Jesienne enduro

Gorce i Beskid Sądecki

Drukuj

Czasem lepiej jest nie planować zbyt wiele i długo się nie zastanawiać. Lepiej po prostu spakować najpotrzebniejsze rzeczy, wsiąść na rower i pojechać przed siebie na spotkanie przygody.

Z chłopakami zdzwoniłem się w piątek wieczorem, by w sobotę rano wrzucić rowery do auta i pojechać w Gorce. Zaczęliśmy w trójkę Bartek, Wielki i ja, klasycznie, z Rabki czerwonym szlakiem, przez Maciejową do Starych Wierchów. Poranne mgły zalegały jeszcze w wielu miejscach. Przebijające się przez nie ciepłymi promieniami słońce malowało bajkowe pejzaże. Las, wilgoć i zapach mokrej ściółki dopełniały tę niesamowitą atmosferę.



Ani się nie obejrzeliśmy, a już byliśmy przy Starych Wierchach. Wielki musiał się niestety od nas odłączyć – biedak miał tego dnia ślub kolegi. Cóż, tak bywa. Już tylko we dwóch popedałowaliśmy w kierunku Turbacza. Po drodze, dopadł mnie jednak straszny pech. Jadąc koło w koło za Bartkiem, gdy przejeżdżaliśmy obok głębokiej kałuży, nie zdążyłem podeprzeć się nogą, gdy mój kolega nagle zahamował. Efekt – zupełnie przemoczona lewa strona ciała, zalany plecak, woda w butach… W lecie było by pół biedy, ale wtedy, miejscami widać było ślady po nocnej śnieżycy. Krótko mówiąc nie było przyjemnie, ale nie pozostało mi nic innego jak wysuszyć ubrania na sobie. Wskoczyłem na rower i cisnąłem ile sił w nogach. Dobrze, że mieliśmy podjazd. Na zjeździe, w takich warunkach, przemarzłbym do szpiku kości.

Od Turbacza jechaliśmy znów w trójkę. Przed schroniskiem spotkaliśmy starego znajomego – Arcziiego. Namówił nas ma małą zmianę planów (i chwała mu za to) i zamiast przez Lubań pojechaliśmy w kierunku Gorca. Zielona trasa przez Jaworzynę Kamienicką jest łatwa i przyjemna. Końcowy podjazd pod Gorc jest trochę bardziej techniczny, a to ze względu na dużą ilość korzeni, jednak z wdrapaniem się, a tym bardziej zjechaniem nie ma żadnego problemu.

 



Zjazd z Gorca zielonym szlakiem jest dość ciekawy, najbardziej w dolnym odcinku, najeżonym ostrymi kamieniami. Przede wszystkim jest jednak bardzo miły dla oka, szczególnie wczesną jesienią. Drzewa mienią się wszystkimi odcieniami żółci, czerwieni i brązu, a między nimi falują złote trawy. Ich piękna nie oddadzą żadne fotografie. Tam po prostu należy jechać i zobaczyć to wszystko na własne oczy.

W Ochotnicy Dolnej zatrzymaliśmy się na małe doładowanie baterii. Chcieliśmy jeszcze tego samego dnia dojechać na Przehybę. Na wszelki wypadek, wykręciłem jednak numer schroniska i… dobrze zrobiłem, bo okazało się, że wszystkie miejsc są już zarezerwowane i nie mielibyśmy gdzie spać. Na szczęście „Pod Bereśnikiem” z noclegiem nie było problemu. Kolejny raz zmieniliśmy trasę i przez Tylmanową dojechaliśmy do mostu nad Dunajcem, żeby najpierw zielonym a później żółtym szlakiem wspiąć się na Dzwonkówkę. Wspiąć, tak… to dobre słowo w tym wypadku. Droga, przynajmniej na początku była ciężka do podjechania, a sił pozostało nam już niewiele, dlatego sporo odcinków musieliśmy pokonać na nogach. Sytuacja poprawiła się dopiero gdy dotarliśmy do żółtego szlaku. Mieliśmy wtedy jednak kolejne zmartwienie. Nie było szans dotrzeć do schroniska przed zmrokiem.

