Wyjechać na Passo Stelvio

Drukuj

Passo Stelvio uważana jest przez kolarzy za ukoronowanie wszelkich rowerowych wspinaczek. Jeżeli podjechałeś pod Stelvio, to zrobiłeś już w kolarstwie wszystko. No, prawie wszystko...!

Wtajemniczeni utrzymują, że po słynnych serpentynach Passo Stelvio będzie się niebawem ścigał z groźnymi przestępcami James Bond w najnowszym filmie. Od wielu lat ścigają się na tym podjeździe - uznawanym za najtrudniejszy w Europie - kolarze.

Passo Stelvio uważana jest przez kolarzy za ukoronowanie wszelkich rowerowych wspinaczek. Jeżeli podjechałeś pod Stelvio, to zrobiłeś już w kolarstwie wszystko. No prawie wszystko, bo przecież możesz podjechać pod Stelvio kolejny i kolejny raz. Co ciekawe we włoskich Wschodnich Alpach jest jeszcze czternaście innych całkiem solidnych przełęczy, ale to właśnie Stelvio hipnotyzuje i przyciąga kolarzy. Dlaczego? Może dlatego, że jest najtrudniejsze, najbardziej wymagające, ale i najpiękniejsze.

Życie przeciętnego kolarza na tej górze toczy się rytmem od zakrętu do zakrętu. A zakrętów jest 36. Po co dalej wybiegać w życiowych planach? Podjazd od strony Bormio liczy 21 km, o średnim nachyleniu 7,3 procent, a w najtrudniejszym momencie 14 proc. Startujemy z wysokości 1200 m n.p.m., więc przewyższenia na tym odcinku to 1560 m. W Polsce, ani w naszej części Europy próżno szukać podjazdów choćby w miniaturze przypominających profil tej trasy.
 

Wspinaczka pod Passo Stelvio należy do najtrudniejszych w Europie


Oprócz legendarnego Giro d'Italia (zarezerwowanego dla kolarskiej elity) na Passo Stelvio raz w roku chcą jak najszybciej wjechać całe kolarskie Włochy. Podczas dorocznego Mapei Day na starcie melduje się blisko 3 tysiące zawodników. Większość pokonywać będzie owych 21 km na rowerach, inni pobiegną, albo będą wspinać się na nartorolkach.

Na kilka dni przed 14 lipca droga na Passo Stelvio zapełnia się trenującymi kolarzami. Teraz mogą jeszcze podjeżdżać spokojnie, w swoim tempie, delektując się widokami i – chwilami - ciszą alpejskiego parku narodowego. W niedzielę rano wąskie uliczki narciarskiego kurortu Bormio szczelnie wypełnione są tłumem kolarzy. Wielu gotowych jest zajmować sobie miejsce jak najbliżej linii startu już ponad godzinę przed rozpoczęciem wyścigu. Generalnie nie ma to znaczenia, w które miejsce ciągnącej się pod horyzont rzeki cyklistów rzuci cię los, bo twój czas i tak zmierzy przyczepiony do nogi czip: uaktywni się po przejechaniu przez bramę startową i wyłączy na szczycie przełęczy. Lepiej więc przed startem pójść (przepraszam – wjechać) na kawę do jednego z licznych barów.

 


Startujemy.

 

Jedni powoli, jakby już na pierwszych metrach myśleli o ekonomicznym rozłożeniu sił, inni od razu przesuwają się do przodu, bo przecież połykanie kolejnych rywali, to lepszy czas na mecie i wyższe miejsce w klasyfikacji. No chyba, że jedyny sportowy cel, jaki sobie stawiasz na starcie to „dojechać do mety i przeżyć”. Jeśli od razu narzucisz sobie mocne tempo, na trzecim kilometrze, kiedy droga zaczyna się mocniej nachylać, może cię zatkać po raz pierwszy. Sprawdzałem osobiście i to nawet trzy razy w ciągu czterech dni. Ja, podobnie jak podczas treningowych podjazdów, na ok. piątym kilometrze wspinaczki, mam już dosyć jazdy. Nic prostszego, wystarczy zawrócić i bez pedałowania zjechać do Bormio. Na szczęście to tylko chwilowy kryzys, na dodatek ukryty wyłącznie w głowie, gdzie jakiś diabeł podpowiada „po ci to chłopie, idź na pizzę i wino”. Pójdę, ale najpierw muszę wyjechać na to cholerne i zachwycające Passo Stelvio. I to w przyzwoitym czasie.
 

