Rowerem wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku

Drukuj

Nadszedł nareszcie upragniony dzień wyjazdu nad morze. Jest nas troje, w sam raz do jazdy. Ja i dwoje znajomych, skład mieszany z przewagą męska 2:1. 

Nadszedł nareszcie upragniony dzień wyjazdu nad morze. Jest nas troje, w sam raz do jazdy. Ja i dwoje znajomych, skład mieszany z przewagą męska 2:1. Wyjeżdżamy pociągiem pospiesznym z Krakowa do Świnoujścia, wieczorem 15.07.2004. Bilet ze zniżką studencką (37%) kosztuje 50,36 zł, niewiele jak na 768 km widniejące na wydruku. Po niecałych 12 godzinach dojeżdżamy na miejsce. Pogoda niezbyt zachęcająca, zimno i mżawka, ale nie jest tak źle. Teraz prom i do centrum miasta. Ze Świnoujścia do granicy polsko-niemieckiej rzut beretem i w dodatku prowadzi tam droga rowerowa. W Świnoujściu jest wiele sensownie poprowadzonych ścieżek rowerowych. Na drodze prowadzącej w stronę granicy jest bardzo duży ruch, goście z Niemiec odwiedzają nas bardzo licznie, łatwo ich poznać po miejskich rowerach nieznanych u nas marek, ze śmiesznie zadartymi do góry „rogami” na kierownicy. Zaraz za granicą nie ma nic ciekawego, udajemy się więc tylko na plażę i wracamy do Polski. Przekraczać granicę można bez najmniejszych problemów na „stary” dowód osobisty. Teraz trochę jazdy po szosie, na prom, później znowu szosa, szlak i dojeżdżamy do Międzyzdrojów. Duże miejscowości i miasta nadmorskie nie są przyjemne, tłok, hałas i odpustowa atmosfera. Aleja Gwiazd to kompletne rozczarowanie, wygląda tak biednie, że nawet nie zasłużyła na zdjęcie. Szybko stamtąd uciekamy i udajemy się na wschód, ten kierunek będzie dominował podczas naszej wycieczki. W tych stronach jest wybrzeże klifowe. Jedziemy szosą wzdłuż brzegu, mijamy rezerwat żubrów i odwiedzamy punkt widokowy, z którego roztacza się wspaniały widok na Bałtyk. To tutaj rozciąga się Woliński Park Narodowy. Mimo że natężenie ruchu na drodze średnie, nie jest to najprzyjemniejsza część wycieczki. Nie lubię jeździć po szosie, a tak w zdecydowanej większości prowadzi tutaj nasza trasa. Mijamy Międzywodzie, Dziwnów, Dziwnówek. Cały czas staramy się poruszać czerwonym szlakiem. Niestety jest bardzo źle oznakowany i ciągle ginie nam z oczu, odnajdując się po kilku kilometrach. Wszystko wskazuje na to, że prowadzi on w tamtych stronach w 95% szosą. Niestety nie mamy dokładnej mapy (na razie, błąd ten szybko naprawiam w Kołobrzegu i Łebie). Zaczyna się robić późno, więc już od jakiegoś czasu rozglądamy się za polem namiotowym. W dużych miejscowościach jest drogo i tłoczno, więc jedziemy dalej. W Łukęcinie znajdujemy bardzo przyjemne pole namiotowe, trochę za blisko drogi, ale już wieczór, nadchodzi noc, więc ruch ustaje. Pora spać.

