Uprzejmy bastion komunizmu (Kuba)

Drukuj
Grzegorz Piasecki

W Europie Wschodniej komunizm upadł prawie 30 lat temu. Nie oznacza to jednak, że ideologia komunizmu zakończyła się definitywnie na całym świecie. Istnieją kraje, gdzie ustrój ten ma się całkiem dobrze.

Jest nas trzech i postanowiliśmy sprawdzić, w jakim stanie jest komunizm na Kubie? Kreślimy trasę z Havany do Santiago, starannie dobieramy jej przebieg. Chcemy jechać z dala od turystycznych kurortów i chcemy dotrzeć tam, gdzie żyją ludzie zwykli – żyjący życiem codziennym. 

Duża wilgotność jest wyczuwalna już na lotnisku, panuje tu zaduch. Sprawnie przechodzimy odprawę paszportową i kierujemy się do wyjścia. Wtem jedna z celniczek widząc nasze torby, pyta kolejno co w nich jest. Palec wskazuje na tę dużą, niebieską. Odpowiedź pada - jedzenie! Jedzenie? To tam, w rogu sali musi być zadeklarowane. Wracamy do ciemnego kąta, gdzie starsza pani decyduje co wolno, a czego nie wolno przywozić do kraju. Pokazujemy jej szynkę w puszce, małą, podręczną 200-gramową konserwę. Otwieram jedną z nich żeby pokazać, że to jamón. OK, wszystko zatwierdzone, można iść. Zanim jednak ruszymy, pani nieśmiało pyta czy mogłaby zatrzymać tę otwartą? Przesuwam konserwę w jej stronę, a Marek dokłada czekoladę. Odchodzimy.

Na zewnątrz wymieniamy pieniądze na te “turystyczne” Peso (CUC-Cuban Convertible Peso) i jedziemy do centrum. Jest już wieczór, więc ulice w wiekszości ciemne. Oświetlenie jest reglamentowane. Hostel, tu mamy pokój z łazienką. Ładnie brzmi ale dalekie od luksusu. Na powitanie coś przebiega między nogami, coś wielkości małej myszy, ale to tylko karaluch z długimi czułkami, który zapewne spieszy się z ucieczką zanim wprowadzimy się na dobre.

 

 

 

 

Havana

Większość kamienic jest w stanie rozpadu, a obsypujące się fasady u swego podnóża tworzą małe piargi. To miasto, w którym chcesz zajrzeć w każdy zakamarek, gdzie ulice tetnią życiem. Wszędzie słychać ulicznych sprzedawców, którzy toczą swe kramiki nawołując do zakupów. Habaneros, czyli mieszkańcy Havany powiadają, że jeśli masz dwa kółka to już możesz mieć zarobek. Ci co mają cztery to już naprawdę bussines. Dzieci bawią się w zabawy, które zniknęły z naszych ulic. Tu nadal są popularne. Jest skakanka i gra w klasy, prowizoryczne bramki to już zalążek małego boiska. Są też skejterzy prezentujący swe tricki. Młodzi i starzy grywają w szachy i warcaby, a w parkach grywa się w domino.

 

 
 

 

 

W starej Havanie zaczepia nas lokalny mieszkaniec. Jest schludnie ubrany, opowiada nam o tym miejscu. Razem idziemy do części afroamerykańskiej miasta. Tam przy rumie dyskutujemy na tyle, na ile pozwala nam nasz hiszpański. W całym mieście mieszkańcy witają nas uśmiechem. Każdy jest tu otwarty, absolutnie brak miejsc, gdzie można by poczuć się nieswojo.

 

 
 

 

 

Czas na kontakt z domem, więc może jakieś połączenie internetowe? W dzielnicy Vedado idziemy do urzędu pocztowego, gdzie można nabyć kartę-zdrapkę z przedpłatą na internet. Kolejka przed wejściem długa. Niektórzy próbują różnych forteli, żeby wejść szybciej. Udało się, jesteśmy w środku. Mamy też karty z dostępem do sieci, ale tylko trzy na osobę (reglamentacja). Powinno wystarczyć dla nas na cały pobyt na Kubie. Później dopiero okaże się, że działają one tylko w centralnych parkach miast. I tak dobrze, że można posłać wiadomość do domu czy też sprawdzić plany miast.

