Wywiad: Kamil Kuczyński (tor)

Wywiad z torowcem Kamilem Kuczyńskim

Drukuj
Kamil Kuczyński Fot. Maciej Bielecki

Kamil Kuczyński to zdecydowana czołówka polskiego toru - wielokrotny medalista mistrzostw Europy, a także mistrzostw świata w kategorii juniorskiej. Ma na swoim koncie również występy na Igrzyskach Olimpijskich. Jak wygląda życie jednego z najlepszych polskich torowców? Jakie cele zawodnik stawia sobie w sezonie 2018?

Bikeworld.pl: Zacznijmy nietypowo – znasz jakąś fajną masażystkę? Jak ważną rolę w kolarstwie odgrywają fizjoterapeuci?

Kamil Kuczyński: Znam kilka fajnych, ale jedną naprawdę wyjątkową, którą poznałem już prawie pięć lat temu podczas leczenia jednej z kontuzji, kiedy wyciągnęła mnie z poważnych tarapatów zdrowotnych. I tak już kolejny rok mija, a my dalej wspieramy się nawzajem, uzupełniamy i tworzymy coś wspaniałego w dorosłym życiu już jako para. Fizjoterapeuta jest we współczesnym sporcie kimś niezastąpionym i koniecznym w sztabie, jeśli myśli się o walce o najwyższe cele. Fizjoterapeuci to wykwalifikowani ludzie, którzy masę czasu poświęcili na kursach i szkoleniach, mających za zadanie w jak najkrótszym czasie „poskładać” sportowca, żeby ten mógł wrócić do treningów, czy zawodów. 

BW: Gdybyś nie był sportowcem, to trafiłbyś do wojska. Lubisz ostry wycisk fizyczny?

Od małego uwielbiałem wszelką aktywność fizyczną, nieważne było czy biegaliśmy po osiedlu, czy jeździliśmy rowerami, rolkami, na deskach. Wszędzie nas było pełno. Mam szczęście, że urodziłem się w takich czasach, gdzie komórek jeszcze nie było, a i tak wszyscy wiedzieli, gdzie się znaleźć, bo było to najbliższe domu boisko. Koszykówka, siatkówka, piłka nożna, czy ręczna - graliśmy we wszystko i to do tak późnych godzin, że kończyliśmy dopiero, kiedy nie widzieliśmy już piłki. Nie było wtedy zwolnień z W-Fu, tylko dlatego, że rodzić nie chciał, żeby jego dziecko się spociło. W liceum było piętnastu chłopaków i wszyscy brali czynny udział w zajęciach wychowania fizycznego, a potem jeszcze z bratem jechaliśmy na trening. Z drugiej strony zawsze się śmieję, że zostałem sprinterem, bo jestem leniwy, ponieważ jak inaczej wytłumaczyć, że na trzy godziny treningu przypada tak naprawdę 30 minut jazdy na rowerze i 2,5 godziny odpoczynku. Fakt, że ten wysiłek jest maksymalny do granic wytrzymałości. Za młodu byłem roztrzepaną osobą i często o czymś zapominałem. W wojsku podobało mi się właśnie to ułożenie, wszystko miało swój czas i miejsce. Był czas na spanie, jedzenie, musztrę i ćwiczenia. Gdyby nie sport, to pewnie ukształtowałoby mnie wojsko, a przynajmniej tak to sobie wyobrażałem. Obecnie cieszę się z tego, jak to się wszystko potoczyło i że w końcu zamiast żołnierzem, zostałem kolarzem.

BW: W twoim życiu bardzo ważna jest rodzina. Czy Twoi bliscy nie boją się, że złapiesz na torze jakąś kontuzję? Jak znoszą rozłąkę z Tobą podczas kolarskiego sezonu?

