zjeździe naczytałem – że jest bardzo ciężki technicznie, ale przejezdny. Prawdziwe wyzwanie. To coś dla mnie i dla mojego Blura :)

 



Beata lojalnie została uprzedzona przed wyjazdem, że tutaj może być ciężko i że w dół pewnie też będzie musiała trochę sprowadzać. Puszczam ją przodem, a sam zostaję jeszcze kilka minut na przełęczy wiedząc, że i tak zaraz ją dogonię. Pierwsze metry tuż poniżej przełęczy okazują się być jednak i dla mnie zbyt wielkim wyzwaniem. Trzeba przełknąć gorzką pigułkę i sprowadzić rower – z pierwszych 100 metrów wysokości mimo szczerych chęci (i ambicji!) niewiele byłem w stanie zjechać. Dalej było już lepiej. Poza kilkoma krótkimi fragmentami, które zmusiły mnie do zejścia z roweru, udało się zjechać wszystko. Niemniej, zjazd muszę ocenić jako bardzo ciężki i męczący – mnóstwo skał, kamieni, progów i uskoków.

Zjechawszy na dno dolinki układam się wygodnie w trawie wiedząc, że na Beatę przyjdzie mi poczekać dłuższą chwilę. Okolica jest tutaj cudownie spokojna, odludna i nieskażona jakimkolwiek przejawem cywilizacji. Wreszcie na horyzoncie pojawia się Becia. Widząc że prowadzi rower mam trochę wyrzutów sumienia. Jednak zamiast bluzgów, których się spodziewałem za to co jej zafundowałem, moja żona już z daleka radosnym głosem wita mnie informacją, że widziała jak sobie trzy kozice pomykały po skałach :) No cóż, mojej uwadze ten widok niestety umknął... Pewnie za bardzo się koncentrowałem na skałach pod kołami roweru...

Bardzo mnie ucieszyło to jej pozytywne nastawienie, bo wcale nie jest to oczywiste w przypadku kogoś, kto po ponad godzinie pchania roweru pod górę, później musi go półtorej godziny sprowadzać w dół... Ale ona podeszła do tego pogodnie i bezstresowo, po prostu maszerując sobie w dół w towarzystwie swojego roweru, oglądając widoczki, rozglądając się za kozicami i ciesząc przebywaniem w górach...

Na wysokości około 2000m npm wreszcie zaczyna się lepsza, szutrowo-kamienista droga. Jedziemy lekko w dół, trawersując lewe zbocze głęboko wcinającej się między zbocza gór doliny Val Sinestra. Zjeżdżamy do najbliższej, położonej najwyżej w dolinie miejscowości o dziwnie brzmiącej nazwie Vna. Okazuje się ona być maleńką górską miejscowością położoną na wspaniale o tej porze skąpanym w promieniach zachodzącego słońca zboczu głębokiej doliny.

 



W pensjonacie, w którym zatrzymujemy się na nocleg jesteśmy jedynymi tego dnia gośćmi. Po ciężkim dniu apetyty nam dopisują, więc cieszy mnie to, że porcje spaghetti, które dostajemy są naprawdę duże. Po kolacji prysznic, szybka przepierka ciuchów rowerowych, a potem jeszcze rzut oka na to co czeka nas następnego dnia i zmęczeni kładziemy się do łóżek.

 



Drugi etap wyprawy, choć krótki, okazał się być znacznie cięższy od pierwszego (choć na papierze wydawało się, że stopień trudności będzie podobny). Do góry rzeczywiście było porównywalnie, jednak zjazd był dzisiaj dużo trudniejszy.

Etap 3:
Vna - Sur En - Val d'Uina - Schlinigpass (2311m npm) - Schlinigertal -– Laatsch

Dystans: 36,6 km
Suma podjazdów: 1355 m


Val d'Uina. Legenda... Głęboko wcinający się między skały wąwóz i droga wykuta w skalnej ścianie nad przepaścią. To chyba najbardziej spektakularne miejsce, przez jakie może prowadzić rowerowy Transalp. Już przed wyruszeniem wiedziałem, że będzie to punkt kulminacyjny naszej wyprawy. Na zdjęciach widziałem ten wąwóz wielokrotnie, teraz nadszedł czas, by zobaczyć go na własne oczy.