 

 

 

 

Kręcąc się po mieście, podglądamy życie mieszkańców, choć Havana zalana jest turystami i sporo tu się dzieje pod nich właśnie. Są też miejsca gdzie można wtopić się w lokalne życie. Na Malecon, nadbrzeżnej promenadzie biegnącej wzdłuż Havany, meżczyźni łowią ryby. To sposób na zapełnienie wieczornego talerza ale też na zarobek. Lokalne restauracje chętnie odkupią większe okazy. Malowniczy to obraz, nieodłączny element miasta. Malecon to też miejsce, gdzie można wypróbować moc silnika dopiero co odremontowanego Chevroleta czy Cadillaca z lat 60-tych ubiegłego wieku. Jest ich tu ogromna liczba, a kubańscy mechanicy to prawdziwi “mistrzowie świata” w ich rekonstrukcji i odbudowie. Potrafią oni sklecić auto z dwóch innych, z silnikiem od trzeciego!W niektórych dzielnicach Havany racjonuje się też wodę. Spotykamy kolejki ludzi oczekujących z wiaderkami na beczkowozy. Po kilku dniach w tym malowniczym mieście ruszamy w dalszą podróż.

 

 

 

 

 
 

 

 

Zatoka Świń

Znana głównie z incydentu zbrojnego, do którego doszło tu w dniach od 17 - 19 kwietnia 1961 roku, kiedy to CIA zorganizowało inwazję uchodźców kubańskich, która zakończyła się całkowitym fiaskiem.To tu Fidel Castro umocnił swą pozycję lidera kraju. Zatoka i okalające ją tereny to bagnista równina. Sama zatoka jest płytka, co ułatwia nagrzewanie się wody. Bierzemy więc kąpiel w bardzo ciepłym morzu. Pełna rekreacja. Jadąc dalej drogą, widać tu ślady, pomniki tych działań zbrojnych. Droga z Playa Larga do Playa Giron usiana jest pomnikami męczenników, którzy zginęli w obronie kraju, podczas inwazji. Partia nigdy nie zapomina o bohaterach. Zatrzymujemy się na noclegi w lokalnych domach. Ludzie są bardzo gościnni, oferują jedzenie.Tylko tu możemy zjeść porządnie i kalorycznie, bo lokalne bary i restauracje mijane po drodze nie mają za wiele do zaoferowania. Dziś wstąpiliśmy do jednego z nich. Oferta w karcie jest dość bogata. Wybieramy pizzę i makarony, no i lokalne piwo Cristal. Przemiła kelnerka podaje piwo, którym gasimy pragnienie. Ona zaś znika by po chwili wrócić i z rozbrajającym uśmiechem oznajmić, że nie ma pizzy zamówionej przez nas, jest też mały problem z makaronem. Dla nas to nie jest problem. Już kilka dni jesteśmy w drodze i znamy lokalne problem żywnościowe. Może zatem uda się z drugim zestawem? Tym razem to bedzie spaghetti i lazania. Pani znika ponownie, by pojawić się po chwili i z tym samym usmiechem mówi, że nie ma spaghetti, lazanii też nie, ale jest za to inna pizza (uboga margheritta bo tak bym ją okreslił) więc bierzemy margherittę dla każdego. Mimo że ubogi to bar jednak obsługa przemiła. Nawet kucharz wychylił się na chwilę, przepraszając za niedogodności z uśmiechem, a kelnerka do końca zarażała swą pozytywnością. Pamiątkowe zdjęcie na koniec i w drogę. Oczywiście napiwek zostawiliśmy, bo ta pizza i tak była odskocznią od codziennych suchych bułek z chorizo w przydrożnych barach.

 

 
 

 

 

Jadąc, widzimy meżczyzn koszących przydrożne trawy. To praca bardzo ciężka fizycznie, wykonywana maczetami. Mimo to pozdrawiają nas, gdy ich mijamy. Widać wielki szacunek dla drugiego człowieka, oni też pozdrawiają się nawzajem. Cała droga usiana jest rewolucyjnymi banerami. Prowadzą one nas tak przez kolejne dni. Dojeżdżamy do Cienfuegos, gdzie zatrzymujemy się na jeden dzień. Miasto z klasyczną zabudową kolonialną, niektórymi budynkami przypominającymi o bogatej przeszłości. Tu przed laty kwitł handel trzciną cukrową, tytoniem i mango. Miasto łączył szlak z Jamajką i krajami Ameryki Południowej. Żyzne tereny wokół sprzyjają uprawom trzciny. Przekonujemy się o tym po drodze. Kilometry trzciny i linia asfaltu to nasza droga w głąb wyspy. Zboże z okoliczych pól suszone jest na rozgrzanym asfalcie, beżowa wstęga ciągnie się kilometrami a rolnicy z okolicznych spółdzielni pracy grabią ją co jakiś czas, żeby ziarno lepiej schło.

