TransAlp oczami Arka i Marcina, etap 7.

Drukuj

Rano budzimy się lekko niewyspani, ale z regeneracją jak na przedostatni etap jest wzorowo. Standardowe śniadanie, przy którym analizujemy kolejny profil trasy. Zdecydowanie to coś dla nas. Od startu 24 kilometry i 1400 metrów w pionie. <br />

Rano budzimy się lekko niewyspani, ale z regeneracją jak na przedostatni etap jest wzorowo. Standardowe śniadanie, przy którym analizujemy kolejny profil trasy. Zdecydowanie to coś dla nas. Od startu 24 kilometry i 1400 metrów w pionie.
Końcowe kilometry również na podjeździe. O 7:30 wyjazd. Nasz? Nie, to Grzesiek rusza z bukłakami, będzie czekał na szczycie. My ruszamy o 8:30. Ustawienie w sektorze, odliczanie, start. Stres przedstartowy, który mieliśmy szczególnie przed pierwszym etapem zanikł. Wiemy co robić. Szybko wydziela się pierwsza grupa, my jedziemy w kolejnej, nie chcemy przepalić się na początku. Po kilku kilometrach asfaltu wjeżdżamy na szuter, średnie nachylenie na dystansie 10 km bliskie 10%. Temperatura co dzień jest wyższa, w końcu jedziemy na południe. Dziś jedziemy lasem, ale pot leje się strumieniami. Początkowo jadąc z grupką około 10 teamów nadajemy tempo pogoni razem z zespołem Simplona, który w swoich rowerach ma zamontowaną kompletną grupę X.X! Po jakimś czasie na agrafce oglądamy się za swoje plecy, z całej grupy pozostali jeszcze Austriacy w strojach reklamujących Mistrzostwa Świata 2009. Po drodze doganiamy kilka teamów, które odpadły z pierwszej grupy. Po nieco półtorej godziny jesteśmy na szczycie. Grzesiek podaje nam camelbacki. Zaczyna się zjazd. Ciężki, techniczny singiel, kamienie wielkości arbuzów, nachylenie nie pozwala się zatrzymać. Kilka krótkich podjazdów, droga trawersuje zbocze góry, podłoże z przyjemnej leśnej ściółki zamienia się w luźne, niezwykle ostre kamienie. Jedziemy bardzo ostrożnie, co chwile jakiś team zatrzymuje się by wymienić dętkę. Po około 20 kilometrach zjazdu to nieszczęście dotyka i nas. W 3 minuty zarzucamy dętkę. Dalej przez kilka kilometrów asfalt. Droga prowadzi pomiędzy winnicami, z których zraszacze polewają nas woda. Ale ulga, bo temperatura na polarze 42 stopnie! Zbliżamy się do 65 kilometra na którym zaczyna się ostatni podjazd do samej mety. Na początku stoi Paweł z bidonami. Wyrzucamy bukłaki, trzeba się maksymalnie odciążyć. Jedziemy koło 20 pozycji, w zasięgu mamy Duńczyków. Podkręcamy tempo, chłodna woda dodaje orzeźwienia. Po kilku kilometrach ich doganiamy, ale nie będzie łatwo ich urwać. Próbujemy złapać oddech. Oprócz deptania w pedały, musimy jeszcze dokładnie wybierać drogę. Kamienie usuwają się z pod kół, kilka razy musimy podbiec. Po wysokościomierzu widzimy, że zbliżamy się do szczytu. Kolejne nastromienie, Duńczyk staje, ja gonię mocniejszego, walczę ze sobą, żeby wyjechać. Arek obiega Duńczyka, wskakuje na rower, podjeżdża ostatnie metry podjazdu po betonie. W tym miejscu po szutrze by już nie podjechał. Udaje się ich urwać, za każdym najbliższym zakrętem wyglądamy wypłaszczenia. Szybkimi szutrowymi alejkami zbliżamy się do mety. Co raz więcej kibiców. Duńczyków nie widać. Po 4 godzinach jazdy wpadamy na metę. 18 miejsce, w klasyfikacji generalnej awansujemy na 25 pozycję. Oby jutro jechało się nam równie dobrze.