W drogę! Czerwony szlak prowadzi ciągle szosą, tyle, że samochodów jest tutaj znacznie mniej. Kolejne miejscowości wypoczynkowe: Pobierowo, Pustkowo i Trzęsacz. W Trzęsaczu znajdują się ruiny jednej ściany kościoła, który został wybudowany w znacznej odległości od brzegu (o ile pamiętam to około 1 km) i został zabrany wraz z brzegiem przez morze. Z Trzęsacza szlak prowadzi po klifie, wspaniały widok! Kolejna miejscowość to Rewal. Oglądamy latarnię morską w Niechorzu. Trasa wycieczki pokrywa się prawie w całości ze Szlakiem Polskich Latarni Morskich. Jest piękna pogoda, ciepło, świeci słońce, pora więc na pierwszą kąpiel. Najlepiej wybrać miejsce położone w połowie drogi między miejscowościami, jest najmniej ludzi (czasami nawet nie ma nikogo), czysta plaża i czysta, jak na Bałtyk, woda. Dalej Pogorzelica, którą odwiedzałem wcześniej dwukrotnie, Mrzeżyno, Dźwirzyno i nocleg przed Kołobrzegiem.
Nadszedł dzień trzeci. Kołobrzeg. Tutaj też bywałem. Kiedyś mi się podobało, ale jest tu za dużo ludzi. Jest latarnia morska, molo (niestety płatne, więc nie korzystamy) i kilka zabytków. W Baszcie Prochowej mieści się biuro PTTK, udaje mi się tu kupić dokładną mapę zachodniego wybrzeża. Z Kołobrzegu wyjeżdżamy ścieżką rowerową, jest nowiutka, nawet jeszcze w trakcie budowy. Jest mostek pachnący świeżym drewnem, po prawej bagna i rozlewiska, po lewej wydmy. Jest i łabędzia rodzinka – piękny rezerwat. Ścieżka prowadzi do starego poradzieckiego lotniska. Niesamowity widok. Zamaskowane hangary, jakieś budowle i pełno betonu wokół. Jedziemy szlakiem rowerowym, mijamy lotnisko miejscowego aeroklubu. Szlak prowadzi częściowo po ścieżkach, częściowo po nawierzchni asfaltowej, ale samochodów nie ma prawie wcale. Przejeżdżamy przez Sianożęty, Ustronie Morskie. Kolejna latarnia morska w Gąskach. Dalej Sarbinowo, Chłopy, Mielno, Unieście, jedziemy przez te miejscowości szosą, na szczęście ruch niewielki. Pora na kąpiel, pogoda bardzo do tego zachęca. Schodzimy na plażę w okolicy zrujnowanej bazy wojskowej, to, co z niej zostało wygląda bardzo intrygująco, trzeba obejrzeć. Jedziemy mierzeją, mijając jezioro. Nagle w Łazach droga się kończy, jest parking, ścieżka na plażę i do lasu. Drogę zastępuje nam facet i z triumfalnym uśmiechem oświadcza: „Dalej nie pojedziecie, zawracajcie”. Mam mapę, która kończy się za Łazami i jest na niej czerwony szlak. Pokazuję gościowi, a on do mnie na to, że tu nie ma żadnego szlaku, tylko plaża i on wie na pewno, bo tu mieszka. Wyjaśniam mu zdecydowanie, że owszem, mamy zamiar tędy przejechać. Okazuje się, że pan jest właścicielem pola namiotowego w lesie i jest bardzo sympatyczny. Zostajemy, bo jest już późno. To najlepsze pole na całej trasie, pomijając roje komarów, kameralnie, czysto i niedrogo. Dobranoc.

Kolejny dzień podróży rozpoczynamy od pchania rowerów po plaży, szybko okazuje się, że jednak da się jechać. Podłoże jest stabilne w pobliżu wody i poruszamy się całkiem sprawnie. W pobliżu Dąbek przechodzimy przez wydmy. Jest tu bardzo wąsko, zaledwie około 200 m pomiędzy jeziorem a morzem. Jedziemy szosą do Darłowa, samochodów już więcej, droga typowa dla tych terenów, wąska, dwukierunkowa, bez pobocza, obsadzona drzewami, w zderzeniu z którymi samochód nie ma szans. Dlatego tak dużo na tych drogach krzyży...

W Darłowie warto zobaczyć Zamek Książąt Pomorskich i rynek z kościołem. Jedziemy do Darłówka. Z Darłowa prowadzi tam szlak rowerowy. Po drodze widać elektrownię wiatrową. Wjeżdżamy do portu, a wracając oglądamy w działaniu słynny rozsuwany most. Za Darłowem na wielkiej górze piachu można poszaleć wojskowymi samochodami terenowymi i obejrzeć wystawę sprzętu wojskowego. Tutaj podróżuje się świetnie i ścieżką przez las jedziemy do malutkiej miejscowości Wicie, gdzie rozbijamy obóz i zostajemy na cały następny dzień.
Straszna nuda, mnie nosi, nie znoszę siedzieć w jednym miejscu cały dzień, niestety wynik głosowania 2:1. Plaża, kąpiel, wieczorem filet z dorsza z surówką. Trzeba zwiedzić najbliższą okolicę. Warto obejrzeć z bliska elektrownię wiatrową. Nad morzem właściwie zawsze wieje i to zwykle dość silnie, więc wirniki wirują całkiem szybko.

