Okiem zawodnika: Sudety MTB Challenge 2017

Dorota Rajska (Bike Concept) dzieli się wrażeniami z tegorocznej etapówki Sudety MTB Challenge

Drukuj
Dorota Rajska

Sudety MTB Challenge to epicka impreza, na którą wybrałam się już trzeci raz. Po tym, jak w ubiegłym roku się wycofałam z powodów zdrowotnych, chyba zapomniałam jak bardzo jest tu ciężko.

Spis treści:

  1. Sprzęt
  2. Podsumowując

Pomimo, że jestem tu trzeci raz, jeszcze nie odważyłam się pojechać pełnego dystansu. Zawsze decyduję się na wersję Mega, czyli prolog + 2 z pięciu etapów. W tym roku etapy miały się następująco: 4,3 km, 81 km i 66 km. 

Najpierw prolog. Niech krótki dystans was nie zmyli. To 100% koncentracji przez całą trasę. Góra, dół, prosto, kręto i od czasu do czasu trzeba kogoś przepuścić albo samemu wyprzedzić. Ten prolog to było to, co kocham. Krótko, szybko i konkretnie. Kibice na trasie, okrzyki i brawa. Czad. Kiedy po wszystkim kolega zawołał “Zapraszamy na dekorację, wygrałaś” myślałam, że żartuje. Pojechałam najlepiej jak mogłam, ale wygrać coś w Sudetach? Tego się nie spodziewałam.

 

 
 

 

 

Upojona sukcesem z optymizmem rozpoczęłam drugi etap. Jak krótko było mi dane się cieszyć. Było ciężko. Długie podejścia, dużo błota i… długie podejścia. Obraziłam się na wszystko dookoła, byłam niewyspana i w złym humorze.

Tylko, że na Sudetach panuje taka atmosfera, że nie sposób się długo dąsać. Co chwilę ktoś podjeżdża, coś zagada, sam na coś ponarzeka i jakoś się kręci. Po jakimś czasie utworzyliśmy czteroosobową grupkę i trzymaliśmy się razem. Było raźniej.

 

 

 

 

Były fajne zjazdy, chociaż nie nazwałabym ich łatwymi, nawet jeśli to były szybkie szutry. Kłania się brak siłowni i treningu mięśni głębokich. Ręce, plecy i ramiona. Potem znów podjazdy i pchanie. Było kilka asfaltowych odcinków, ale kończyły się zbyt wcześnie. 

Z profilu wynika, że drugi podjazd jest bardziej stromy niż pierwszy i czekałam na niego jak na ścięcie. Trudno mi sobie wyobrazić co może być jeszcze bardziej strome. Znów pchałam. Nie podobało mi się w ogóle. Pod koniec, opadnięta z sił sięgnęłam po ostatniego żela, a ten dał mi takiego kopa, że odzyskałam siły, prześcignęłam jedną rywalkę i na metę wpadłam z wielkim uśmiechem na twarzy. Byłam druga wśród dziewczyn z Mega. 

 

 

 

 

Po tym etapie zrezygnowałam ze spania w szkole. Znajomi mieli wolne łóżko na kwaterze, więc przeprowadziłam się do nich. Spanie na twardej karimacie wśród różnych hałasów to nie dla mnie przy takim wysiłku, chociaż klimat szkoły jest szczególny. 

Dzień trzeci i dla mnie ostatni. Trasę już znałam z poprzednich edycji i dobrze ustawiłam się w sektorze. Niestety, tłum na stromej trasie w końcu zmusił i mnie do zejścia z roweru. Ale tego dnia było już o wiele lepiej. Stosunek pchania do jechania był znacznie korzystniejszy i całkiem mi się podobało. Nie to, żeby było lekko. Przez całą noc padał deszcz, aura wciąż była dość mglista. Tam gdzie było stromo, to jeszcze pół biedy, bo woda spływała i podłoże było całkiem twarde. Ale tam gdzie było płasko - masakra. Teoretycznie powinno dać się jechać, ale ja nie dawałam rady. Głębokie, gęste błoto pod którym kryły się korzenie. Magia tzw. borówek.

Ciekawe były zjazdy. Uważam, że po to się podjeżdża, aby móc zjechać. Zjazdy dzielę na dwa rodzaje. Szybkie i wolne. Te szybkie prowadzą po prostych, szutrowych drogach, na których osiąga się prędkości powyżej czterdziestu a nawet pięćdziesięciu km/h. Na nich można złapać trochę oddechu, ale nie nazwałabym tego odpoczynkiem. Takie zjazdy wymagają dużej koncentracji, żeby utrzymać rower w ryzach. Potrzebna jest też technika do płynnych pokonywania zakrętów i skakania przez niewielkie przeszkody - np. rynienki odprowadzające wodę, których jest cała masa.

Drugi typ zjazdów to te wolne. Bardzo strome, usłane kamieniami albo korzeniami. Zjedżanie po nich to kwintesencja MTB. Na pewno nie stanowią odpoczynku po podjeździe. Wymagają jeszcze większego skupienia, bardzo dobrej techniki i odwagi. Trzeba się nie bać rozpędzić, bo dopiero wówczas rower ma szansę pokonać przeszkody. Kiedy nie jedzie - się przewraca.

 

 
 

 

 

Tak więc wspominam te Sudety jako mieszankę podjazdów, zjazdów szybkich, podejść i zjazdów wolnych. Był kawałek po płaskim, nawet udało mi się zobaczyć trochę widoczków, a było na co popatrzeć. Tylko, że jak się ściga w górach, to widzi się zwykle przednie koło i ziemię pod nim. Czasami trochę więcej w przód. Wyścig jest naprawdę ciężki. Oba etapy zajęły mi około 6 godzin każdy.

