O dwóch takich co przejechali pół Europy

Drukuj

Zawsze fascynowali mnie ludzie, którzy wyciskają z życia ile tylko się da. Mimo obowiązków, od których nie da się uciec, potrafią znaleźć czas i środki na spełnianie swoich marzeń. A co ważniejsze, nie boją się sięgać po to, czego chcą. Dlatego, gdy usłyszałam o dwóch takich, co przejechali pół Europy, to aż mnie krew zalała: Jak to?! I nikt jeszcze o nich nie napisał?

Jak się spiknęli

Darek ma 36 lat. Urodził się w Łodzi, ale od wielu lat mieszka w stolicy. Ma piękną żonę i rocznego synka. Na co dzień pracuje jako programista w jednej z firm na warszawskim Mordorze. Sportem interesuje się od kiedy nauczył się chodzić. Rower i piłka nożna towarzyszą mu całe życie. Szczególnym uczuciem obdarzył kolarstwo, gdy wybrał się z kolegą na dłuższą wycieczkę w okolicach Łodzi. Z jednego wyjazdu zrobiły się dwa, później trzy, a po dwudziestu Darek w końcu stracił rachubę.  Tak bardzo zauroczył się sportem, że zaczął również regularnie brać udział w zawodach biegowych. Ma nawet ukończony maraton. 

Tomek jest o 10 lat starszy. Z rodziną mieszka w województwie dolnośląskim. Pracuje blisko granicy czeskiej jako urzędnik celny, gdzie głównie zajmuje się administracją. Wiele lat prowadził życie „kanapowca”, aż w końcu postanowił to drastycznie zmienić. Gdy wsiadł na rower od razu poczuł, że to będzie miłość aż po grób.

 
 

 

Poznali się w 2008 roku na zorganizowanej przez biuro turystyczne, wyprawie rowerowej. W wycieczce uczestniczyło łącznie 6 osób: 4 uczestników, przewodnik i kierowca, który woził ich bagaże. Przez 9 dni jeździli po Pirenejach, od Morza Śródziemnego do Oceanu Atlantyckiego, częściowo poruszając się po trasie Tour de France.

Pierwszy raz jechałem z tą firmą, a Tomek już był z nią kilkukrotnie. Przypadliśmy sobie do gustu, że tak powiem. Gdybaliśmy nad jakimś wspólnym wypadem, no i tak się złożyło po powrocie, że ten kontakt utrzymaliśmy i zaczęliśmy wspólnie podróżować. Początkowo były to krótkie trasy, np. od Wałbrzycha do Kołobrzegu. Z czasem pojawiały się coraz trudniejsze i dłuższe wojaże

– opowiadał mi Darek, gdy spotkaliśmy się na kawie w jednej z warszawskich kawiarni.

 

Jak się szykują

Takie wycieczki stały się ich tradycją. Co roku, zazwyczaj w czerwcu, wyjeżdżają na kilkanaście dni w trasę. Liczniki nabijają wtedy co najmniej 100 km dziennie. Zwiedzili już wspólnie m.in. Polskę, Litwę, Łotwę, Ukrainę, Rumunię, Albanię, Macedonię, Grecję, Kosowo, Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę, Sardynię, Korsykę, Bułgarię i Turcję. Jedynie w 2013 roku nigdzie razem nie pojechali, bo Darek był wtedy pochłonięty wyjazdami „cywilnymi” – półtora miesiąca spędził służbowo w Tokio, a później przez prawie miesiąc podróżował z żoną (wtedy jeszcze narzeczoną) po Ameryce Południowej.

 

 

Podczas każdego wyjazdu planują już następny. Wymyślają wtedy wspólnie miejsce, do którego się wybiorą.

Musimy z dużym wyprzedzeniem zaplanować wyjazd. Ja nie mam problemu z urlopem, ale Tomek już w grudniu musi dokładnie określić, kiedy chce mieć wolne dni w następnym roku. W jego przypadku, wypoczynkowy na ostatnią chwilę nie wchodzi w grę

– tłumaczył mi Darek.

Gdy wrócą do domów, Tomek ustala trasę. Polega to na tym, że dzieli drogę na mniejsze etapy, każdy kończąc na większej miejscowości, dzięki czemu łatwiej im jest wtedy znaleźć hotel. Następnie z wyprzedzeniem kupują bilety lotnicze – to jest zawsze najbardziej kosztowna część podróży, dlatego im wcześniej to zrobią, tym taniej ich to wychodzi. W międzyczasie obydwoje regularnie trenują, żeby nie opuściła ich kondycja. Darek dużo biega, a Tomek nie rozstaje się z rowerem. Przed samym wyjazdem czasem wykupują też ubezpieczenia, tak na wszelki wypadek, chociaż jeszcze nigdy z nich nie skorzystali.