 

 
 

 

 

 
 

 

 

 

Santa Clara

Rewolucja zwyciężyła! Tu w Santa Clara można by rzec, że dokonało się zwycięstwo rewolucji. Che Guevara ze swoimi oddziałami przy użyciu spychacza poradził sobie z pociągiem pancernym, co przeważyło o zwycięstwie rewolucji.W to wierzą Kubańczycy i to tu postawili mauzoleum Che - “lekarzowi ubogich”. Arley, nasz miejscowy gospodarz, opowiada nam o obecnym stanie rewolucji. Inżynier, który nie może zarobić na podstawowe świadczenia, chce zmian. Jak wielu jemu podobnych, ale te zmiany następują bardzo wolno. On ma szanse udowodnić swe hiszpańskie korzenie i czeka dnia, kiedy będzie mógł mieć europejski paszport. Z propagandową telewizją w tle rozmawiamy o życiu codziennym, o rachunakach i cenach ale też staramy się wspomóc Arleya pijąc napoje, które serwuje nam z pożyczonej lodówki, której nigdy nie będzie w stanie kupić. Mimo, że żaden z nas nie pali, to jednak kupujemy od niego drewniane pudełko cygar, oczywiście cena okazyjna.

 

 
 

 

 

Santa Clara, to ładne miasto, dużo tu zieleni i jest czysto. Przy mauzolemum strzeżonym przez żołnierzy z brygady specjalnej jest sporo turystów. Żołnierze są mili co już na tym etapie podróży nas nie dziwi. Pytam o selfie z jednym z nich i oczywiście jest zezwolenie. Natomiast w środku mauzoleum już powaga bo to “święte miejsce” i żadnych fotografii! Odwiedzamy też rewolucyjny pomnik - wykolejony pociąg pancerny i żółty spychacz, tak to ten, którym Che wojował. Wieczorem nasz gospodarz serwuje smaczną kolację, a w telewizji kolejna dawka propagandy, tym razem są to pieśni patriotyczne głównie wspominające Che. Od jutra będzie interior.

 

 
 

 

 

Jechać środkiem wyspy to prawdziwe wyzwanie. Bezwietrzne dni ze słońcem palącym z góry wydają się nieskończenie długie. Dookoła pola z trzciną, jakieś zboża. Trudno tu o kawałek cienia. Bywają moment, kiedy mamy dreszcze. To odwodnienie, z którym organizm próbuje walczyć. Staramy się pić dużo wody, ale nie zawsze łatwo ją zdobyć. Mamy też trochę czekolad, ale te topnieją w oka mgnieniu i to nie z powodu upału ale dlatego, że rozdajemy je napotkanym dzieciakom. Wioski i miasteczka w interiorze nie są atrakcją turystyczną, jesteśmy tu jedynymi obcokrajowcami, których widzimy. Żywimy się bardzo źle. W sklepach nie ma nic co możnaby kupić, przydrożne, prowizoryczne bary serwują tylko bułki z chorizo. Nauczyliśmy się lokalnych zasad. Chleb kupujemy tylnymi drzwiami piekarni, jest jeszcze gorący, ale w sklepie będzie go ciężko ujrzeć. To jedyny sposób na przeżycie.

 

 
 

 

 
 

 

 

Mechanicos de bicicletas

Jeżdżąc rowerem, trzeba być przygotowanym na pewne naprawy. Powinno znać się zasadę regulacji przerzutek, hamulców, ale też wiedzieć jak nasmarować ruchome elementy naszego transportu. Ale jak sobie poradzić z pękającymi szprychami w kraju, w którym ciężko jest kupić chleb, a o częściach zamiennych praktycznie nie ma mowy?!

 

 

 

 

Mechanicos de bicicletas – mechanicy rowerowi, oni potrafią naprawić wszystko co przydarzy się twojemu rowerowi. Nie zapominajmy, że rower to na Kubie jeden z podstawowych środków transportu. Gdy tracę cztery szprychy w moim tylnym kole, sytuację ratuje jeden z mechaników! Mimo, że nie ma dokładnego rozmiaru moich szprych, nie jest problemem, przecież ma dłuższe. Kiedy na tyłach domu praca wre, ja piję kawę serwowaną przez żonę mechanika, on zaś z powagą naprawia usterke. Dwóch sąsiadów, którzy zresztą pomogli nam przy głównej drodze i doprowadzili do mechanika, teraz namawia nas do wspólnej konsumpcji domowego rumu. Tym razem musimy odmówić, bo przed nami jeszcze sporo dziś pedałowania. Gdy rower gotowy, żegnamy się z gospodarzem, jego rodziną i sąsiadami.Towarzyszy temu wielka serdeczność.