Coroczny Mapei Day przyciąga tysiące kolarzy


Jeśli ktoś chce pokonywać kolejne kilometry Passo Stelvio odliczając 36 ponumerowanych zakrętów prowadzących na przełęcz, szybko może się przekonać, że to zgubna metoda. Po tablicy z nr 36. tuż nad Bormio, kolejna będzie dopiero po 3 km. Jak zatem skutecznie zagłuszyć narastający ból, zmęczenie i złe myśli? Patrząc na upływający czas przejazdu, ubywające kilometry, albo chociaż kolejne metry? Nic z tych rzeczy. Najlepiej obserwować rywali, a tych akurat jest wokół mnóstwo. Gdzieś na piątym kilometrze tłum się wyraźnie przerzedza, wokół robi się luźniej, cichną ostatnie rozmowy. Słyszysz już tylko własny, przyspieszony oddech, ale szybko przestajesz się tym martwić. Nagle z radością odkrywasz, że w alpejskiej ciszy słyszysz wokół przyspieszone oddechy rywali. Wszystkim jest ciężko, wszyscy się męczą, więc nie jesteś w tym towarzystwie nikim wyjątkowym. Jest nieźle!

Około ósmego kilometra w wielkim peletonie jest już całkiem luźno. Na pierwszych serpentynach możesz zobaczyć przed sobą setki wspinających się sylwetek tych, którzy wystartowali przed tobą (albo – co gorsze - jechali szybciej) i setki w dole za tobą. Kilometr dalej drugi kryzys. Jak mawiają kolarze, niespodziewanie noga przestaje podawać. Nie tylko mi zresztą, bo wszyscy wyraźnie zwolnili. Na szczęście szybko się wyjaśnia, że to nie żaden kryzys, tylko zbliżamy się do największego nachylenia na trasie – wielki żółty napis na asfalcie krzyczy: 14 procent nachylenia! I kawałek dalej: „Marco Pantani żyje!”. Żyje oczywiście tylko w pamięci włoskich kibiców, których zachwycał m.in. wspinaczkami pod Passo Stelvio.

 

Gdzieś pomiędzy 14 a 16 km nieco lżej. Po prawej w dole krowy przeżuwają trawę, obojętnie przyglądając się wyścigowi, a droga chwilowo się wypłaszcza. Niektórzy wrzucają tu nawet blat (dużą tarczę z przodu) i chowając się za innymi przed silnym wiatrem. Przez chwilę mkniemy prawie 25 km/h, co na tej trasie jest prędkością zawrotną. Niestety szczęście pod Passo Stelvio nie może trwać za długo. Zaczyna się ostatni odciek wyścigu i ostatnia seria serpentyn, a wraz z nimi trzeci kryzys, zdecydowanie najcięższy. Tabliczki kilometrowe – teraz już co 500 metrów – przesuwają się coraz wolniej. Do mety tylko 2 km, widzę już doniczki w oknach stacji narciarskiej na Stelvio, a nogi nie chcą się kręcić. Doświadczeni wspinacze przekonują potem, że do zmęczenia wyścigiem dochodzi w tym miejscu rozrzedzone powietrze, jesteśmy przecież niemal 3 tys. metrów n.p.m.

 


 

Zimę możemy tam spotkać również latem!


Ostatnie 500 metrów to już bajka, a piknięcie czipa po przejechaniu bramki mety jest najmilszym dźwiękiem tego dnia. No chyba, że Włosi zagraliby mi Mazurka Dąbrowskiego na podium. Ale raczej nie zagrają. Teraz szybko trzeba się ubrać. Na przełęczy – mimo słonecznego dnia – jest niewiele ponad 10 stopni. Na szczęście organizatorzy w specjalnych workach wywożą na szczyt bagaże kolarzy. Teraz wystarczy znaleźć na wieszakach, wśród trzech tysięcy innych, swój numer startowy i już jest ci cieplej. W wielkim namiocie skromny posiłek i w zasadzie można powoli zjeżdżać w dół. Uważnie, bo pod górę cały czas jadą i biegną kolejni zawodnicy. Oni jadą pod górę, ja na dół - czyli musiało być nieźle. Dla zabawy przez kilka minut nawet liczę mijanych kolarzy. Gdzieś około czwartej setki liczenie traci sens, bo w dole ciągle widać niekończącą się rzekę jadących. Czyli mój czas 1.45 min musiał być całkiem przyzwoity – przychodzi mi do głowy. Wyniki będą niebawem w internecie, więc wszystko się wyjaśni.

Mój czas dał mi 211. miejsce. Nieco ponad pół godziny za zwycięzcą, ale też blisko o trzy godziny lepiej od ostatniego 960 zawodnika. Chyba powinienem być z siebie zadowolony. No więc jestem. I zanim dojechałem do Bormio, przez 21 km drogi w dół myślałem już tylko o tym, że kiedyś znowu chciałbym się zmierzyć z 36 serpentynami Passo Stelvio. Choć w zasadzie po tym co zrobiłem, mógłbym spokojnie przejść na kolarską emeryturę. Do najbliższego wyścigu oczywiście.

Foto. Stefano Trabucchi AltaReziaNews