Był czas, że na pierwszym miejscu w moim życiu stało kolarstwo. Z domu rodzinnego wyjeżdżaliśmy z bratem na zgrupowania na kilka tygodni już w wieku czternastu lat, a później, mając 18 wiosen, zostałem powołany do kadry narodowej. Zaczęły się więc wyjazdy nawet na kilka miesięcy. Nie było to dla mnie nic dziwnego, że na święta Bożego Narodzenia nie ma mnie w domu, tylko jestem gdzieś na obozie na drugim końcu świata. Dziś już na coś takiego bym się nie porwał. Trzeba znaleźć kompromis, swoistą równowagę między „pracą”, którą kocham, a ludźmi których kocham. Kiedy jeżdżę na torze, nie myślę o tym, że mogłoby mi się coś stać, ale nauczony doświadczeniem poprzednich kraks ubezpieczyłem się na wypadek poważnego uszczerbku na zdrowiu. Na pewno się martwią, ale z drugiej strony wiedzą, jak dużą radość daje mi ściganie się z najlepszymi zawodnikami na świecie. Starają się wspierać mnie jak tylko potrafią.

BW: Z kolarstwa torowego da się w Polsce wyżyć? 

Dać się da. Wszystko zależy tak naprawdę od osiąganych wyników, bo za nie przyznawane są stypendia. Ich wysokość jest zależna od zajętego miejsca na mistrzostwach świata i Europy. Nie są to wielkie pieniądze, zwłaszcza, że to jedyna forma zarobku, jaką mają polscy sprinterzy. Tak naprawdę co roku musimy być na czempionacie w pierwszej „szóstce”, żeby myśleć o dalszej karierze, w przeciwnym razie może się okazać, że nie ma się pieniędzy na życie i w takiej sytuacji zostaje pomoc rodziny albo zakończenie kariery.

BW: Zapisałeś na swoim koncie wiele wartościowych wyników. Co uznajesz za swój największy sukces? Indywidualny triumf podczas Pucharu Świata w Glasgow, czy medale w sprincie drużynowym?

Ciężko porównać te wyniki. Drużyna to kolektyw, 3-4 zawodników, którzy walczą o wspólny sukces. To coś niepowtarzalnego. Każdy jest zależny od każdego i każdy jest odpowiedzialny w równym stopniu za uzyskany rezultat. Jeśli do tego dołożymy tak wspaniałych kolarzy, z jakimi miałem przyjemność zdobywać medale w zespole i atmosferę, którą razem stworzyliśmy, to pojawia się obraz, jak magiczne to są chwilę. Sukces indywidualny smakuje zupełnie inaczej. To fajne uczucie, kiedy w sprincie jest tylko dwóch zawodników na torze. Wszystkie oczy są zwrócone tylko na nich i to oni są głównymi aktorami tego przedstawienia. Podsumowując, oba sukcesy niesamowicie cieszą i dają ogromną satysfakcję.

BW: Masz pomysł na popularyzację kolarstwo torowego w naszym kraju?

Pomysłów jest wiele. W Polsce brakuje imprez torowych, otwartych na ludzi, gdzie przyjdzie cała rodzina. Zjedzą ciastko, lody, czy nawet hamburgera, popiją piwo i będą obserwować kolarzy ścigających się na ich oczach. W ten sposób organizuje się bardzo popularne wyścigi sześciodniowe. Na takie imprezy ludzie przychodzą, organizator zarabia, sponsor się rozreklamuje i karuzela się kręci. Tylko Polaków trzeba tego sportu nauczyć od podstaw. Według mnie ostatni Puchar Świata w Pruszkowie był najlepszym przykładem na to, że w kraju nad Wisłą jest możliwe zorganizowanie zawodów, na które przyjdą kibice i będą się świetnie bawić. 

BW: Zostałeś uhonorowany Złotym Krzyżem Zasługi. Jakie to uczucie? Za co otrzymałeś takie wyróżnienie?

