Lance Down Under

Zapowiedź wyścigu Tour Down Under

Drukuj

Powrót Bossa po trzech latach czyli stary mistrz w krainie kangurów. Najmłodszy wyścig Pro Touru pod lupą kolarskiego świata. Trasa nie dla górali. Ledwie kilka pagórków na przekór sprinterom. Letnia jazda w środku zimy.<br />

Powrót „Bossa” po trzech latach czyli stary mistrz w krainie kangurów. Najmłodszy wyścig Pro Touru pod lupą kolarskiego świata. Trasa nie dla górali. Ledwie kilka pagórków na przekór sprinterom. Letnia jazda w środku zimy.
Jeszcze nigdy na początku kolarskiego roku kalendarzowego tyle uwagi nie poświęcano wydarzeniom na szosie. Styczeń zawsze należał do wyścigów przełajowych oraz torowych sześciodniówek. Comeback Lance’a Armstronga naruszył tą tradycję.

Dziesięć lat temu mało kto w Europie słyszał o tym wyścigu. Gdyby w owym czasie popytać w kolarskim światku o wyścigi etapowe na Antypodach ludzie zorientowani w temacie opowiedzieliby nam o swych wrażeniach z październikowego Herald Sun Tour czy amatorskiego Cuommonwealth Bank Cycle Classic. Tour Down Under organizowany w stanie Południowa Australia na szosach wokół Adelajdy dopiero budził się do życia. Pięć lat temu wciąż był tylko jedną z kilku egzotycznych imprez poprzedzających start europejskiego sezonu, który zwykł się rozpoczynać w pierwszej dekadzie lutego na francuskim Lazurowym Wybrzeżu czy hiszpańskiej Majorce. Co więcej TDU wcale nie górował jeszcze prestiżem nad zawodami typu Tour Langkawi czy Tour of Qatar. Przed rokiem w myśl idei globalizacji forsowanej przez włodarzy UCI australijski wyścig doczekał się znaczącej promocji. Włączono go bowiem do ekskluzywnego cyklu Pro Tour. Niemniej pomimo formalnego szlachectwa i dobrej organizacji ze sportowego punktu widzenia wyścig okazał się niewypałem. Pięć płaskich etapów oraz kryterium na deser to nie był program na miarę szanującego się etapówki, a tym bardziej zawodów, które właśnie dołączyły do elity. W tym roku trasę nieco podrasowano. Co prawda nadal nie zobaczymy tu czasówki, większych wzniesień czy mety etapu na choćby kilkukilometrowym podjeździe, lecz będzie więcej okazji do zgubienia sprinterów i rozstrzygnięcia losów wyścigu inaczej niż w pojedynku na bonifikaty.

Przede wszystkim jednak to właśnie na australijskiej ziemi swój wielki comeback zapowiedział Lance Armstrong. O tym, iż kolarz który przed dekadę na długie siedem lat zdominował najważniejszy wyścig sezonu wraca do peletonu dowiedzieliśmy się już we wrześniu ubiegłego roku. Wkrótce potem powracający do życia „król” ogłosił, że uczyni to w towarzystwie swego zaufanego „kanclerza” Johana Bruyneela w szeregach zespołu Astana. Następnie „król” z Teksasu jako miejsce swego wielkiego powrotu wskazał spalone słońcem drogi Australii i najmłodszy wyścig Pro Touru czyli rzeczony Tour Down Under. Władze UCI zachwycone zapowiedzią Amerykanina przymknęły oczy na fakt, iż dopiero niedawno przystąpił on do programu „paszportu biologicznego” i zgodnie z prawem na swój udział w imprezie Pro Tour musiałby jeszcze trochę poczekać. Okazało się, że kolarskie prawo nie jest równe dla wszystkich. Za sprawą udziału Armstronga mimo zimowego terminu TDU po raz pierwszy skupił na sobie uwagę kolarskiego świata. Można odnieść wrażenie, że wyścig trwa już od blisko tygodnia. Wystarczy przejrzeć tytuły najpopularniejszego z kolarskich portali (skądinąd australijskiego): „Zwycięzca Touru przybywa do Adelajdy”, „Armstrong obawia się upałów”, „Startowe Armstronga pozostaje tajemnicą”, „Armstrong atakuje na treningach” itp. itd. Jednym słowem jakkolwiek Teksańczyk wyścigu tego najpewniej nie wygra to niewątpliwie samą swą obecnością doda mu niespotykanego dotąd splendoru. Można by rzec, iż wylansuje najnowszy produkt marki Pro Tour.