20.07.2004. Latarnia morska w Jarosławcu. Najweselsze miasto na trasie. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Znak „zakaz ruchu rowerów” a pod nim tabliczka „nie dotyczy rowerów” (z namalowanym takim samym rowerem). A propos śmiechu, gdzieś dalej na trasie wisi transparent: „Wypożyczalnia kładów, skutery” (albo coś podobnego). Najpierw szok, zaskoczenie, a później problemy z opanowaniem roweru ze śmiechu. W Wicku Morskim miejscowi chłopcy pokazują nam grób Frankensteina i jego córki. Jeden z nich w pełnym pędzie wykonuje skok z 70 cm murku na chodnik na rozklekotanym rowerze typu „Wigry 3”. Powinien zacząć coś trenować! Szosą zmierzamy do Ustki. Droga jest bardzo ruchliwa, jedzie się nieprzyjemnie. W Ustce udajemy się do portu. Oglądamy z zewnątrz latarnię i udaje mi się nareszcie kupić upragnione mapy. Wydane przez Wojskowe Zakłady Kartograficzne, w skali 1:100000. Pokazane są na nich nawet leśne przecinki, wiele punktów orientacyjnych, REWELACJA!!! Są dosyć drogie, jeden arkusz kosztuje około 7-8 zł, ale warto zapłacić. Cała Polska została podzielona na około 150 arkuszy i dzięki temu można mieć mapę dowolnej okolicy, również tej nieatrakcyjnej turystycznie. Trzeba jednak uważać na aktualność mapy, kiedyś na Dolnym Śląsku szukałem mostu, który był na mapie, ale nie było nad Odrą (miejscowi powiedzieli mi, że był planowany). Musiałem nadłożyć jakieś 40km. Dalej wzdłuż klifu malowniczym szlakiem. Nocujemy 5 km przed Rowami, u sołtysa na polu namiotowym. Niezły patent z ogrzewaniem wody w czarnym zbiorniku obłożonym szybkami ze starych okien, standard: pół gwiazdki, za to jesteśmy na polu sami i jest niedrogo.

Ranek wita nas deszczem, później przestaje padać, ale jest pochmurno i chłodno. W Rowach wjeżdżamy do Słowińskiego Parku Narodowego, kasują nas po 2,50 zł. Piękny las, ścieżka rowerowa, malownicze jeziora, jedzie się wspaniale. W Czołpinie odbijamy na południe, jedziemy szosą do miejscowości Kluki, obejrzeć skansen. Czy warto? Zależy, co kto lubi... Na początku miejscowości znajduje się zabytkowy cmentarz z żeliwnymi krzyżami, jest częścią skansenu. Wracamy na czerwony szlak i wspinamy się pod latarnię. Już od dłuższego czasu nad okolicą góruje potężne wzniesienie – Rowokół, ma ciekawą historię i krążą o nim legendy. Ja bardzo chciałem na ruchome wydmy i nie żałuję... Około 1,5 godziny na przebicie się na plażę po tych „górach”. Czuję się jak na pustyni. Do 1993 czerwony szlak prowadził za wydmami (patrząc od strony morza). Wydmy są tam ruchome, więc się ruszyły i zasypały. Teraz droga wiedzie plażą. Po drodze przez wydmy spotykamy ludzi, którzy ledwo idą i śmieją się z nas. My zaś wytrwale pchamy nasze pojazdy i „domy”. Najbardziej śmieją się dzieci... Na zachodzie zaczyna się strasznie chmurzyć, ktoś ostrzega nas, że dostał sms’a, że w Ustce ulewa. Jesteśmy na plaży, drogowskaz pokazuje: „Łeba 12 km” (z tego grubo ponad połowa plażą jakby ktoś miał wątpliwości). Idziemy. Zaczyna kropić i nagle... ULEWA! Leje jak z cebra, a wokół żadnego schronienia. Jechać nie da się wcale, rower zapada się zupełnie, można tylko pchać. Idziemy dalej, a tu dalej leje i tak do przejścia przez wydmy, też ruchome. Po 45 min. wydostajemy się na drogę i dojeżdżamy nią do Łeby. Wszystko przemoczone. Szukamy jakiegoś taniego domku, jest! Za 70 zł znaleźliśmy obskurne lokum w Nowęcinie, najważniejsze że można się wysuszyć. Pootwieraliśmy okna i schniemy do rana.