 

 
 

 

 

Ruszamy dalej. Na głównym skrzyżowaniu jeszcze mały postój, bo jest tu mały sklepik z pizza. Oczywiście to placek z odrobiną sera i przecieru pomidorowego. Jakże to inny smak od codziennych bułek. Na trasie raczej mało ruchu, mijają nas jedynie cieżarówki, te z towarami jak i te służące za taxi i autobusy. Mieszkańcy Kuby często podróżują autostopem, zabierając przy tym całą masę towarów. Czasem to warzywa, czasem buty, może to być także mały prosiaczek. Dość powszechnym obrazem są mężczyźni na koniach, którym w ten sposób łatwo doglądać plonów, jest to też tania forma transportu. Po prawie pięciuset kilometrach dojeżdżamy do przedgórza masywu Sierra Maestra, masywu górskiego skąd przed laty ruszył Fidel ze swoją rewolucją.

 

 
 

 

 

Sierra Maestra

Przed laty to pasmo górskie Kuby stanowiło świetną kryjówkę dla oddziałów Castro. Dziś to piękne i dzikie góry. Żadna droga publiczna ich nie przecina. Jedziemy północną częścią. Mimo że to dopiero przedgórze to nasza droga ma strome podjazdy. Są chwilami tak strome, że żaden walec nie był w stanie pod nie podjechać. Podjazdy są betonowe, to prawdopodobnie zapobiega też spływaniu masy bitumicznej po stromiźnie. Mało tu osad ludzkich a te, które mijamy wyglądają na wymarłe. Temperatura i częste użycie hamulców powodują dwa wystrzały dętek w przednim kole Marka. Obręcz koła była tak gorąca, że łatwo było się oparzyć. Czekamy aż ostygnie żeby zdjąć oponę. I tak dwa razy w ciagu godziny. Do tego Tomek pchając rower pod stromiznę przebija swoją dętkę, jakiś pech czy coś?! Ponoć to opony nieprzebijalne, przynajmniej tak reklamowane przez producenta. W miejscach nawet tak oddalonych od cywilizacji pomocnych ludzi nie brakuje. Z tego względu, że ja byłem kilka kilometrów z przodu, Tomek i Marek zatrzymali samochód, aby poinformować mnie o usterkach. Gdy pojazd dogonił mnie, kierowca poinformował, żebym wracał z pomocą. Bardzo prosty sposób, zarazem świetny, ludzki odruch współpracy. Jadąc przez Kubę nieraz miałem wrażenie, jakbym znalazł się na planie filmowym. Zabudowa kolonialna, drogi słabej jakości, raczej ziemne niż asfaltowe i wozy z twardym ogumieniem do złudzenia przenosiły nas w czasie.

 

 
 

 

 

Santiago de Cuba

Dawna stolica hiszpańskiej kolonii Kuba, to miasto różniące się zdecydowanie od Havany. Nie tyle zabudową, co raczej jakością tej zabudowy. Znacznie mniej tu obsypujących się fasad, dużo więcej odrestaurownych budynków. Jak wszędzie ludzie przesympatyczni. To koniec naszej trasy rowerowej, mamy zatem kilka gadżetów, które chcemy rozdać. Siedząc obok centralnego placu, “polujemy” na kogoś, kto będzie przejeżdżał obok nas rowerem. Pewien jegomość zbliża się powolnie w naszym kierunku, zatrzymujemy go. Trzeba by zobaczyć jego minę (połączenie przerażenia ze zdziwieniem), kiedy oznajmiamy mu że mamy dla niego: oponę, kask, światła i inne drobiazgi. W kraju, gdzie brakuje podstawowych produktów to naprawdę nie lada zdobycz.

 

 
 

 

 

Spacerując po Santiago podglądamy miejscowych graczy w domino. Ileż to ekspersji w twarzach i gestykulacjach towarzyszy im w tych rozgrywkach. Kolejnego dnia jedziemy na cmentarz Santa Ifigenia, być w kraju komunistycznym i nie zobaczyć zmiany warty przy grobie Wodza Rewolucji?! Wydarzenie naprawdę godne uwagi, każda zmiana warty to mała defilada wojska, niepowtarzalne przedstawienie.

 

 

 

 
 

 

 

Mimo że na Kubie zachodzą zmiany, a komunizm nie ma się tak dobrze jak przed laty, kraj ten pozostaje bastionem komunizmu u brzegów USA. Jest to bastion inny od typowych komunistycznych krajów trzymajacych się jedynej słusznej drogi. Będąc tam nie odczuwa się żadnej ideologii wśród zwykłych ludzi. Mają oni natomiast dużo radości, otwartości, są serdeczni i pomocni. To bastion uprzejmości na każdym kroku. Kraj mający wiele do zaoferowania. W rozmowach z mieszkańcami odczuwalne jest dążenie do demokracji. Ale czy demokracja w połączeniu z kapitalizmem da im szczeście, kiedy zacznie się pęd za “mieć” pozostawiając w tyle “być”? Tęsknię za tymi dobrymi ludźmi.