To wyróżnienie otrzymałem za doprowadzenie do złotego medalu igrzysk paraolimpijskich polskiej kobiecej „osady” tandemowej. Pod koniec 2014 roku, po nieudanym  dla dziewczyn sezonie, skontaktowała się ze mną Aleksandra Tecław - pilotka tego tandemu, a prywatnie moja przyjaciółka, z pytaniem, czy mógłbym im pomóc w przygotowaniach do mistrzostw świata na torze. Zgodziłem się i już po kilku miesiącach współpracy dziewczyny poprawiły dotychczasowe wyniki o kilka sekund. Po czempionacie zapytały, czy nie podjąłbym się przygotować je do sezonu szosowego. I tak stałem się trenerem. Już w 2015 roku dzięki wspólnej pracy moje podopieczne sięgnęły po podwójny tytuł mistrzyń świata na szosie, zaś rok później przyszedł złoty medal olimpijski w Rio. Dziewczyny sprawiły mi ogromną niespodziankę, wskazując mnie do Ministerstwa Sportu jako trenera prowadzącego, który miał największy wpływ na ich sukces, dzięki temu zostałem razem z nimi uhonorowany tym odznaczeniem. 

BW: Jak wypada pruszkowski obiekt na tle innych welodromów. Polacy nie mają się czego wstydzić…

Zdecydowanie nie mamy się czego wstydzić, co już niejednokrotnie powtarzałem. Oczywiście można było zrobić niektóre rzeczy lepiej. Jest sporo torów, które uważam, że są lepiej zaprojektowane i lepiej wykorzystują przestrzeń. Welodrom w Pruszkowie dał nam możliwość dogonienia światowej czołówki i walki o medale imprez mistrzowskich, o co byłoby bardzo ciężko, gdyby ten tor nie powstał.

BW: Na początku skupiałeś się przede wszystkim na keirinie, potem zdecydowałeś się postawić na sprint. Kto i kiedy doradził Ci zmianę konkurencji?

Generalnie to nie ja zdecydowałem, tylko zdecydowano za mnie trochę wbrew mojej woli. W keirinie miałem kilka poważnych upadków, co akurat w tej konkurencji się zdarza. Mnie zdarzało się niestety częściej niż innym, głównie z powodu mojej zaciętości i tego, że nie cofałem koła, a nawet wpychałem je tam, gdzie nie było miejsca, a wszystko po to, żeby wygrać. Po jednej z takich kraks doznałem złamania obojczyka, co wyłączyło mnie z rywalizacji na ponad pół roku. Trener Andrzej Tołomanow zdecydował, że nie chce ryzykować kolejnej kraksy i mojej kilkumiesięcznej absencji, a byłem potrzebny na trzecią zmianę w drużynie, ponieważ walczyliśmy o kwalifikacje olimpijskie. W ten sposób zostałem niejako odsunięty od keirinu i przestawiony na sprinty. Mimo ostatnich dobrych wyników, dalej wolę keirin od sprintu i nie jestem pewny, czy będę się ścigał w sprincie. Nie jestem typem typowego sprintera, nie mam odpowiedniego zarwania ani dobrej prędkości maksymalnej. Moim sposobem na sprint było zacząć wyścig praktycznie od razu, od startu męczyć rywali, żeby wybić im ich atuty z ręki. To się udawało z niektórymi zawodnikami, ale mam świadomość, że na czołówkę światową, to zdecydowanie za mało. Z kolei w keirinie nowy model rozgrywania wyścigu, a więc trzy rundy ścigania są dla mnie jeszcze lepsze niż wcześniejsze 2,5 kółka. Ktoś może powiedzieć, że to tylko 125 metrów różnicy, ale takie wydłużenie wyścigu zmieniło całkowicie jego rozgrywanie na moją korzyść, dlatego będę rozmawiał z nowym trenerem o możliwości powrotu do tej konkurencji.

BW: Jak wygląda historia twoich kontuzji? Wiem, że trzykrotnie musiałeś poddać się operacji obojczyka.