Rano obraz jak po bitwie, rowery nie nadają się do jazdy, konieczny natychmiastowy serwis. Rzeczy podsuszone, można jechać dalej. Dzięki uprzejmej pomocy chłopaka z wypożyczalni rowerów znajdujemy pięknie poprowadzony szlak rowerowy. Jedzie się wspaniale. Jedziemy ścieżkami przez las, wzdłuż jeziora, w końcu wyjeżdżamy na szosę, która kończy się w jednostce wojskowej. Szybka decyzja – trzeba ją ominąć przez las, ja prowadzę. Udaje się jechać po majaczącej w zaroślach ścieżce. Co jakiś czas ścieżka robi się wyraźniejsza, później znowu niknie. Jedziemy wzdłuż drutu kolczastego, jest droga, ale jakaś taka pozawalana gałęziami, jakby zupełnie nieuczęszczana. Przebijamy się przez jakieś paprocie, są już powyżej pasa. W końcu okazuje się, dlaczego nikt tamtędy nie chodzi, ścieżkę na odcinku około 200m zasypała ruchoma wydma. Zaczynam się obawiać czy nie zlinczują przewodnika. Na szczęście udaje się nam wydostać w Szklanych Hutach na leśną drogę, stamtąd bardzo sprawnie udajemy się drogą przez las do Białogóry. Z Białogóry wyjeżdżamy szosą do Wierzchucina i zaczynamy objazd jeziora Żarnowieckiego. Jedziemy szosą o znikomym ruchu samochodowym, wokół jeziora przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Szukamy jakiegoś pola namiotowego, ale nie ma nic. Tylko prywatne wille, z pomostami dla łodzi i nic więcej. Oglądamy elektrownię szczytowo-pompową, z imponujących rozmiarów rurami wystającymi ze zbocza. Później niedobudowaną elektrownię jądrową i osiedle. Jest pochmurno, ponuro i chłodno, wieje silny wiatr. Zupełnie pusto, cicho, jakieś fabryki i zakłady przemysłowe, osiedle widmo z dworcem autobusowym, ruiny fundamentów elektrowni, atmosfera rodem z dreszczowca. W końcu, niedaleko przed Żarnowcem znajdujemy pole namiotowe. Bardzo ładne miejsce, nad samym jeziorem.

Kierunek Dębki, tam podobno wypoczywali kiedyś polscy artyści, obecnie wolą ciepłe kraje. Dalej Karwia i strasznie ruchliwą szosą do Jastrzębiej Góry. Jedziemy do latarni morskiej na Przylądku Rozewie. Tam dowiadujemy się, że nie jest to wcale najdalej wysunięte na północ miejsce w Polsce. Wracamy do Jastrzębiej Góry. Po chwili poszukiwań znajdujemy obelisk, na którym jest tabliczka potwierdzająca nasze informacje. Przed Władysławowem kumpel łapie kapcia, w oponie tkwi kawałek drutu. Po naprawie jesteśmy w mieście. Spędzamy tu dość dużo czasu. Port, ośrodek olimpijski w Cetniewie. Za „dowolną ofiarę” można wejść na dzwonnicę przy kościele, skąd roztacza się wspaniały widok na okolicę, pod warunkiem że jest ładna pogoda (niestety nie było). Z wieży widać Półwysep Helski. Na Hel! Odcinek pomiędzy Władysławowem a Kuźnicą to koszmar rowerzysty. Później jest świetnie. Dwukierunkowa, wykonana z kostki ścieżka rowerowa prowadzi aż do Juraty (o ile dobrze pamiętam). Mijamy trawiaste lotnisko dla zamożnych wczasowiczów (właśnie jacyś przylecieli śmigłowcem), oglądamy latarnię w Jastarni, zwiedzamy molo w Juracie. Śpimy na polu namiotowym o standardzie ¾ gwiazdki przed samym Helem.