Ostatni etap przygotowań to pakowanie sakw rowerowych. Zawsze pakuję sakwy metodą eliminacji rzeczy. Polega ona na tym, że najpierw wykładam wszystkie rzeczy, które chcę zabrać. Wychodzi tego tak ze 30 kg. Potem, po kolei, odrzucam te z nich, które na początku wydawały się niezbędne, lecz po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że mogę się bez nich obyć. Po kilku takich wypadach, przekonałem się, że muszę zabierać ze sobą kilka kompletów strojów rowerowych, przyrządy toaletowe, bieliznę, trochę ciuchów „cywilnych”, laminowaną mapę, klucze do roweru, dętki, łatki, sprzęt elektroniczny i ładowarki do niego. W rezultacie mam całkiem spory i ciężki bagaż. Rowery ważą mniej więcej po 13 kg, a sakwy około 8 kg.

– relacjonuje Tomek na forum rowerowym, gdzie publikuje relacje z odbytych podróży.

Później już tylko chowają rowery do kartonów i spotykają się na lotnisku.

 

Jak wygląda Europa okiem kolarzy

Pierwsza, poważna wyprawa w wykonaniu chłopaków odbyła się w 2009 roku. Przejechali wtedy 1194 km w 8 dni. Zaczęli w Gdańsku, a skończyli w Przemyślu. Trasa przebiegała wzdłuż wschodniej granicy i tak przejeżdżali m.in. przez Mrągowo, Ełk, Białystok, Białą Podlaską, Chełm czy Zamość. Zboczyli nawet z drogi na Ukrainę, od przejścia granicznego Hrebenne do przejścia przy Medyce.

To była prawdziwa ściana wschodnia. Przypominały o tym malutkie chatki, ludzie spokojnie siedzący przy swoich domach, mnóstwo bocianów i ich gniazd, bezkresne łąki oraz niekończąca się droga gruntowa

– napisał na forum Tomek.

 

 

Rok później zwiedzili Litwę i Łotwę. Potem z Bukaresztu dojechali znowu do Przemyśla. Na kolejny ogień poszedł półwysep Bałkański, a rok temu odwiedzili Sardynię i Korsykę. W czerwcu przejechali wyjątkowo wietrzną Bułgarię i skrawek Turcji oraz Grecji.

 

 

Darek najprzyjemniej wspomina jazdę po Bałkanach. Byli wtedy aż w 4 stolicach: Tiranie, Skopje, Prisztinie i Podgoricy. W 12 dni przejechali prawie 1570 km i tylko raz zaskoczył ich deszcz. Całą drogę towarzyszył im żar lejący się z nieba, który uwielbiają. Poza tym droga zagwarantowała im intensywny wysiłek interwałowy, dzięki nachyleniom nawet do 10 %. Zdobyli wtedy przełęcz Bigla (1560 m n.p.m.), przełęcz Cakor (1849 m n.p.m.) czy przełęcz Sedlo (1907 m n.p.m.). Trudne były wtedy też przejazdy przez tamtejsze tunele. Są to dziury wydrążone w skałach, bardzo kręte, w których nic nie widać. Kilka razy wylądowali na ścianie, dopóki im się nie przypomniało, że Darek zabrał ze sobą latarkę.

 

 

Dobrze wspominają też mieszkańców, którzy byli bardzo pomocni. Mieli oni jednak kilka wad.

Zauważyliśmy, że tutejsi kierowcy mają nieco inne obyczaje, niż nasi. Wyprzedzanie w sytuacji, gdy z naprzeciwka jadą rowery, było czymś naturalnym i oczywistym. Z początku bardzo nas to denerwowało, ale musieliśmy się przyzwyczaić. Do tego dochodziło ciągłe trąbienie. Z czasem nawet zaczęliśmy je rozróżniać – jedne były ostrzegawcze („Uwaga, jadę!”), drugie natarczywe („Uciekać mi z drogi, bo rozjadę!”), a inne przyjacielskie i pozdrawiające („Hello!”). Do końca naszej wyprawy jednak nie mogłem się do tego trąbienia przyzwyczaić i często rzucałem bluzgi pod adresem kierowców

– streścił Tomek.

Mnie najbardziej spodobała się opowieść o Sardynii i Korsyce. Ze względu na wysokie ceny, chłopaki zdecydowali, że zrezygnują z hoteli, na rzecz spania płachtą biwakową.  Pierwszą noc spędzili w towarzystwie ogromnego stada flemingów, które swoim gęganiem utrudniały im sen. Na szczęście, później okazało się, że przy ulicach jest wiele opuszczonych domów, z których zrobili sobie darmowe noclegownie. Kilka razy jednak zatrzymali się w tanich hostelach, żeby się umyć i naładować sprzęt elektroniczny. 

Droga była równie ciekawa, co na Bałkanach. Trasa ciągle się wznosiła lub opadała. Na Korsyce przywitało ich aż 20 %-owe nachylenie. Wjechali wtedy m.in. na Col de Vergio (1476 m n.p.m.) czy Col de Sorba (1311 m n.p.m.). Czasem ulice blokowały im owce, świnie i krowy. Z Sardynii najprzyjemniej wspominają suto zastawione stoły w miejscowych knajpkach, a na Korsyce zauroczyły ich zjazdy sięgające niemalże do morza.