To prawda. Musiałem poddać się trzem operacjom tego samego obojczyka. Pierwsze złamanie miało miejsce podczas kraksy w keirinie. Ścigając się na Pucharze Świata w Meksyku, zostałem potrącony przez reprezentanta gospodarzy, co spowodowało kraksę aż czterech kolarzy. Ja niestety z tego grona ucierpiałem najbardziej i ze złamanym obojczykiem zostałem zabrany do szpitala. Po powrocie do Polski zostałem zoperowany, a obojczyk został zespolony tytanową płytką. Bardzo chciałem jak najszybciej wrócić do ścigania i dwa dni po operacji byłem na treningu. Miesiąc po zabiegu podczas badań w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej zostało zrobiono zdjęcie RTG, na którym było widać wyrwane trzy śruby i pękniętą tytanową płytkę. Potrzebna była druga operacja, podczas której wyjęto płytkę i zostawiono kość do zrośnięcia, już bez  żadnego zespolenia. Niestety kość źle się zrosła i powstał tak zwany staw rzekomy, co wyglądało dość przerażająco, ponieważ kość aż wyciągała skórę. Z tego powodu konieczna była następna operacja, podczas której trzeba było wyciąć blisko 10 centymetrów kości i ponownie zespolić, tym razem grubszą i dłuższą tytanową płytką. Oprócz tego w tym roku podczas zgrupowania w Los Angeles, jadąc ćwiczenie drużynowe, Rafałowi Sarneckiemu, który jechał bezpośrednio przede mną, podcięło przednie koło, co spowodowało jego upadek, a ja nie mając miejsca, uderzyłem w niego i sam poleciałem na tor, uderzając kręgosłupem i biodrem o beton. Dopiero dwa miesiące później, kiedy ból pleców nie przechodził i udaliśmy się w Polsce do COMS-u, zrobiono mi badania, dzięki którym odkryto, że miałem pęknięty talerz biodrowy.

BW: W twojej karierze przydarzyło Ci się kilka kraks. Jaką pamiętasz najbardziej?

Najbardziej spektakularną kraksą, w jakiej brałem udział była chyba ta z Pucharu Świata w Manchesterze, ale, o ironio, tak mocno uderzyłem wtedy głową, że doznałem wstrząśnienia mózgu i do tej pory nie pamiętam tamtego wieczoru. Z kolei kraksa, która najbardziej wbiła mi się w pamięć, to wypadek z zawodów w kolumbijskim Cali, kiedy jadąc w finale keirinu, zostałem zepchnięty z toru na ostatnich 200 metrach, co spowodowało podcięcie koła, a prędkość była tak duża, że wyrzuciło mnie do tego stopnia, iż uderzyłem o bandę okalającą tor 10 metrów wyżej.

BW: Zdarza się, że w Szczecinie poznają Cię na ulicy?

Tu odpowiedź będzie krótka. Nigdy mi się to nie zdarzyło.

BW: Mówisz, że masz tendencję do tycia. Jak wygląda więc twoja dieta? Ile pijesz wody dziennie?

Jadam mało węglowodanów , za to bardzo dużo produktów białkowych. W odstawkę poszły wszelkiego rodzaju ciasta, ciastka czy czekolady. Pijam średnio około 3-5litrów wody i różnych napojów.

BW: Jak udało Ci się godzić studia na Wyższej Szkole Administracji i Zarządzania w Opolu z uprawianiem sportu?

To przede wszystkim zasługa pana Dziekana Tadeusza Pokusa, który bardzo mi pomagał w kontaktach z wykładowcami i brał na siebie tłumaczenie się z moich nieobecności na zajęciach, a ja musiałem tylko nauczyć się wymaganego materiału. Oczywiście, kiedy byłem w Polsce, w terminie zjazdów miałem obowiązek się stawić i tak też było, że weekendy spędzałem nie w Szczecnie, a w Opolu. Było warto i dzięki temu od kilku lat mogę się chwalić tytułem magistra. 

BW: Czego życzyć Ci na koniec?

Przede wszystkim zdrowia, ponieważ jego najbardziej mi zabrakło w 2017 roku, no i szczęścia - jego nigdy za mało. 

Rozmawiał: Maciej Mikołajczyk