 



Poranek wita nas przepięknym słońcem. Na intensywnie błękitnym niebie nie ma ani jednej chmurki. Zapowiada się następny wspaniały dzień... Przed nami dalszy ciąg niedokończonego, wczorajszego zjazdu. Mając jeszcze w pamięci ciężki zjazd z Fimberpass nie mamy nic przeciwko czemuś łatwiejszemu – asfaltowa droga pozwala zjechać bez wysiłku, a jak ktoś lubi, to nawet nieźle się rozpędzić. Dobrze że ruchu nie ma praktycznie żadnego. W Sur En przejeżdżamy przez most na Innie i stąd, z wysokości 1120m npm rozpoczynamy odrabianie straconej przed chwilą wysokości. Szutrowa droga prowadząca przez kończącą się owym słynnym wąwozem dolinę Val d'Uina wznosi się stromo do góry. Na szczęście droga prowadzi prawie cały czas przez las, przyjemnie w cieniu. W takie dni jak dzisiaj, kiedy w słońcu termometr pokazuje 34 stopnie jest to bardzo mile widziane.

Z położonej na wysokości 1764m npm polanie Uina Dadaint po raz pierwszy widać to, co czeka nas za chwilę. W pierwszej chwili wrażenie jest takie, że wpakowaliśmy się w ślepy zaułek. Otoczona z obu stron skalnymi ścianami dolina raptownie się zwęża i zamyka. Wydaje się, że stanęliśmy przed wysoką na kilkaset metrów zaporą nie do przebycia. Dopiero po chwili odnajduję wzrokiem nitkę drogi wykutej w skale wzdłuż lewego zbocza doliny, mniej więcej w połowie jego wysokości. Nooo, nieźle się to zapowiada! :)

W tym miejscu droga się kończy, a zaczyna ścieżka. Nie wznosi się ona zbyt stromo do góry i znakomicie nadaje się do jazdy na rowerze. Da się nią podjechać mniej więcej do wysokości 1920m npm. Tutaj zaczynają się skały. Jesteśmy przy ścianie zamykającej dolinę, w miejscu gdzie przekształca się ona w wąski i bardzo głęboki skalny wąwóz. Znakomicie widać stąd całą dolinę skąd przyjechaliśmy.

 



Ścieżka wznosi się teraz kawałek bardzo stromo do góry, trzeba zsiąść i poprowadzić rower. Po chwili dochodzimy do wykutego w skale tunelu. Za tunelem droga prowadzi przedziwnym korytarzem wykutym w pionowej skale. Nie jest ani szczególnie stromo, ani bardzo wąsko – droga ma nieco ponad metr szerokości, ale widok 150-metrowej przepaści po prawej stronie studzi raczej zapał do tego by wsiadać na rower. Zresztą szkoda byłoby jechać, bo wokół nas dzieją się takie rzeczy, że nie wiadomo w którą stronę głowę odwrócić.

Dosłownie co kilkadziesiąt metrów przystajemy by rozejrzeć się wokoło i zrobić kolejne zdjęcia. Miejscami wykuty w skale korytarz jest odgrodzony od przepaści symboliczną barierką, ale nie wszędzie – w wielu miejscach żadnego zabezpieczenia nie ma, idzie się wprost nad przepaścią. 150 metrów niżej, głęboko, głęboko w dole, dnem wąwozu płynie strumień. Przeciwległa ściana wydaje się za to być na wyciągnięcie ręki. Coś niesamowitego. Trudno opisać to słowami. Nawet zdjęcia nie potrafią oddać niezwykłości tego miejsca. Niezapomniane przeżycie.

Wąwóz nie jest ani długi – ma raptem może około kilometra, ani trudny, ale jego przejście zajęło nam godzinę. A wszystko przez te niesamowite widoki. Wreszcie wąwóz się kończy i wychodzimy na łagodne, rozległe, całe porośnięte trawą siodło.

 



Chyba trudno o większy kontrast. Jeszcze przed chwilą gołe, pionowe skały i przepaść, a kawałeczek dalej nagle łąka i łagodnie opadające zbocza. I taki niepozorny potoczek. Wyobrażam sobie, że gdyby iść od drugiej strony nie wiedząc nic o wąwozie, zaskoczenie byłoby kompletne. Bo od tej strony nie widać go dosłownie do ostatniej chwili. Szło (albo lepiej oczywiście: jechało) by się łąką, przez łagodnie opadającą przełęcz, aż tu nagle za zakrętem całkowita zmiana dekoracji...