Kolejny dzień zaczynamy od zwiedzania Helu. Oglądamy port, muzeum rybackie. Miły pan kieruje nas również na sam koniec półwyspu. W tym celu trzeba przejechać przez teren wojskowy, który jest udostępniany dla turystów. W lesie można zobaczyć liczne instalacje wojskowe: działa, stanowisko dalmierza i kierowania ogniem, bunkry. Dawniej półwysep był zamknięty dla ruchu pojazdów, można było dostać się tam jedynie pociągiem i było wiele ograniczeń. W dalszym ciągu stacjonuje tam wiele wojska. Ostatnia kąpiel w morzu na Helu, ponieważ później trasa prowadzi wzdłuż zatoki. Wracamy, tuż przed nami dochodzi do poważnego wypadku. Rozbite są bardzo poważnie trzy samochody, prawdziwy cud, że nikomu nic się nie stało... Puck. Nic ciekawego. Trasa prowadzi żółtym szlakiem po klifie. Dojeżdżamy do Rzucewa, znajduje się tam piękny pałac. Dalej drogą o znikomym ruchu samochodów do Gdyni. Już od dłuższej chwili szukamy jakiegoś pola namiotowego, nie ma nic. Wreszcie w Gdyni trafiamy na schronisko młodzieżowe, w pobliżu terminalu promowego do Karlskrony, podobno jedyne w całym mieście, a pól namiotowych nie ma wcale. Za 21,40 zł od osoby warunki mamy królewskie. Czyściutko i przyjemnie.

W niedzielę zwiedzamy Gdynię. Skwer Kościuszki, port, znajomi poszli do oceanarium, ja nie, ponieważ już kiedyś byłem. Jedziemy przez Sopot (molo omijamy, bo płatne i tłok) do Gdańska. Najpierw ścieżkami, później szosą. Dzielnica przemysłowa ciągnie się i ciągnie, okropność. Dojeżdżamy do słynnej bramy Stoczni Gdańskiej, następnie jedziemy na Starówkę. Tłum ludzi, oglądamy z daleka słynny Żuraw i uciekamy z Gdańska. Wyjeżdżamy bardzo ruchliwą drogą, samochody pędzą, na szczęście jest chodnik. Skręcamy do Sobieszewa, na wyspę. Jedziemy mało uczęszczaną szosą, później przez most pontonowy (o pewnych godzinach otwierany w celu przepuszczenia jednostek pływających) i na pole namiotowe. Pora na flądrę smażoną!

Rano kierunek Sztutowo. Jedziemy najpierw na prom. To pierwszy płatny prom na naszej trasie, za rower 2 zł. Po drodze oglądamy jadącą „wąskotorówkę”. W Sztutowie jest muzeum, były obóz koncentracyjny. Znajomi chcą zwiedzać i jechać do Krynicy Morskiej, ja miałem zamiar wrócić wcześniej, tak się umawialiśmy. Dlatego tu się rozdzielamy. Ja pędzę do Malborka, bo pogoda niewyraźna, oni zwiedzają obóz i jadą dalej (daleko nie zajechali, tylko do Kątów Rybackich, pogoda nie pozwoliła im na dalszą podróż). Mknę szosą do Malborka przez Nowy Dwór Gdański, natężenie ruchu prawie żadne, jedzie się świetnie. W Malborku zostawiam rower w budce u pani na parkingu (5 zł) i udaję się na zwiedzanie zamku. Zamek jest fantastyczny, robi ogromne wrażenie. W poniedziałek wystawy i wnętrza są nieczynne (i tak zamek jest ogołocony w znacznie większej części), za to bilet z przewodnikiem kosztuje tylko 4,5 zł. Czas wracać. Niestety ucieka mi ekspres i muszę czekać 4 godziny na pospieszny. W Malborku ulewa. Powrót jest męczący, siedzę na rozkładanym krzesełku w korytarzu, a rower stoi spokojnie na samym końcu pociągu. Na szczęście do Warszawy mam towarzystwo. Jedzie ze mną para rowerzystów, którzy również podróżowali po wybrzeżu z sakwami, tyle, że krócej. O 4 jestem w Krakowie, pada, ale teraz jest mi już wszystko jedno, byle do domu...

P.S. Długość trasy to 800km. Chętnie odpowiem na wszelkie pytania nurtujące czytelników.