 

 



Gdy dojechaliśmy na Dzwonkówkę słońce właśnie chowało się za Tatrami. Przestaliśmy się spieszyć, bo noc i tak nas dogoniła. W ciszy podziwialiśmy więc świetlne przedstawienie Matki Natury rozgrywające się nad granitowymi, poszarpanymi szczytami. Gdy zrobiło się już zupełnie ciemno wyciągnęliśmy z Bartkiem przygotowane na czarną (dosłownie) godzinę diodowe lampki. Artur nie czekał jednak na nas i mimo braku jakiegokolwiek oświetlenia ruszył w dół do schroniska.

Ruszyliśmy ok. 2 minuty za nim. Jazda po górach jedynie z małą i niezbyt mocną lampką to jednak duże wyzwanie. Zmęczenie jakby znikło, grzała nas adrenalina. Staraliśmy się jechać blisko siebie, żeby się nie zgubić. Na szczęście szlak był przyzwoicie oznaczony, a żółte znaki było dobrze widoczne. Zastanawiało nas tylko jedno. Gdzie jest Arczii? Było nam trochę głupio, że pomimo oświetlenia nie jesteśmy w stanie go dogonić.

 



Po kilkunastu minutach zjazdu przed nami w dole pojawiły się światła Szczawnicy. Chwilę później odbiliśmy w lewo i po krótkim podjeździe dotarliśmy do schroniska. Naszego kompana jednak tam nie było. Okazało się, że zgubił się w lesie, na szczęście udało mu się wrócić na szlak i przy małym telefonicznym naprowadzaniu dotarł w końcu „pod Bereśnik”. A później poczwórne ruskie, dwie Tatry mocne (w końcu to góry) i do spania. A rano… szok! Widok, jaki roztaczał się przed naszymi oczami był niesamowity. Pod nami dolina Dunajca, na pierwszym planie Pieniny w całej swojej okazałości, a na horyzoncie lekko posępne szczyty Tatr. Śniadanie z taką panoramą je się nieczęsto.

 

 



Żeby nie tracić za dużo wysokości okrążyliśmy „Zbereźnik” i trochę na wyczucie, przez las puściliśmy się w kierunku wodospadu Zaskalnik. To był strzał w dziesiątkę. Krótki acz treściwy singielek rozbudził nasze jeszcze trochę zaspane organizmy. Krew zaczęła szybciej krążyć a umysł się delikatnie rozjaśnił. Chwilę później lekko nie było. Musieliśmy wspiąć się na Przehybę. Na początek szeroką drogą do zwózki drewna, a później stromą ścieżką, na której miejscami trzeba było niestety prowadzić. Po krótkiej wizycie w zatłoczonym tego dnia schronisku skierowaliśmy się na najwyższy szczyt w Beskidzie Sądeckim – Radziejową. Podjazd od zachodniej strony, w porównaniu do innych beskidzkich ścieżek, jest banalny. Dlatego zamiast objazdem lepiej skierować się przez czubek góry. Kolejny plus to wieża widokowa na szczycie – wrażenia pierwsza klasa. Największą atrakcją Radziejowej jest jednak zjazd w kierunku Wielkiego Rogacza. Lojalnie jednak ostrzegam, jest dość hardcore’owy i o nieprzyjemną w skutkach glebę tam nietrudno.

 



Pod Niemcową mieliśmy mały dylemat. W prawo, czy w lewo? A właściwie dalej czerwonym, a może żółtym? Padło na czerwony… i dobrze. Zjazd do samego Rytra jest bardzo urozmaicony, miejscami techniczny, do tego w połączeniu widokami w kierunku doliny Popradu bardzo malowniczy. Dla nas stanowił idealne podsumowanie dwóch wspaniałych dni w jesiennych górach.

Chwilę po tym, gdy dotarliśmy na stację w Rytrze przyjechał nasz pociąg. Arczii nieźle się ustawił i wziął urlop na dwa kolejne dni. Mu natomiast musieliśmy wracać do pracy. Już myśleliśmy, że to koniec atrakcji, gdy nagle do pociągu zwalił się oddział brytyjskich spadochroniarzy. Chwilę później okazało się, że to tarnowska grupa miłośników ASG. W sumie fajna zabawa, podobno nawet lepsza niż paintball. Ja jednak nie zamienię mojego bike’a na żadnego plastikowego MAGa.


Foto: Bartek Gielarowski, Adam Piotrowski