Mógłby ktoś zapytać: A w zasadzie czemu Lance nie miałby wygrać TDU skoro wygrywał po wielokroć wyścigi nieporównanie trudniejsze jak i lepiej obsadzone? Poza przeszkodą w postaci przeszło 3-letniej przerwy w ściganiu są ku temu jeszcze dwa ważne powody tzn. nie ten cel i nie ta trasa. Po pierwsze dla kolarza tak wielkiego kalibru właściwe wyzwania to Giro d’Italia czy Tour de France, względnie Romandia czy Dauphine Libere, lecz tylko na potrzeby sprawdzenia się przed Giro i Tourem. Po drugie trasa australijskiej etapówki nadal nie sprzyja specjalistom od wyścigów etapowych. Poza tym z obu Astany docierają do nas wieści o wysokiej formie Jesusa Hernandeza, który może zostać wypromowany na lidera Astany w tej imprezie, po to by „Boss” spokojnie mógł się wkręcić w rytm wyścigowy. W skrócie rzecz ujmując tegoroczny TDU składał się będzie z pięciu etapów po około 140 kilometrów każdy oraz 90-kilometrowego finału w formie kryterium na ulicach Adelajdy. Spośród owych „dłuższych” odcinków najtrudniejszy wydaje się etap piąty o długości 148 kilometrów ze Snapper Point do Willungi. Zakończy się on dwoma niespełna 23-kilometrowymi rundami z premiowanymi podjazdami pod Willunga Hill na 106 i 129 kilometrze. Ciekawie może być też na drugim etapie, kończącym się trzema 20-kilometrowymi rundami wokół Stirling. Co prawda zabraknie na nich premii górskich, lecz różnica wzniesień między najniższym a najwyższym punktem rundy wynosi 200 metrów, a do tego dwa ostatnie kilometry prowadzą lekko pod górę. Podobny finisz przygotowano też na czwartym etapie do Angaston. Z kolei na odcinku trzecim do Victoria Harbor kolarze będą mieli do pokonania dwie premie górskie, w tym solidny Kerby Hill 20 kilometrów przed metą. Najłatwiejszy z pierwszej piątki wydaje się etap pierwszy do Mawson Lake. Natomiast odcinek szósty czyli 20 rund o długości 4,5 kilometra po ulicach Adelajdy pomimo „hopki” na drugim kilometrze zapowiada się na raj dla sprinterów, bez większego znaczenia dla klasyfikacji generalnej wyścigu.

Przed rokiem na łatwiejszej trasie nie było mocnych na Andre Greipela. Niemiecki sprinter z grupy High Road, od lipca 2007 roku znanej jako Team Columbia, poza „generalką” wygrał aż cztery z sześciu etapów. W tym roku będzie mu znacznie trudniej, choć w swej drużynie ma kilku szybkich kolegów jak Mark Renshaw, Bernharda Eisel i wielce doświadczony George Hincapie. Jeśli chodzi o sprinterów to Katiusza przywiozła z sobą aż trzy „rakiety”. W jej barwach zobaczymy uznaną sławę czyli Robbie McEwena (zwycięzcę niedzielnego TDU Cancer Council Classic), wschodzącą gwiazdę w osobie Geerta Steegmansa oraz młodego-zdolnego Kenny De Haesa. Na trasie TDU nie może oczywiście zabraknąć Stuarta O’Grady z Saxo Bank. Zwycięzca Paryż – Roubaix z 2006 roku pochodzi z Adelajdy i prestiżowo traktuje wyścig na własnym podwórku. Jako jedyny zawodnik wygrał go dwukrotnie tzn. w latach 1999 i 2001, a był też drugi w 2000 oraz trzeci w 2003 i 2005 roku. Ze sprinterskiej palety wymienić trzebaby jeszcze: Aleksandra Usowa z Cofidisu, Jose Rojasa z Caisse d’Epargne, Allana Davisa z Quick Stepu (drugiego przed rokiem), Graeme Browna z Rabobanku, Francesco Chicchiego z Liquigasu, Juliana Deana z Garminu, Ivana Domingueza z Fuji-Servetto czy Badena Cooke’a z narodowej ekipy UNISA-Australia. Z pewnością należy mieć na uwadze przedstawicieli zdolnej australijskiej młodzieży czyli postacie takie jak: Matthew Lloyd, Matthew Goss, Wesley Sulzberger, Chris Sutton, Cameron Meyer, Trent Lowe, William Walker czy bracia Hilton i Simon Clarke. Na starcie nie zabraknie kilku triumfatorów z lat minionych. Poza wspomnianym już O’Gradym anonsowani są bowiem także: Michael Rogers, Luis Leon Sanchez i Martin Elmiger czyli zwycięzcy z lat 2002, 2005 i 2007. Na koniec wypadałoby wymienić nazwiska Armstronga i kilku innych specjalistów od etapówek. Nie brak znanych postaci z tej branży. Z australijskim upałem zmierzą się m.in. Jens Voigt, David Moncoutie, Oscar Pereiro czy Władimir Jefimkin. Niemniej dla nich wszystkich styczniowy termin i dobra pogoda będą raczej tylko okazją do mocnego treningu przed wiosennymi i letnimi wyścigami na Starym Kontynencie.

Foto: Wikipedia