 

Jak to jest z tymi wojażami

Każdy wyjazd, od strony technicznej, wygląda jak poprzedni. Darek i Tomek startują już na lotnisku i dojeżdżają do większej, turystycznej miejscowości. Podczas jazdy jedzą dużo bananów i piją głównie niegazowane soki owocowe. Gdy dotrą do większego miasteczka, pytają miejscowych o to, gdzie znajdą wolne i tanie pokoje. Później wybierają się na sutą obiadokolację, do której zawsze zamawiają lokalny browar. Dopiero po powrocie do hotelu mają czas, żeby zadzwonić do swoich rodzin. 

 

 

Ludzie, których spotykają po drodze są z reguły bardzo sympatyczni. Szczególnie, kiedy zepsują im się rowery lub zgubią drogę. Obce osoby potrafią wtedy zrezygnować ze swoich planów, żeby im pomóc. 

Nawet celnicy na granicach, byli bardzo życzliwi. Jedynie problem zawsze mieliśmy przy przejściach ukraińskich. Było tam trochę zamieszania. Nasze pierwsze przejście graniczne i kontakt z tamtejszą służbą celną miało miejsce w Hrebenne. To jest przejście tylko dla samochodów i nie ma możliwości, aby przejść pieszo czy przejechać rowerem. Mogliśmy jedynie udać się na inne przejście, oddalone o kilkadziesiąt kilometrów, gdzie jest dozwolony ruch pieszy. Oczywiście, my rowerzyści, zostaliśmy potraktowani jako piesi. Gdy pojechaliśmy na to drugie przejście, to już było wiadome, że celnikom chodzi tylko o trochę gotówki, ukradkiem włożonej do kieszeni, ale my udawaliśmy głupich. W końcu celnik się zniecierpliwił i nas przepuścił. Powrót był wtedy jeszcze gorszy, a działo się to w Medyce. Od razu skierowaliśmy się na przejście dla pieszych, gdzie czekało na nas mnóstwo przemytników i niekończąca się kontrola w poszukiwaniu nielegalnie transportowanego alkoholu. W taki sposób zapamiętałem naszą podróż na „Ścianę Wschodnią”. Kolejny raz miał miejsce w 2011 roku, gdy wracaliśmy z Rumunii. Tym razem wylądowaliśmy w miejscowości Korczowa. Doświadczeni postanowiliśmy znaleźć kierowcę samochodu, który pozwoli nam zapakować rowery na tył i poudawać współpasażerów. Pech chciał, że trafiliśmy na pana, który już odbył jeden kurs na tej trasie, więc gdy znowu spotkał celników, to Ci zaprosili go na bardzo długą i dokładną kontrolę. Spędziliśmy wtedy na granicy dobrych kilka godzin. Nie udało nam się uprosić celników o pozwolenie na przejazd, więc znowu musieliśmy znaleźć kolejnego kierowcę i raz jeszcze przejść kontrolę. Przez całą tę sytuację spóźniłem się na pociąg do domu. Dosłownie o 5 minut. 

– żalił mi się Darek.

 

 

Z pozytywnym odbiorem spotykają się też w Polsce. Znajomi i rodzina są dla nich pełni podziwu.

Czasem ktoś mi się zwierza, że też chciałby tak podróżować. Słuchają moich opowieści, kiwają głowami i wzdychają. Zawsze mówią, że gdyby nie praca i inne obowiązki, to by zaraz wsiedli na rower i pojechali hen, daleko. A mnie się wydaje, że to nie jest tak, że nie mogą, tylko po prostu nie potrafią się wyrwać z tej codzienności

– powiedział Darek, gdy zapytałam dlaczego na trasie spotykają tak mało kolarzy.

Oczywiście, takie podróże są trudne. Trzeba być dobrze przygotowanym kondycyjnie i psychicznie. Dla mnie o wiele łatwiejszy jest wyjazd, niż powrót. Bardzo tęsknię wtedy za żoną i synem, więc z radością do nich wracam. Jednak bardzo długo nie mogę się przyzwyczaić do chodzenia do pracy. No i tak z tydzień lub dwa trwa taka, fizyczna regeneracja. Te wypady, uwierz mi na słowo, to bardzo duży wysiłek. 

– podsumował swoją opowieść Darek.

 

 

 A gdzie pojadą za rok? Pomysłów jest całe mnóstwo. Może wybiorą się do Odessy i przez Mołdawię wrócą do Polski, albo do Cejlonu, Iranu czy St. Petersburga. Marzy im się też podróż do Azji Centralnej, ale to są odległe i niepewne plany. Z chęcią wybraliby się też do Bergamo i przejechali przez Alpy.