 

 

 

 

 
 

 

 

Sprzęt

Nie można mówić o Chalenge’u nie wspominając o sprzęcie. Przyjeżdżają tu ludzie z całego świata i mają topowe rowery. Sztywne, w pełni zawieszone, węglowe, stalowe, aluminiowe. Do wyboru, do koloru.

Wiele osób jeździ na napędzie Sram Eagle, który robi imponujące wrażenie. Ogromna kaseta, jedna malutka tarcza z przodu. Zawieszenie z technologią Brain. Jest na co popatrzeć. 

Ja w tym roku jechałam na Superior Modo XP 969. Czeskim rowerze w wersji dla kobiet. Jest to rower powiedziałabym z dobrej średniej półki wyścigowej. Węglowa rama, napęd Shimano XT, zawieszenie DT Swiss OPM na 15 mm osi i skoku 100 mm. 

 

 
 

 

 

Wersja dla kobiet ogranicza się prawie tylko do malowania. Prawie, ponieważ w wersji kobiecej założona jest mniejsza korba i większa kaseta. I to robi całą różnicę. 
Właśnie dobór przełożeń stanowił klucz do mojego sukcesu. Korba 24/34 (w wersji męskiej 26/36) i kaseta jedenastorzędowa 11 - 42 dawały każdą możliwą kombinację jaka mi była potrzebna. (Koleżanka poznana na trasie, która miała napęd 1 x 11 powiedziała “mam za mało biegów pod górę, za mało w dół. Bez sensu”). Podziwiam każdego, kto jeździ na 1x11, ale ja już dawno powiedziałam, że to nie dla mnie. 

Drugą kluczową rzeczą było to, że przerzutki działały bezbłędnie. Pierwszego dnia, po solidnym serwisie były szybkie, nie miały żadnych luzów i błyskawicznie zmieniały po 3 - 4 biegi za jednym razem, co bardzo się przydało na szybkiej, zwinnej trasie prologu.

Trzeciego dnia, po naprawdę ciężkich dla sprzętu warunkach i żadnego serwisu poza smarowaniem łańcucha, przerzutki nadal działały bardzo dobrze i nie rozregulowały się.(150 kilometrów i 2700 m. przewyższeń później). Miło zaskoczyły mnie również manetki SLX, po których nie spodziewałam się tak precyzyjnej pracy.

Na plus skomplementuję jeszcze dobór opon. Producent na stronie podaje Schwalbe Thunder Burt, ale ja miałam zamontowany super duet Rocket Ron i Racing Ralph i one są doskonałe na Sudeckie ścieżki.

Karbonowa rama spisała się również bardzo dobrze. Sztywność dawała się odczuć na podjazdach a schowane wewnątrz linki elegancko dopełniały całość.  Ta rama w ogóle jest bardzo ładna. Ma delikatne, filigranowe wręcz tylne widełki i dość cienkie rurki. Mufa suportu jest niewielka i zgrabna. Całość wygląda zwarto i delikatnie, ale sprzęt jest pancerny. Na kamieniach zbiera porządne lanie. Spód dolnej rury jest zabezpieczony naklejką przed uszkodzeniami, bardzo przydatny gadżet. Tu ważna uwaga. Poświęćcie wystarczająco dużo czasu, żeby dobrze ustawić widelec. Mój był zdecydowanie za twardy, i nie ułatwiał mi jazdy. Nie do końca przekonała mnie manetka amortyzatora. Nie ma guzika szybkiego zwolnienia blokady, więc aby odblokować trzeba podnieść dźwigienkę a to nie jest zbyt wygodne.

Druga rzecz to sztyca, która w trakcie jazdy mi się obniżyła. Może niewiele, ale jednak. Trochę stresu przy dokręcaniu żeby nie przekręcić gwintu ale ostatecznie zatrzymała się jakieś pół centymetra niżej niż sobie życzyłam i tak została już do końca. 

Jedyne co mnie trochę zdziwiło to rozmiarówka. Ja mam 165 cm wzrostu i wg wytycznych producenta powinnam jeździć na ramie rozmiaru 15,5”. Ten Sup był jednak 17,5” i pasował jak ulał.

Z oryginalnego roweru zdjęłam siodełko i zamontowałam własne. Nie to, żeby z tym oryginalnym było coś nie tak, ale wolałam jechać na swoim. Zmieniłam też chwyty, gdyż tamte były uszkodzone. Zdecydowanie nie polecam lekkich gąbczastych chwytów na góry. To były jakieś chwyty zalegające w moich licznych pudełkach z zapasowymi częściami. Dni świetności miały już za sobą, ponieważ były odciśnięte po bokach i nie trzymało się ich zbyt wygodnie, ponadto gąbka jest zbyt śliska żeby wygodnie się na niej ścigało po górach i raz na stromym zjeździe ręce mi się obsunęły i przez moment naprawdę się bałam. Na szczęście na strachu się skończyło.

Podsumowując

Sudety MTB Challenge, to niezwykła impreza. Ciężka z wieloma momentami zwątpienia ale też dającę satysfakcję, jaką ciężko znaleźć gdzie indziej.
Nie wiem czy tam wrócę za rok. Po tej edycji stoję na stanowisku, że należy mi się przynajmniej rok odpoczynku ale chyba najlepiej opisał to mój kolega, który został na wszystkie 5 etapów.

Kiedy się żegnaliśmy powiedział “Nie wiem czy uda mi się ukończyć, ale będę się starał. W końcu jadę spełniać marzenia”.