TransAlp oczami Arka i Marcina, etap 4.

Drukuj

Na tym etapie do pokonania mieliśmy tylko 83,5 km i tylko 4 podjazdy, na których w sumie mieliśmy pokonać 3664 metrów w pionie:). Nastawieni byliśmy bardzo pozytywnie. Ponieważ Grzesiek dziś odpoczywał po wczorajszym obstawianiu trasy, do akcji wkroczył Paweł. <br />

Na tym etapie do pokonania mieliśmy „tylko” 83,5 km i „tylko” 4 podjazdy, na których w sumie mieliśmy pokonać 3664 metrów w pionie:). Nastawieni byliśmy bardzo pozytywnie. Ponieważ Grzesiek dziś odpoczywał po wczorajszym obstawianiu trasy, do akcji wkroczył Paweł.
Jego zadaniem było podanie nam camelbacków na 25 kilometrze, kiedy my będziemy po pierwszym podjeździe, liczącym 1200 metrów w pionie. Od startu lecimy w czubie, podjazd rozciąga stawkę w długi pociąg. Od startu na szczycie zameldowaliśmy się po 01:16:40, krótki zjazd (7 kilometrów) i rozpoczynamy kolejny na 2337 m n.p.m. W tłumie kibiców wypatrujemy Pawła z bukłakami – bidony już puste. Jest, łapiemy w locie, zarzucamy na plecy i lecimy dalej. Paweł krzyczy, że jesteśmy koło 27 miejsca open! Powoli pniemy się do najwyższego szczytu w całym Transalp 2009. Doganiam Łotyszy, z którymi walczymy już 3 dzień. Kiedy już ich zostawialiśmy poczułem delikatny stuk kamienia o obręcz. Chwila niedowierzania - na podjeździe kapeć? Kolejny raz przyglądam się, jednak to prawda. Arek podaje mi pompkę z nabojem, najpierw spróbuję dobić powietrze, może płyn uszczelni dziurkę. Przejechałem z dwa kilometry, ale czuję, że powietrza ubywa. Trudno, podejmuję decyzję, że założę dętkę. Arek jedzie dalej spokojniej, a ja jak zrobię to się będę za nim spinał… Wszystko byłoby do zrobienia gdyby nie to, że nie mogłem odkręcić wentyla! Szok. Pomaga mi jakiś zawodnik, próbuje fotograf z Bike magazine. Nie ma szans, do szczytu z 400 metrów w pionie, ale nie ma wyjścia… zaczynam biec. W schronisku na szczycie pokazuje o co chodzi, dostaje kombinerki i odkręcam zapieczony wentyl. Dętkę zakładam w moment, w międzyczasie właściciel zmontował kompresor, próbował pomóc. Straciliśmy mnóstwo czasu, co za pech. Zaczynamy zjazd, do mety jeszcze 50 kilometrów i dwa podjazdy. Zastanawiamy się co robić, czy wziąć się za odrabianie, czy oszczędzać siły na kolejne etapy. Jesteśmy wystudzeni, decydujemy się oszczędzać. Po pięciu i pół godzinie docieramy na metę. Dodatkowe 30 minut dało nam mocno popalić: za mało jedzenia, picia i dłużej na przypiekającym słońcu. Trudno, trzeba się jak najlepiej zregenerować i walczyć dalej. I znów szereg odżywek, prysznic, masaż, posiłek, ogarnianie rowerów…
Warunki na kempingach są różne, raz jest wszystko, włącznie z basenem, raz do dyspozycji mamy tylko duży plac. Na szczęście nasz kamper ma ze sobą wszystko i śpimy w bardzo komfortowych warunkach. Nie zawsze jest też czas na znalezienie Internetu, stąd opóźnienia w naszych relacjach. Czas na sen, którego co raz bardziej brakuje… a pobudki z 6:00 nie da się przesunąć.