Od miejsca gdzie kończy się wąwóz jest jeszcze 3 km do przełęczy. Jedziemy niezbyt stromo wznoszącą się ścieżką. Miejscami jest mocno kamienista i trzeba nieźle lawirować pomiędzy wystającymi skałkami, ale w większości jest ona przejezdna. Tuż przed przełęczą przekraczamy granicę – opuszczamy Szwajcarię i wjeżdżamy do Włoch. Wiadomo o tym jednak tylko z mapy, bo żaden znak o tym w wyraźny sposób nie informuje. Wkrótce docieramy do położonej na wysokości 2311m npm przełęczy Schlinigpass. Jest tu bardzo sympatyczne jeziorko i to miejsce znakomicie się nadające do tego by po raz kolejny wygodnie ułożyć się w trawie i podziwiać widoki. Na horyzoncie króluje widoczna w oddali majestatyczna, ośnieżona sylwetka potężnego, mierzącego 3905m szczytu Ortler. Przez kolejne dwa dni będziemy posuwać się w jego kierunku...

Od przełęczy ruszamy w dół, w kierunku rozległej doliny Vinschgau. Zjazd prowadzi szutrówką, jednak w górnej części wcale nie jest łatwy. Droga opada bardzo stromo w dół, a poza tym nie jest wcale taka gładziutka i równiutka. Szuter jest zdecydowanie grubszego kalibru, a w dodatku zupełnie luźny, więc hamowanie niekoniecznie skutkuje zmniejszeniem prędkości, a tylko pociągnięciem za sobą większej ilości kamieni. Jako, że Becia bardzo nie lubi jak się jej grunt pod kołami obsuwa, wybiera znowu wariant pieszy. Droga szerokim łukiem omija urwisko – kolejną kilkudziesięciometrową ścianę skalną. Urwisko – Croda Nera prezentuje się całkiem imponująco, a uroku dodaje mu efektowny, choć nieduży wodospad.

 



W dalszej części zjazd jest już łatwiejszy, szutrowa droga robi się łagodniejsza i teraz również Beata może bez problemu jechać. Prowadzący przez dolinę Schlinigertal zjazd jest bardzo długi – to ponad 14 km nieustannie w dół. Na tym odcinku obniżamy się o ponad 1300 metrów. Jedziemy najpierw szutrówką, potem asfaltem, potem znowu szutrówką. Zjazd jest "fast and furious" – droga nie jest zbyt kręta i przy średnim nachyleniu prawie 10% w dół, rower błyskawicznie nabiera prędkości.

Zjeżdżamy na wysokość około 1000 m npm, do szerokiej i rozległej doliny Vinschgau. Pomimo że to już wieczór, jest tu bardzo ciepło – czuć, że posuwamy się na południe i że klimat staje się bardziej śródziemnomorski – taki, z jakim zawsze kojarzą mi się Włochy.

 



W miejscowości Laatsch zatrzymujemy się na nocleg. Wybieramy kwaterę w jednym z domów, którego gospodyni okazuje się być bardzo sympatyczną starszą panią. Chcę skorzystać z okazji i poćwiczyć trochę mój włoski, którego uczyłem się od prawie roku, lecz dotąd nie miałem okazji wypróbować w warunkach bojowych. Zastanawia mnie jednak, dlaczego wszystkie nazwy miejscowości, ulic i napisy są tutaj w dwóch językach – po włosku i po niemiecku. Zagadnięta o to gospodyni wyjaśnia mi (po niemiecku!) że Südtirol (czyli Tyrol Południowy) należał przed I wojną światową do Austrii i że większość ludzi nadal mówi tutaj po niemiecku. A co z włoskim? Parliamo anche italiano, ma non tanto – mówimy także po włosku, ale niezbyt wiele. No cóż, w takim razie będę musiał odłożyć ćwiczenie tego języka na później...

Zapraszamy na kolejne części relacji!

Pełną relację, więcej zdjęć, mapki, profile trasy oraz inne informacje na temat wyprawy i jej organizacji można znaleźć na stronie www.transalp.pl